Mieczysław Bonisławski
Chrenowicz wiedział, że to nie mógł być tylko nic nie znaczący przypadek. Myślał nad tym ze trzy tygodnie i wreszcie go olśniło. To objawił mu się jego Przewodnik-demiurg! To był ten długo wyczekiwany znak, że TO zaczyna się dziać. To był sygnał dla niego, Olka, aby osiągnął już stan gotowości i trwał, aż nadejdzie TA chwila. I on musiał być wtedy całkowicie gotowy, rzucić momentalnie wszystko, co było dotychczas i zrobić to, czego od niego wymagano!
Tylko jak, skoro demiurg zniknął? Skoro stracił kontakt ze swoim Przewodnikiem? Olek jednak prawidłowo zrozumiał i tę okoliczność. To była ostatnia próba, jakiej go poddawano: miał samodzielnie odszukać Przewodnika, który został specjalnie dla niego zesłany do Zielonej Góry i cały czas przebywał gdzieś w mieście. Schowany i czekający na odnalezienie. I jak tylko on, Olek, go by odnalazł, zaraz wszystko miało się zacząć.
I Olek zaczął szukać Przewodnika-demiurga, takim jakim zobaczył go za pierwszym razem i jakim go wtedy zapamiętał.
I szybko go odnalazł.
Czy było w tym więcej szczęścia, czy przypadku? A może to chęci i determinacja przezwyciężyły zwykły rozsądek i logikę? Nie, nie jesteśmy w stanie tego przesądzić.
Najpierw Olek zaprzyjaźnił się ze starszym wiekiem strażnikiem z Sucharskiego. Zaprzyjaźnił się? Nie, nie można było tego tak określić. Niewysoki, bo już pochylony wiekiem, siwawy, acz jeszcze szpakowaty „Dziadunio”, jak go zwano w Straży Ochrony Kolei, upodobał sobie Olka, nowoprzyjętego, młodego człowieka, który wydał mu się osobą potrzebującą opieki. Jego opieki, doświadczonego fachowca tuż przed emeryturą. Może odezwał się w nim instynkt rodzicielski, a w Olku ujrzał syna, którego nigdy nie miał? Tak, ciężko było ten jednostronny stosunek nazywać przyjaźnią. Chrenowicz zresztą wiedział swoje, traktował staruszka z góry, ze swojej perspektywy, pełnego sił i pomysłów młodzieńca. Nie interesowały go zupełnie intencje starego, chciał tylko wyssać z niego jak najwięcej doświadczenia, wiedzy o zakładzie, o ludziach. Po spotkaniu z pewnym Redaktorem Olek dowiedział się, że w bloku „Dziadunia” mieszkał czwartoklasista Piotrek. Wtedy zaczął częściej bywać w mieszkaniu starego i polować na Piotrka Pasternaka, kolegę z klasy Januszka.
No właśnie, to spotkanie z pewnym Redaktorem…
Redaktor Demianiuk wyczuł Chrenowicza tym swoim dziennikarskim nosem, niczym ogary zwierzynę w mateczniku. Opowieści nieco egzaltowanego, młodego mężczyzny o zagrożeniu Europy, o tym, że Polacy, jako Naród, uratują stary kontynent i jego kulturę od zagłady, odbierał tak jak wszyscy. Wpierw słuchał zaciekawiony, potem z przymrużeniem oka, a na końcu… Nie, Redaktor nie przeszedł do fazy znudzenia rewelacjami Olka, on czekał na to, co Olek jeszcze może zrobić. Nie lekceważył ekscytacji Olka sztukami walki, bo każdy prawdziwy mężczyzna musi być gotowy do obrony siebie i rodziny przed fizycznym atakiem, tylko widział oczami wyobraźni, jak Olek wykorzystuje te umiejętności, atakując jakiegoś dygnitarza. A Redaktor jest przy tym i… opisuje, fotografuje. Albo sam inspiruje, a w ustalonym czasie – wysyła rozchwianego, rozbuchanego emocjonalnie Wojownika do akcji. Dla jego, Demianiuka, korzyści. Redaktor czekał, aż Olek zbierze podobnych do siebie miłośników sztuk walki i zamąci im w głowach tymi swoimi chorymi ideami… To zapowiadało się na interesującą historię z wieloma podtekstami i wątkami do przemyślnego wykorzystania. I co, czy coś takiego mogło by nudzić?! Szczególnie kogoś takiego, jak Demianiuk… Nie, nie mogło, a Redaktor nie mógł do tego podchodzić tak, jak zwykły, pospolity szarak życiowy, jakiś intelektualny niedojda, jakich miasto było pełne.
