Mieczysław Bonisławski
To może już lepiej tak:
– Czasem nie dziwię się tym twoim kolegom. Czy ty nie możesz znaleźć sobie innych przyjaciół, może jakieś dziewczynki? Ta Dunajówna, mieszka w bloku naprzeciwko, kilka razy pytała o ciebie. Jest z twojej klasy…
– Mamo! Mam się bawić z dziewczyną?!
– Dlaczego ty jesteś taki dziwny? Przecież dziewczynki to też ludzie. A nie przeklinają, nie biją się. Po co ci taki Czarek ze Sławkiem? A Remiszewskich i Szczepańskich unikaj, to łobuzy i nic dobrego z nich nie wyrośnie…
– Co, mały na łobuzów trafił? W takiej szkole, to dopiero potrafią tak „wyuczyć”, że pożal się Panie Boże – „a ta jeszcze nie poszła sobie!” Cały czas tu stała? I czego ta wiedźma oczekuje, że co, że ja jej wszystko opowiem, jak na spowiedzi? „O, niedoczekanie twoje…!”
– A co to, droga sąsiadko, jeszcze pani nie wysiadła? Tak sąsiadka zamilkła, że myślałam… Bo to „Centrum”… Właśnie przejechaliśmy. Mój Boże, przegapiła pani! – udałam głupią.
– Nie, do mojego jeszcze dwa przystanki… Dzisiaj do roboty jadę, nie na miasto. To, dopiero w przyszłym tygodniu.
– Ach, no tak… Do pracy, sąsiadka, spieszy się…
– Tego Czarka i Sławka, to ja znam. Z tych dwóch klatek, chłopaki… A ten Remiszewski, Szczepański, to też z naszego osiedla…? Bo chyba o nich dotąd nie słyszałam…
– Nie, to chłopcy ze „Słonecznego”. Tam, po drugiej stronie Łużyckiej… Nieważne, nie ma o czym mówić, sąsiadko. To co z tymi zakupami w przyszłym tygodniu?
– Tak, „Słoneczne” też chodzi do tej nowej szkoły, do „jedynki”. To by się zgadzało.
Odwróciłam się. Niedobrze by było tak zupełnie zignorować to babsko, ale nie chciało mi się gadać, sięgnęłam po papierosa. Nie, no jasne, pamiętałam, że w autobusie się nie pali. Nie zamierzałam go zapalać, ale zaraz mieliśmy wysiadać. Była szansa, że w milczeniu przetrzymam tę szarżującą plotkarę. Ta jednak nie dawała za wygraną:
– I co Januszek, ma kłopoty w szkole, z chłopakami z innego osiedla? Biją go? czy odwrotnie, wciągają do swojego chuligaństwa?
„O tak! Tylko tego brakowało, abym ci się teraz zwierzyła z problemów szkolnych syna, z tą Barczyńską, z kolegami z klasy. Jutro, gdzież tam, jeszcze dzisiaj do wieczora, byłby to temat numer jeden po wszystkich klatkach w naszym bloku. Czy ty się nigdy nie odczepisz babo?!”
– Coś widzę, że nie chce o tym sąsiadka specjalnie mówić. Ale to chyba jakiś poważniejszy problem? Mówili w bloku, że szkoła wysłała syna do poradni psychicznej. I sąsiadka jeździ z nim chyba do jakiegoś psychologa, zdaje się, tak?
„No to pięknie! Baba jednak rozsierdziła się i teraz złośliwie rozgada naokoło Bóg wie co. Zrobi z Januszka jakiegoś psychopatę…”
– Sąsiadka ma takie duże zmartwienie, czy tylko ze mną nie chce gadać? Coś ja myślę, że to ze mną nie chce… Za prosta baba jestem dla pani byłej dziennikarki, tak? Za wysokie progi? Ale niech sąsiadka pamięta, kto zajdzie wysoko, dłużej spada. A w ten sposób gębów pani ludziom nie zamknie.
„Niech ją cholera weźmie…” Z nerwów wypadła mi z rąk paczka „Carmenów”. Pudełko było już prawie puste, więc niewiele się rozsypało pod siedzenia…
– Osiedle może i nowe, młode. Ludzie jeszcze się mało znają, ba, prawie w ogóle się nie znają. Ale i tak milczenie na nic się tu zda. Ludzie, czego mają się dowiedzieć, to i tak się dowiedzą. I będą gadać! A co będą gadać? Dobry Panie Boże, kto to wie? To co im ślina na język przyniesie. A i same języki bywają złe, oj, jak bardzo złe… Co to ja nie wiem?
„Ty sama masz najgorszy ozór z możliwych. Trajkoczesz nim o wszystkich, że aż głowa boli. A jakie głupoty… Czego ty babo nie wymyślisz, a czego sama nie pododajesz…?”
– A stara Majdrowa mogłaby po sąsiedzku ludziom objaśnić, złe słowo zamienić na dobre, podłe kłamstwo – na, trudną, bo trudną, ale prawdę. Każda prawda lepsza od złośliwego domysłu.
„Wiedźma!”
– Ale Majdrowej się nic nie mówi. Majdrową zbywa się milczeniem. Zamiast jej zawierzyć.
„Tylko tego mi jeszcze brakowało!”
– I to milczenie, jeszcze może się obrócić przeciwko.
„Co za złowieszcza Kasandra”. Aż sama roześmiałam się w duchu z tego porównania antycznej klasyki ze zwyczajną pleciugą, klekotką rodem z najbardziej złośliwego magla.
– Takie wywyższanie się nie skończy się dobrze. Tu w bloku żyjemy wszyscy równi, jak w jednej rodzinie…
„Musiała, musiała mieć to ostatnie słowo. I pewnie by ją skręciło, gdyby powiedziała coś mądrego, na poziomie?”
