Zbigniew Milewicz
Dalszy ciąg opowieści o i z ulicy Mariackiej w Katowicach. Odcinek 1 TU.
W cenzurze
Urodziłem się niedaleko tej chacharskiej ulicy, w kamienicy przy Starowiejskiej, o czym już pisałem kiedyś, w swoim cyklu rodzinnym W górę rzeki. W kościele Mariackim zostałem ochrzczony, ale na tym na razie skończyły się moje katowickie dzieje, bo niebawem dostałem nowy, chorzowski adres, w domu dziadków. Do Katowic wróciłem oficjalnie dopiero w 1969 roku, w związku z moją pierwszą pracą po studiach; to był Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, który mieścił się przy ulicy Mariackiej 1. Przepracowałem w nim mniej więcej rok i w tym momencie trzeba byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, co robi młody człowiek, który jeszcze niedawno domagał się od komuny wolności słowa, w obozie wroga? Szczerze odpowiem, że nie wiem. Dobrze pamiętam natomiast, że po odsiedzeniu w Krakowie wyroku za Marzec 68 niełatwo mi było znaleźć pracodawcę, który chciałby mnie zatrudnić i dopiero Kazimierz Dworecki to zaryzykował. Naczelnika katowickiej cenzury znał prywatnie ktoś z kręgu znajomych mojej mamy, poręczył za mnie i tym sposobem wylądowałem w instytucji, mającej ostatnie zdanie w życiu ówczesnych mediów, wydawnictw i twórców kultury.
Zatrudniono mnie na stanowisku praktykanta i zgodnie ze zwyczajami panującymi pewnie w całym świecie, powierzono różne podrzędne roboty, takie jak odkurzanie i segregowanie akt, przesuwanie biurowych mebli, albo pilnowanie dalekopisu, który stale drukował jakieś wiadomości, a lubił się zacinać. Gdy szefostwo nabrało do mnie pewnego zaufania, dostałem dodatkowo funkcję tzw. biegłego przysięgłego, czyli kogoś, kto biegnie po wódkę i przysięga, że nikomu o tym nie powie. Byłem najmłodszy w tym kilkunastoosobowym zespole i trudno było nie pójść po flaszkę, jak ktoś jej potrzebował. A pili w urzędzie w czasie służby prawie wszyscy, jedni więcej, drudzy mniej, niektórzy codziennie, tylko Olek Ochenkowski nie mógł, bo prowadził służbowe auto.
Naczelnik Dworecki wódki nie lubił. Na emigracji we Francji, czy też w Belgii rozsmakował się w winach i niekiedy chodziłem po nie do delikatesów, gdzie zaprzyjaźniona z urzędem kierowniczka zawsze trzymała pod ladą odpowiedni zapasik. Przynosiłem mu dwie, trzy butelki i dziwiłem się w duchu, jak on może pić taką glicerynę, bo gustował w ciężkich, słodkich winach. Był to ludzki szef, zawsze pytał, czy nie mam ochoty na szklaneczkę i czasami dotrzymywałem mu towarzystwa. Przez chwilę, bo nie chciałem przeszkadzać mu w pracy, ani w rytuale samotnej degustacji trunku. Jak się przynosiło wódkę, to później biegły też musiał łyknąć, tylko mnie ciepła gorzała opornie przechodziła przez gardło, zwłaszcza bez zagrychy. Miła sekretarka Trudzia starała się więc zawsze coś wyczarować kulinarnie, a to śledzika, czy jajeczko, albo przynamniej kawałek ciasta i tym sposobem nauczyłem się pić, jak normalny człowiek. Tak to określał Dzidek Pietrzycki, który był najbardziej elokwentny w naszym zespole i poza urzędem miał niezliczone fuchy w postaci wykładów z marksizmu-leninizmu dla mas pracujących. Sączył czystą ze szklanki jak wodę, drobnymi łykami z miną olimpijskiego boga raczącego się nektarem, a Staszek Zaród potrafił łyknąć na raz setkę, ale w tym nawet nie próbowałem im dorównać. Tylko z pierwszą dawką alkoholu zawsze mieli kłopoty; grubawy Dzidek, który wił na swojej łysinie misternego ślimaka z resztek włosów, dławił się zawartością szklanki, jak gęś karmiona kluskami. Purpurowiał na twarzy i pocił się, płyn kilkakrotnie wracał, ale Dzidek zawsze w końcu go połknął. Staszek przechodził mniejsze męki, jako były partyzant wiedział, że z wrogiem nie należy się cackać.