Do spotkania doszło przy boisku za halą sportową na ulicy Moniuszki. To tam trener, koordynator rozgrywek piłki ręcznej, Sosiński, prowadził szeroki nabór chłopców z miejskich podstawówek.
Chłopcy dokazywali na asfaltowym boisku z bramkami i wyrysowanymi na biało liniami, a Sosiński im się przyglądał. Z początku, na pierwszych, drugich zajęciach nawet jeszcze nie dzielił ich na rywalizujące między sobą zespoły. Oni natomiast wybierali już spośród siebie tych, co woleli być bramkarzami i tych, co ganiając chaotycznie między liniami wyznaczającymi pola dziewięciu metrów, starali się rzucać na obie bramki. Trener obserwował ich zadziorność, koordynację ruchową i motoryczną, sposób myślenia na boisku. To był surowy narybek, ikra, ba, dopiero kandydaci na narybek, gdyż po ogłoszeniu naboru na pierwsze zajęcia mógł przyjść każdy chętny. Sosiński nie oceniał jeszcze siły przychodzących, czy ich predyspozycji do późniejszego opanowania techniki. Jeśli już, to starał się dostrzec w każdym jakiś wrodzony talent. Dopiero gdy na trzecie zajęcia przyprowadzał bramkarzy z drużyn, które już trenowały na poważnie, a złożonych z poprzednio wyselekcjonowanych uczniów, dzielił nowych chłopców na grupy i grupki i kazał „grać”. Było to na razie tylko podobne do piłki ręcznej, ale wtedy już Sosiński zaczynał wyrabiać sobie pierwsze opinie o tym, czego mógłby się spodziewać po każdym z chłopców. A że miał fenomenalną pamięć – co zresztą było jednym z głównych jego atutów jako wtyki – jego wybory, oprócz sukcesów operacyjnych, przynosiły również sukcesy sportowe. Po trzecich, czwartych zajęciach pierwsi chłopcy zaczynali się wykruszać. Po sześciu do ośmiu „treningach” ci, co zostali, zaczynali zajęcia na hali. Sosiński przechodził z nimi już do prawdziwego trenowania szczypiorniaka.
Demianiuk często obserwował pracę słynnego w mieście trenera. Lubił denerwować Sosińskiego, który z kolei, słusznie, uważał, iż Redaktor, znający historię jego ubeckiej kariery, przychodzi go tylko drażnić, sprawdzać, dręczyć domysłem, że go przy pierwszej okazji wyda albo przed chłopcami, albo przed obserwującymi grę ojcami. Treningi były bowiem otwarte i zawsze gromadziły gapiów, spacerujących wokół boiska, albo rozsiadających się na ławkach, ustawionych wzdłuż linii bocznych.
Redaktor przychodził tu zatem, bo lubił drażnić. Chrenowicz przychodził natomiast, żeby namawiać chłopców do trenowania sztuk walki. O naborach Sosińskiego było głośno w Zielonej Górze. Nietrudno było zatem Olkowi pośród znudzonych szczypiorniakiem (a ściślej – mało efektownymi początkowymi zajęciami u mistrza-legendy) chłopców znaleźć posłuch dla swoich opowieści.
