Z wolnej stopy 6

Zbigniew Milewicz

Myszy wolą bułki…

Zanim młodemu dziennikarzowi pozwolono napisać jakiś większy tekst, musiał poćwiczyć w kronice miejskiej. Biegałem więc po mieście w poszukiwaniu dziurawych ulic, a tych akurat w Katowicach nie brakowało, zepsutych latarni, zapchanych studzienek kanalizacyjnych, kolizji komunikacyjnych, pijanych już z rana budowlańców i dziesiątków innych tematów, które mogły zainteresować czytelników. Później to trzeba było odręcznie sklecić, przedyktować jednej z redakcyjnych maszynistek i na czas oddać do wstępnej oceny szefowej działu, pięknej, ale wymagającej Zofii Pietrzyckiej. Później materiał lądował w sekretariacie redakcji, przechodził adiustację i razem z tekstami kolegów i koleżanek po piórze docierał do drukarni na Liebknechta. Na kółkach naszego redakcyjnego Fiata 125 p, albo Wołgi, ale ta druga najczęściej była tylko do dyspozycji naczelnego.

Informacje do kroniki miejskiej, w naszym slangu – szpunty, musiały być zwięzłe, tematycznie zróżnicowane, napisane dobrą polszczyzną i oczywiście sprawdzone. Na luksus fantazjowania mógł sobie pozwolić felietonista, ale przyłapanemu na cygaństwie szpunciarzowi groziły konsekwencje w postaci służbowej nagany, obciętej wierszówki, a nawet zwolnienia z pracy. Poza tym kronika miejska była najuważniej czytanym działem gazety, więc przykładaliśmy się do roboty. Tylko, skąd tu było brać u licha ciągle nowe wiadomości, kiedy często w zasięgu wzroku, słuchu i węchu nic szczególnego się działo… Była to zmora, która nękała wszystkich początkujących dziennikarzy, także i mnie. Każdy z nas miał swoich informatorów w różnych miejskich służbach, którzy niejednokrotnie ratowali nam skórę, ale jak i oni nie mieli nic nowego do powiedzenia, to ostatnią deską ratunku był ślepy przypadek. Jemu też zawdzięczałem różne ciekawe materiały, chociażby takie:

Kiedyś obowiązywała taka maniera, że dziennikarz-narrator pisząc o sobie używał liczby mnogiej, co mnie dzisiaj trochę śmieszy i irytuje, ale to było i na szczęście  minęło.

Kilka innych faktów, które przypomniały mi się w trakcie lektury moich starych szpuntów z DZ:

Zdarzyło się, że dosłownie chwilę po moim wyjściu z Domu Prasy w Rynku, na sąsiedniej ulicy, pirat drogowy wjechał w grupę ludzi na przejściu dla pieszych, wśród których był inwalida o kulach, kobieta z dzieckiem i opisujący to zdarzenie. Jakimś cudem nikt z nas nie ucierpiał, kierowca nie zatrzymał się, przejechał obok posterunku milicyjnego w Rynku i zniknął za zakrętem. Udało mi się odnotować numery rejestracyjne pojazdu, nazajutrz w DZ ukazała się stosowna notatka na temat zdarzenia, jednak  jego sprawca nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Kiedy uparcie próbowałem dociec w drogówce, kim był, bez ogródek dano mi do zrozumienia, że na takich tablicach jeżdżą tajniacy i powinienem dać sobie spokój ze sprawą. Tym bardziej, że nie było ofiar.

W 1971 roku swoje dwudzieste szóste urodziny odprawiłem w katowickiej restauracji „Fregata“, w której babcia klozetowa dorabiała handlem wówczas niedostępnymi w sklepach mięsnych… frankfurterkami. Raz łapiąc za ścierkę i wiadro, raz za kiełbaski, zachwalała swój towar nie gorzej od przekupki na bazarze, kazała mi go wąchać i ocenić świeżość, a ja to później opisałem, w szpuncie p.t. Babcia klozetowa i frankfurterki.

Ucząc się dziennikarskiego fachu, starałem się zaopatrywać swoje teksty w dobre tytuły. Jak tytuł jest słaby, to nikt nie przeczyta nawet najlepszego materiału – powtarzali starzy wyjadacze, powołując się na przedwojenną prasę, gdzie  wymyślaniem tytułów trudnili się ekstra fachowcy. Kiedy więc napisałem w nadtytule: Rozpędziła kolejkę, a później: Delikatesowa mysz, wiedziałem, że handel będzie miał do mnie pretensje, ale klienci zastanowią się, zanim przekroczą próg tego sklepu. Chodziło o Delikatesy w centrum Katowic i zdechłą mysz, znalezioną przez ekspedientkę w worku z bułkami oraz o panikę wśród personelu i klientów, która z tego powodu wybuchła, co zrelacjonowałem, jako naoczny świadek zdarzenia. Wtedy kupowałem chleb i pomyślałem sobie: dobrze, że myszy wolą bułki. Ten optymizm mi się skończył, kiedy do redakcji przyszła czytelniczka z połową bochenka, w której zapieczone były bliżej niezidentyfikowane, brzydko pachnące, obce ciała. Wtedy postanowiłem w ogóle zrezygnować z jedzenia pieczywa.

Kronika miejska urodziwej Zofii Pietrzyckiej była dla mnie dobrą szkołą. Pisząc o dziurach w drodze, wypadkach i społecznej znieczulicy nie odkrywałem Ameryki, ale uczyłem się patrzeć trzeźwo na otaczający świat, krytycznie go oceniać i w miarę możliwości definiować. Bardzo mi w tym pomogli w redakcji DZ tacy wspaniali ludzie, jak Bolesław Surówka, Stanisław Kalbarczyk, Kazimierz Skotnicki, Wicio Bieńkowski… Nie byłoby mnie w zespole redakcyjnym bez akceptacji naczelnego, Bronisława Schmidta-Kowalskiego, ale to już zupełnie inna historia.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.