Pierwszy pochodził z Ostrowca Świętokrzyskiego, drugi z Zagłębia Dąbrowskiego. Staszek Zaród, najniższy wzrostem, w urzędzie miał najwyższe notowania jeżeli chodzi o pracowitość w referacie prasy i był ogólnie lubiany za pogodny charakter, koleżeństwo i smakowite pieczonki, które urządzał dla nas na swojej działce w Gołonogu. Komunista z przekonania, jako młody chłopak walczył z Niemcami w szeregach Batalionów Chłopskich, albo Gwardii Ludowej. Był również zawołanym akordeonistą i chętnie nam przygrywał w czasie tych biesiad, najczęściej Samotną harmonię, Spoza gór i rzek, albo Na strażnicy.
O czym nie wolno było w PRL-u pisać i mówić traktowały zawiłe i obszerne zapisy cenzorskie. Do nich dopuszczono mnie dopiero po odbyciu szkolenia w głównym urzędzie, na ulicy Mysiej w Warszawie. Wtedy zagoniono mnie również do prawdziwej roboty, czyli do czytania szczotek drukarskich gazet i czasopism oraz książek, które czekały na wydanie. Działy prasy i publikacji miały najwięcej zadań i odpowiedzialności; największy luz był w widowiskach, którymi jednoosobowo zajmował się Dzidek i udało mi się go przekonać, że potrzebuje asystenta. W urzędzie spędzałem od tej pory mniej niż połowę roboczego dnia, resztę czasu zajmowały generalne próby sztuk w śląskich teatrach i wszelkich innych imprez kulturalnych, które cenzor musiał obejrzeć i zakwalifikować. Jako praktykant o niczym samodzielnie na ogół nie decydowałem, ale nie pamiętam poważniejszych ingerencji. U większości twórców działał mechanizm autocenzury, sami wiedzieli, na co mogą sobie w swojej twórczości pozwolić. Poza tym wcześniej czytaliśmy z Dzidkiem scenariusze przedstawień, ewentualne uwagi konsultowało się z autorami, lub reżyserami, którzy nanosili sugerowane zmiany w tekstach, albo korygowali interpretację i spektakle mogły się odbywać. Niemniej byliśmy dla nich klasycznym wrzodem na tyłku (proszę, jak działa autocenzura ) i to trzeba było przyjąć po męsku.
Najmilej wspominam przedpremierowe przeglądy filmów i próby variete, prowadzonego przez muzyczną gwiazdę – Marię Artykiewicz, z dopiero raczkującym na Śląsku stripteassem, gdzie raz osobiście rozpinałem czeskiej tancerce biustonosz. Kiedy zapytałem Dzidka, w co cenzor może ingerować w tańcu erotycznym, odparł, że w obrazę poczucia moralności widza. Biust tancerka mogła pokazać, ale majtki wolno jej było ściągnąć ewentualnie dopiero przy zgaszonych reflektorach na scenie. Opowiedział mi, że kiedyś stripteasserka miała na osobistej bieliźnie wydrukowaną flagę amerykańską i wtedy musiał zaingerować politycznie. Kazałem jej wszystko z siebie zdjąć, w Polsce nie ma miejsca dla wrogiej propagandy – uzasadnił. Nie wiedziałem, czy mówił prawdę, czy żartował, bo lubił.
Dziegciu do tego miodu dołożyłem sobie sam, na nocnym dyżurze w drukarni na Liebknechta, który dostałem w zastępstwie za chorego kolegę. Puściłem szpunta na sportowej stronie Trybuny Robotniczej o trzecioligowym meczu piłkarskim, którego powinienem był wywalić, bo jedna z drużyn reprezentowała barwy utajnionego w cenzorskich zapisach klubu wojskowego. Wrogi, zachodni szpieg mógł przeczytać tę informację i wydedukować, że w podanej miejscowości stacjonuje jednostka wojskowa, więc naraziłem system obronny Układu Warszawskiego na straty i musiałem ponieść za to konsekwencje. Naganę służbową na piśmie sporządził osobiście nowy naczelnik WUKPPiW, towarzysz Imielski, ponury aparatczyk z Sosnowca. Zastąpił mojego protektora, który naraził się czymś wojewódzkiej nomenklaturze i poszedł na boczny tor. Edward Gierek, z którym Dworecki znał się osobiście, nie użył swoich wpływów, żeby tę decyzję zmienić.