Redaktor, choć nastawiony głównie na drażnienie sławnego trenera, miał podzielną uwagę i umiejętnie nadstawiał ucha tam, gdzie tylko mówiono o czymś interesującym lub niespodziewanym. Specjalizował się niejako w wyszukiwaniu okazji do słuchania, a Chrenowicz z kolei cały czas polował na potencjalnych słuchaczy. Jeżeli zatem ci dwaj znaleźli się razem o jednym czasie pomiędzy wiekowymi drzewami, okalającymi asfaltowe boisko z tyłu hali „Zrywu” (był to młodzieżowy klub sportowy), nie mogli trafić lepiej. Nie mogli też nie wejść na siebie. Musieli przyciągnąć się nawzajem, niczym dwa magnesy, a jeżeli już się spotkali, to nieodwołalnie stało się to początkiem dłuższej znajomości, gdyż obaj potrzebowali siebie nawzajem.
– Pan jest ojcem? – zaczepił redaktora Chrenowicz.
– Ojcem? – Demianiuk był zdezorientowany tym pytaniem. Nie wiedział, czego od niego chciał ten młody, dobrze zbudowany mężczyzna, który wyłonił się tuż zza jego pleców, wychodząc spomiędzy drzew.
– Czy przyprowadził pan tu syna, aby potrenował piłkę ręczną?
Redaktor taksował rozmówcę. Nie uszło jego uwagi, iż Olek był „napakowany”, wytrenowany, niewątpliwie sprawny fizycznie. Wrażenie to potęgował dres, w który był ubrany, sportowe buty i takaż torba.
– Tak, to lepsze dla młodego chłopaka niż taka piłka siatkowa, czy koszykowa. O piłce nożnej, która tylko naraża na głupie kontuzje, nawet nie wspomnę – ciągnął Chrenowicz.
Dziennikarz słuchał z uwagą. Zainteresowało go to, do czego też mógł zmierzać ten dziwny młody człowiek?
– Piłka ręczna najbardziej rozwija i to wszystkie partie ciała, po równo. Nie tak jak siatkówka, koszykówka, czy football, ich trenowanie fabrykuje kaleki, które część mięśni mają nienaturalnie rozwinięte, a inne niemal w zaniku. No i to skupianie się na specyficznej, potrzebnej wyłącznie na boisku technice, wybiórczej szybkości i sile. Taki siatkarz, koszykarz, footballista potrafi tylko skoczyć w jednej płaszczyźnie, czy kierunku, albo kopnąć. Ale już na torze przeszkód, czy na polu walki jest kaleką… niedorozwój na wielu płaszczyznach…
– Piłka ręczna jest, według pana, inna?
– Oczywiście, że tak! Tu trenuje się naturalną siłę, ogólną sprawność i moc, koordynację i spryt, zwrotność całego ciała, niezbędne w życiu, a nie tylko podczas typowych zagrań na boisku.
– To bardzo interesujące spostrzeżenia. A co do syna… Nie, nie przyszedłem tu ze swoim dzieckiem. Nazywam się Demianiuk, jestem dziennikarzem – przedstawił się.
– Jest pan dziennikarzem. I o czym pan napisze? Ściągnął pewnie pana tutaj ten słynny trener? Będzie pan rozpowszechniał kolejne kłamliwe laurki, mające oszołomić młodych ludzi…?
– Nie podoba się panu nasz program powszechnego szkolenia chłopców w sporcie…? – Demianiuk spojrzał na człowieka w dresach z dużo większą uwagą. Wyczuł okazję. Ten mężczyzna krył jakąś tajemnicę, w którą mocno wierzył. Dla Redaktora szykował się nowy temat… I Demianiuk wpadł już na trop.ź
– Powszechne szkolenie, tak! Tylko pytanie, po co? A odpowiedź na to, wskazuje też na to, że sport sportowi nierówny. Ucząc młodych ludzi bezmyślnego kopania lub podrzucania piłką do celu niszczymy ich fizyczny potencjał, ich organizmy. Młodzi ludzie potrzebują prawdziwego rozwoju, a kraj – prawidłowo szkolonych mężczyzn.
– Nie bardzo rozumiem. Przecież przed chwilą chwalił pan piłkę ręczną.
– Powiedziałem tylko, że nie ma w sobie tylu złych, szkodliwych ćwiczeń i oddziaływania na organizm, co inne sporty zespołowe. I dlatego na sam początek może być i szczypiorniak. Ale jakakolwiek gra z piłką to dopiero zachęta do pracy nad sobą, nad ćwiczeniem organizmu. Przez zabawę z piłką młody człowiek połyka bakcyla sportowego. Jakimże bowiem celem samym w sobie może być dla człowieka obiegnięcie paru innych ludzi z piłką i umieszczenie jej w celu, jakim jest bramka, kosz, czy pole na boisku?
– Tak…?
– To wszystko powinno być tylko wstępem do prawdziwego treningu, wartościowego doskonalenia techniki, sprawności, siły, skoczności, elastyczności…
– Czyli co…
– Mężczyzna przede wszystkim musi umieć walczyć.
– Proponuje pan, żeby wszystkich ośmio- i dziesięciolatków uczyć judo lub karate?
– Judo i karate są dla mięczaków. To moda na pokaz. Czy pan wie czego uczą w armii izraelskiej? Jakich technik…
– …samoobrony?
– Technik ofensywnych. W dzisiejszych czasach, gdy wróg tylko czyha na narody Europy, jedynie my sami możemy się obronić.
– Każdy z nas? Tu, na osiedlu? Przed kim?
– ONI nas próbują wykończyć od środka. I ma to wyglądać zupełnie niewinnie. Łobuzy będą dewastować urządzenia publiczne i instalacje. Najpierw te zupełnie nie zauważane przez nas na co dzień: kosz na śmieci, znak drogowy na nieużywanym przejeździe kolejowym, starą zepsutą od lat lampę. A potem elementy coraz ważniejsze dla funkcjonowania miast, aż po te newralgiczne, bez których nie da się żyć: zatrują wodociągi, spalą sieć elektryczną. Złodzieje będą okradać domy. Bandyci zaczną napadać i gwałcić kobiety, szczególnie podczas tradycyjnych zbiorowych spotkań, czy zabaw. Tak podważą naszą kulturę, przyzwyczajenia…
– Jakież mamy wyjście?
– Będą mordy… Niewyszkolony mężczyzna, tchórz, podda się im. Nie obroni, ani przed nimi, ani przed prawdziwym wrogiem siebie, swojej kobiety, dzieci, rodziny, własnego domu. Każdy mężczyzna w Europie powinien być na tyle wyszkolony, aby samemu się obronić!
– A najlepszą obroną jest…
– Atak. Dlatego liczy się tylko samoobrona oparta na technikach ofensywnych. Obronimy się przed łobuzem, złodziejem, mordercą czy gwałcicielem nie tak, że sparujemy jego atak, ale gdy sami go pokonamy i zniszczymy, zanim on spróbuje zrobić to z nami lub z naszymi bliskimi.
Jedna taka rozmowa nie mogła wyczerpać tematu. Obaj panowie zaczęli się spotykać regularnie. Nawał obowiązków nigdy nie pozwalał dopowiedzieć wszystkiego do końca, rozwikłać licznych pytań, tak aby nie pozostawały już do udzielenia żadne odpowiedzi. Zawsze pozostawał jeszcze niedosyt informacji i nowy obszar zagadnień do rozważenia. Bo to Redaktor musiał przerwać spotkanie z Olkiem, aby zrobić wywiad z Sosińskim, albo z kolei Olka oderwał od dysputy z Demianiukiem jakiś ojciec, zaciekawiony ofertą jego szkoły walki. Albo i jeszcze coś innego im w danej chwili przerywało tok rozmowy i musieli odwlec jej dokończenie do kolejnego spotkania.