Na domiar złego prywatnie podłożyłem się nowej władzy, recytując w urzędzie fragmenty słonego Alfabetu Studenckiego. To było na moich urodzinach, które odprawiałem po pracy w pokoju konferencyjnym. Mój dobry kolega, Wicio Bieńkowski, z którym później spotkałem się znowu w Dzienniku Zachodnim, lubił po kieliszku recytować różne perełki z polskiej, klasycznej poezji. M.in. Maraton Kornela Ujejskiego, za którym przepadałem; robił to świetnie, a kiedy skończył i dostał od nas zasłużone brawa, dałem czadu na zupełnie inną nutę:
Armia nasza jest zwycięska
Alfons jest to k…. męska
Jakby tego było za mało, przy literze C, zaimprowizowałem:
Cygan w kartach lubi bujać
Cenzor to jest kawał h…
Naczelnika Imielskiego nie było przy tym, ze względu na wrzody żołądka unikał zakrapianych przyjęć i zabraniał picia na służbie, ale ktoś mu doniósł, że miały miejsce szkodliwe wypowiedzi. Nowy szef nosił imię Alfons i wziął tę moją recytację osobiście do siebie. Do tego przy literze C pokalałem własne gniazdo i nie pozostało mi nic innego, jak poszukać sobie nowego. Ciągnęło mnie do świata artystycznego, a wtedy akurat wakowało miejsce kierownika Organizacji Widowni w Teatrze Śląskim, ale to już temat na kiedy indziej. Jeszcze nie jestem gotów z Mariacką.
dobrze sie czyta, dziekuje;
Dziekuje rowniez 😇
Zbyszku,
sledzac rozwoj Twej kariery zawodowej, mozna pomyslec, ze teoretycznie, cudem byloby nie zostac z jednej strony chronicznie chorym na promile, lub z drugiej strony, chronicznie chorym na abstynencje…
Obie choroby, po poznansku mowiac sa dosc upierdliwe, wiec mam nadzieje, ze praktycznie sprawa wyglada duzo bezpieczniej…..
Super sie czytalo…
🤣🤣🤣
Alez Ty masz piekne poczucie humoru Tereso i niestety takze racje, jezeli chodzi o te cuda. Teraz jest nim to, ze juz nie pije alkoholu, tylko w niektorych wpisach jeszcze sobie pozwalam, zeby nie zapomniec tej niebianskiej drogi do piekla 😉 Pozdrawiam Cie serdecznie.
Zbychoo, zaraz pieklo,
po drodze jest jeszcze czysciec,
to takie “pol na pol”, taki drobny szpagat miedzy rozkosza, a pokuta…
Tylko…bez przesady, mozna sie rozerwac, i to bez matafory…
🤣🤣🤣🤣🤣🤣 T.Ru
Typowa kobieta, umiesz kusic, wiec poprosze o adres tego czyscca 🙂
Do Anonymusa:
adres jest rowniez anonimowy, ale “kto szuka, ten znajdzie.”..
🤣🤣🤣🤣🤣🤣
T.Ru🍎🍎🍎🍎🍎🍈🍈🍈🍈🍈🍈
Anonimowy czyli😪😪😪😪
T.Ru
…anonimowy czyli…
😪😪😪T.Ru.
Ta zabawa w chowanego robi sie coraz ciekawsza…Dobrej nocy Tereso😘
Czesc Zbychoo, zabawa zaczela sie psuc, kiedy moja komorka zaczela mi wyrazy zmieniac, litery przekrecac, a jeden z komentarzy najpierw sie wogole nie wyswietlil, ale za pozniej, kiedy go jeszcze raz napisalam, w calej swej obfitosci.
To znaczy zlosliwosc rzeczy martwych, wymawiana jezykiem pisanym, robi mi osobiscie juz KUKU, czyli mowi STOP!.
Pozdrawiam…
T.