Kiedyś przeszli na ty.
– A ty nie wierzysz w to, że obroni nas wojsko? Przecież do tego jest powołane. Utrzymujemy, jako państwo, taką wielką i nowoczesną armię, chyba przecież właśnie po to, abyśmy mogli się czuć bezpiecznie.
– Zapomnij o wojsku. Czy ty wiesz, czego oni uczą tych rekrutów? Przecież oni by padli przy pierwszym starciu z takim Żydem z obrony cywilnej Izraela. Nasz żołnierz jest słabo szkolony, nie ma ani szybkości, ani skoczności, ani gibkości potrzebnych do indywidualnej walki. U nas dowódcy wydają żołnierzowi rozkazy nie po to by go uczyć, ale żeby dać upust swoim frustracjom, poczuć władzę nad drugim człowiekiem. Dlatego każą robić bezsensowne ćwiczenia, biegać po lesie w pełnym oporządzeniu lub w nieskończoność sprzątać „rejony”. To nie ma takiego młodego człowieka doskonalić do walki wręcz, ale go upodlić, poniżyć, aby taki szef czy dowódca, od sierżanta po generała poczuł się ważny. Sami przywódcy są wytworem pseudoarmii, nie są prawdziwymi mężczyznami i nie mogą wyszkolić prawdziwych mężczyzn.
– Ale są przecież manewry na poligonach, spartakiady żołnierskie, kiedy nasi pokonują Ruskich, Niemców, Czechów…
– Wszystkie te europejskie armie, w porównaniu z Żydami, Arabami, Azjatami to nic nie warte eunuchy. Gdyby teraz przyszło do wojny, to by nas Europejczyków nakryli czapkami. Atak znad Bosforu przeszedłby do Szwecji w dwa dni, bez większego oporu.
– Ale nasi żołnierze…
– Przecież ci mówię. Jakie jest nastawienie poborowych? Najchętniej uciekliby od pójścia do woja. Mało kto chce iść na te dwa lata do jednostki. A wiesz dlaczego? Bo zdają sobie sprawę z tego, że niczego się nie nauczą, że będą tylko mięsem armatnim i ofiarami frustracji. Gdy major nie zadowoli swojej żony w łóżku, rekruci będą musieli mu to zrekompensować ćwicząc całą noc krok defiladowy. Gdy córka pułkownika puści się z plutonowym, pomocnikiem szefa kompanii, to poborowi zapłacą za to czyszczeniem kibli szczoteczkami do zębów. Jak kapitana zruga za nic pułkownik, to kompania w pełnym oporządzeniu będzie biec bez sensu i celu dwadzieścia kilometrów w pełnym słońcu. I jak tu świadomie brać udział w takiej parodii szkolenia?
Z czasem ich rozmowy przeszły na poziom dogłębnych rozważań i analiz. To nie były już obserwacje, emocjonalne wybuchy, czy domorosłe dywagacje, ale dociekanie przyczyn i prognozowanie skutków, determinowane zastosowanym warsztatem socjologicznym.
– Jak myślisz, dlaczego jest taki rozkład moralny w armii? – prowokował Demianiuk.
– To ONI za tym stoją – odpowiadał Olek zgodnie z oczekiwaniami dziennikarza, z początku może nawet ku jego dobrej zabawie – Taki mądry człowiek jak ty, poważny dziennikarz i co, nie wiesz? Żartujesz sobie ze mnie, prawda?
– Rozumiem, że w niczym nie ma przypadku. Mam oczywiście swoją teorię, ale ciekawy jestem twojego osądu.
– Posłuchaj mnie przez chwilę. To, co ci mówię, na pewno sam dobrze wiesz, jesteś naprawdę mądrym człowiekiem. Europę zaleją nie armie żołnierzy, ale hordy wyszkolonych cywilów z Arabii i z Azji. Wejdą tutaj jako normalni ludzie, mieszkańcy naszych miast, pracownicy, wejdą wszędzie: do fabryk, centrów handlowych, do osiedli mieszkaniowych. I nas stamtąd wyrugują. Bez użycia karabinów i czołgów. A my nie będziemy umieć się bronić. Za dziesięć, czy dwadzieścia lat będziemy zniewieściałymi libertynami, rozfilozofowanymi bez celu i wartości. To będzie podjazdowa wojna cywilizacji, którą przegrywamy już dzisiaj.
– Z kim? Kto za tym stoi?
– Wiadomo, że Żydzi. Nie chcą ciągle walczyć i żyć w strachu w Palestynie. Chcą rękami Azjatów i Arabów podbić Europę dla siebie i tu się przenieść, aby żyć. Nie będą przelewać krwi. Zamiast puścić czołgi, czy wziąć do ręki karabin, wolą podgryźć nasze korzenie, abyśmy tak jak drzewo zachwiali się i upadli. Zaczynają od próby zabicia europejskiej kultury, tradycji i wartości. Tego, co nas, Europejczyków, przez sześć tysięcy lat wyróżniało od środkowoazjatyckich hord stepowych barbarzyńców i tłumów afrykańskiej dziczy z dżungli. Co nas jednoczyło, dając nam siłę. Dzięki czemu przetrwaliśmy i mogliśmy sami podporządkowywać sobie niższe w rozwoju zbieraniny ludzkie. Najpierw sprostytuują nasze kobiety, które przestaną być matkami, niosącymi z pokolenia na pokolenie system wartości moralnych. Mężczyźni zrodzeni i wychowani z takich kobiet-niematek będą mieć mentalność niewolników. Nie udało im się za Hitlera, uda się – o ile nic nie zrobimy – teraz, dzięki choremu humanizmowi i humanitaryzmowi. Dzięki MAMONIE, która z elit robi eunuchów i zdrajców. To globalizm, ogólnoświatowy spisek, za którym stoją ci, co dystrybuują pieniądz. Jedynie nie skażeni dobrobytem i nadmiernym bogactwem Polacy, jedynie my jesteśmy w stanie się jeszcze obudzić i uratować starą Europę i jej kulturę. Podstawę cywilizacji człowieka.
– Globalizm?
– Nie mów, że jeszcze nie znasz tego słowa. Niedługo będzie na ustach całej ludzkości…
Tak było w zimowe wczesne popołudnia. Przez cały luty i marzec. W kwietniu Demianiuk wziął Olka za łokieć, podprowadził do starej zardzewiałej furtki i wyszli razem z boiska na ulicę Moniuszki. Skręcili w lewo. Szli pod górę, obok charakterystycznych, zabytkowych zabudowań przemysłowych ostatniej, działającej jeszcze w mieście wytwórni win, w kierunku torów kolejowych, nowych zielonogórskich osiedli i przechodzącego w las – Parku Piastowskiego. Gdy mijali sklepioną murowanym półokręgiem fabryczną bramę i podłużną, otynkowaną halę, gdzie w piwnicach składowano wino, odurzył ich unoszący się wszędzie silny aromat sfermentowanych jabłek.
Minęli potrójne tory kolejowe, przecinające na skos skrzyżowanie pięciu czy sześciu ulic. To był tor szlakowy dawnej kolei szprotawskiej, wtedy już tylko wewnątrzmiejskiej bocznicy przemysłowej, od którego odbijały w tym miejscu dwa krótkie tory odstawcze, znikające za metalowymi wrotami na terenach wytwórni win.
Poszli dalej prosto, trzymając się, lekkim skrętem, swojej prawej strony. Gdyby skręcili w lewo, mieli by przed sobą kłębowisko torów, budynek i magazyn dworcowy, żurawia wodnego i ceglaną parowozownię dawnej stacji kolejowej Grünberg Oberstadt. W czasach powojennych nazywano ją doraźnie i nieoficjalnie albo Zieloną Górą Przedmieściem, albo dworcem południowym. A bywało też i tak – pewnie złośliwym zrządzeniem losu lub za sprawą kpiarskiej natury, podchmielonego młodym winem diabła (lub zgoła samego boga wina Bachusa / Dionizosa) – dworcem… północnym.
Ale Demianiuk nie prowadził ich na dawny dworzec. Poszli prosto, odbijając nieznacznie w prawo, ale nie dochodząc do ulicy Jaskółczej. Tu, między nią a stacją rozciągał się sporych rozmiarów zagajnik, zaniedbany i ponury, mroczna, odpychająca gęstwina zaśmieconych i śmierdzących moczem krzaków oraz zarośniętych od dołu suchymi i połamanymi gałęziami drzew, pamiętających jeszcze połowę XIX wieku. Gdzie niegdzie stały tu zniszczone już dawno ławki, kikuty słupów, do których niegdyś zamontowano, teraz całkowicie zgniłe deski. Gąszcz odstraszał lampami bez żarówek i dawnych ozdobnych osłon, za to z czyhającymi na przechodniów wystającymi drutami przewodów elektrycznych.
Weszli w tę gęstwinę ledwie widoczną ścieżynką. Miny mieli dziarskie. Wyglądali niczym wstępujący w krąg piekieł szatan z diabłem, którzy za chwilę mieli się nawzajem licytować, co do tego, który z nich ściągnął na męczonych tu ludzi więcej zła.
Minęli pijaczków, podstarzałe, przepite kurwy i staruszka, który dla rozrywki przetrząsał całymi dniami śmietniki. Dwóch młodocianych gitowców wprost z butelki poiło tanim winem uczennicę ostatnich klas podstawówki. Wina ubyło już tyle, że bardzo śmiało zaczęli dobierać się jej pod spódniczkę. Tak jak to zaplanowali, odpowiedział im niekontrolowany, głośny śmiech dziewczyny.
Olek chciał ruszyć w ich stronę, obronić małą przed nieuniknionym, ale Redaktor go energicznie powstrzymał:
– Zostaw!
– Ale dlaczego, ja sobie z nimi doskonale poradzę… – nie zrozumiał Chrenowicz. – Dam radę, zaraz zobaczysz jak to się robi w takich sytuacjach.
– Nie, jeszcze nie teraz. Nie dziś.
Olek pokręcił przecząco głową, ale odstąpił. Nie był przekonany. Tymczasem Redaktor przeszedł wreszcie do realizacji swojego celu.
Gdy stanęli w końcu w miejscu, gdzie spomiędzy krzaków i zwisających, nieobcinanych od lat gałęzi nie było już nic widać na zewnątrz zagajnika, Demianiuk rozpostarł nieco ręce i okręcił się wokół własnej osi, wskazując po kolei dłońmi na tych wszystkich ludzi, których minęli i tych, którzy siedzieli jeszcze przed nimi.
– Widzisz to samo, co ja? – spytał Olka.
– Wiem co chcesz mi powiedzieć. To jest obraz naszego upadku, tutaj są złamani ludzie, dla których jest za późno. To jest obraz strat, jakie już się dokonały. Tylu ludzi, w każdym mieście, zdążyli nam pozabijać.
– Widzisz tego dziadka…?
– Dziadka-śmieciarza…
– Tak. Wiesz, ile razy ludzie z bloku, z klatki w której mieszka skarżyli się na smród, szczury?
– Ile?
– Do administracji, przynajmniej raz na miesiąc. Ostatnio… na milicji, aby przyszli, wysprzątali jego mieszkanie, a jemu – zakazali znoszenia rzeczy ze śmietników, albo zamknęli go, gdyby nie posłuchał.
– On mieszka, zdaje się, przy Waszkiewicza, pod trzydziestym…
– Nie, to nie tamten. Jest tylko podobny, ale ten tu, jest stąd, z samej okolicy. Ma syna, lekarza, poza Zielona Górą.
– Rencista?
– Nie, ma emeryturę. A to… Tak mu zostało…
– Mój, z Waszkiewicza, ma rentę. Podobno jego też ktoś odwiedza, tak mówią sąsiedzi. Ale już dawno nikogo nie było, ludzie – tych, co przyjeżdżali – strasznie nagabywali za te śmieci i smród od dziadka z mieszkania… Popatrz, jakie dwie podobne historie…
– Myślałeś, że dziadek-śmieciarz jest w Zielonej Górze tylko jeden?
Odwrócili się w drugą stronę. Ci z zawodówki właśnie wzięli swą towarzyszkę na ręce, podnieśli do góry, wyciągnęli jej spod spódnicy majtki i postawili ją z powrotem na ścieżce. Ale teraz ona już nie śmiała się.
– Ta dziewczynka chodzi do siódmej klasy, do tej podstawówki na rogu Długiej i 1 Maja. Tam teraz dali uczniów z pogotowia opiekuńczego, z Krośnieńskiej. Gdy mieszkała jeszcze przy Tylnej, za każdym razem gdy jej ojczym siedział w więzieniu, a matka wpadała w alkoholowy ciąg, milicjanci zabierali ją ze śmierdzącej meliny do izby dziecka, na Piaskową.
– Słyszałem o niej. Ma na imię Dagmara.
– Być może, chyba tak. Teraz odebrali ja od matki i zamknęli w pogotowiu. Ale dalej nikogo nie interesuje, kiedy i w jakim stanie wraca na noc…
– A te dwa nygusy…?
– Nie, tych akurat nie znam. Popatrz obok, na…
– Helenkę i Trudę? Znam ich historię…
– Właśnie. Helenka pracowała wysoko po urzędach. Wyróżniała się ludzkim podejściem. Mogłeś do niej przyjść, a ona nie zbyła cię, tylko ci poradziła, szepnęła słowo sekretarzowi czy naczelnikowi. Wiesz ilu ludziom pomogła, ilu dzięki niej nie siedzi teraz tu wokół…?
– Wielu, choć sam nikogo z nich nie poznałem. Słyszałem, że jej męża, maszynistę, czy nastawniczego wrobiono w jakiś wypadek kolejowy. Dostałby co najmniej dziesiątkę, ale jeszcze przed ogłoszeniem wyroku skoczył w celi na kratę… Ona była wtedy w szóstym, czy siódmym miesiącu z bliźniakami. Nie wytrzymała tego i poroniła!
– Gdyby pogotowie przyjechało na czas, gdyby w szpitalu nie trzymali jej przez pięć godzin na korytarzu to – mówiono, że bliźniaki można było jeszcze ratować. A jej starego znaleźli na kracie z szelkami, których nigdy w życiu nie nosił. Do tego, podobno znaleźli go przy otwartych drzwiach, pojmujesz to?
– I kobieta nie wyrobiła. Coś się jej przestawiło w głowie. Żyje na ulicy, za ćwiartkę daje każdemu… Zobacz, jak dziś wygląda. Widziałem jakieś jej zdjęcie, nie pamiętam już, w gazecie chyba, z jakiejś akademii, czy czynu społecznego. Jak jeszcze pracowała za biurkiem…
– No to ją możesz jeszcze sobie porównać. Badań zresztą nikt jej nie robił, ale może to i lepiej. Wiesz, jak mogła by się skończyć taka obserwacja w psychiatryku pod ICH kontrolą.
– Wiem, jasne, że wiem. Oddział zamknięty to ich główna broń, narzędzie do niszczenia ludzi. A Truda?