– Oho… – zabrzmiało to niezwykle złowróżbnie.
Autobus skręcił ze swojej trasy i podjechał pod pogotowie. Ranny wysiadł.
– Widzisz Januszku, nic strasznego się panu nie stało. Pójdzie na pogotowie, opatrzą go i… Niedługo wysiadamy. Przygotuj się.
„Te problemy z Januszkiem. Rzeczywiście, może poświęciłam mu w pewnym momencie całe swoje życie, może karierę” – uśmiechnęłam się sama do siebie – „Co się z nim dzieje? Czy to moja wina? Może jestem złą matką? Skoro przestałam pisać i pracować, po to by lepiej wychować syna i w efekcie, ani go dobrze nie wychowuję, ani nie piszę, nie pracuję…?”
„Powoli robię się stara. Zaczynają się problemy z przekwitaniem. Czy ja zmarnowałam całe swoje życie?”
Januszek wstał i zaczął przepychać się ku drzwiom. Przed oczami stanął mi jak żywy ten ranny z przetrąconą przez drzwi łapą. Krzyknęłam na syna, poleciałam za nim, złapałam. A w domu była przecież jeszcze Tosia i Zbyszek.
– Ty głupi padalcu, dzień był wtedy parszywy, ale moje życie nie było takie. Osiągnęłam wielki sukces, spotkało mnie przeogromne szczęście, o którym ty po prostu, zboku, nie możesz mieć żadnego, najmniejszego pojęcia, rozumiesz?!
Olek nie obraził się. Sprawiał wrażenie zatroskanego opowieścią Alicji. Zupełnie poważnym, takim analitycznym, profesorskim tonem podsumował:
– Barczyńska przedwczoraj zginęła w wypadku na Krośnieńskiej. Z samego rana wjechała samochodem brata pod parowóz składu towarowego. Powstała plotka, że jechała od kochanka, ale nie od pani męża. Ludzie mówią, że to był Wytrykus, ten sekretarz.
– Bzdury! – żachnęła się kobieta – Ludzie wygadują bzdury. Tak samo o tym Wytrykusie zresztą, jak i o moim mężu. Bolek z nią…? – wybuchnęła bardzo serdecznym śmiechem. I taka jeszcze, ubawiona, spróbowała zgasić Olka – Dzisiaj opowiedział mi o wszystkim znajomy dziennikarz, przyjaciel rodziny.
– Czy nie Demianiuk przypadkiem? – odgryzł się.
– Demianiuk. A ty skąd to wiesz…?
– On wszystkim dużo opowiada. Dużo ciekawych historii. A czego pani się od niego dowiedziała?
– Mąż odkrył, że ta Barczyńska rzeczywiście uwzięła się na Januszka. I zamiast mu pomóc, nic nie zrobiła, gdy koledzy z klasy mu zaczęli dokuczać… I on zbierał na to dowody, dokumentował całą aferę. I do tego, Demianiuk powiedział mi, jak Januszek to bardzo przeżywa, że skrywa się właśnie tutaj, na tej budowie. I żebym tu do niego przyszła, bo tu grozi mu wielkie niebezpieczeństwo…
Chrenowicz wyjął nieco już podniszczoną, zagniecioną w części widokówkę ze Schwiebus. Podetknął ją Alicji przed oczy.
– Znalazłem tę kartkę na miejscu śmierci Barczyńskiej. Chyba nie zgubił jej żaden z gapiów. Coś mi mówi, że zapomniał ją zabrać ktoś, kto był zamieszany w to zdarzenie. Bo to nie wygląda mi na zwyczajny wypadek… Widziałem tę pocztówkę… Pokazał mi ją…
Alicja wyrwała obrazek z rąk mężczyzny. Zachłannie rzuciła się na sztywny, kolorowy prostokącik.
– Tak… Przypominam sobie, sam ten widoczek i ten polski dopisek „Świebodzin”, pod skreślonym odręcznie „Schwiebus”… Tylko kto mi go pokazywał? Gdzie to było…?
Energicznie odsunęła Olka na bok. Popchnęła Januszka ku wyjściu i nie oglądając się, podążyła za chłopcem. Na odchodne rzuciła jeszcze tylko zbaraniałemu Chrenowiczowi, którego zaskoczenie zupełnie sparaliżowało, złowróżbne memento:
– Już wiem o jakim niebezpieczeństwie mówił ten Demianiuk. Idę na milicję pieprzony zboczeńcu. Ale jeżeli się okaże, że skrzywdziłeś mojego synka, że zdążyłeś mu coś zrobić, żadne więzienie nie ochroni cię przede mną!
Koniec z czekaniem na cud, sama zaczynam znowu pisać swoje życie. Drogi wujciu Świtała, zmieniam kartkę w maszynie mojego ojca na czystą i zaraz się przekonasz, co ja jeszcze potrafię…!
A ta widokówka będzie niezaprzeczalnym dowodem. Zobaczysz, pożałujesz chwili, w której mi ją pokazałeś w swoich ohydnych zboczonych łapskach. Ten las pod Broniszowem i ten deszcz… Nie trafił cię wtedy piorun, ale teraz ja miotam piorunami.
We wszystkich zboczeńców tego miasta!
ostatnia kartka maszynopisu w segregatorze
segregator ma zaklejony numer na grzbiecie, jest tylko napis „sygnatura akt”, ale też z zamazanym ołówkiem kopiowym numerem; brak opisu czy zestawienia stron, a karty nie są zszyte zalakowanym sznurkiem z odciskiem pieczęci, stąd nie sposób stwierdzić, czy jest to cały komplet dowodów, czy tylko ich część; czy jest to koniec zeznań i historii, której one dotyczą, czy też istnieje jeszcze dalszy ciąg?
czytanie zakończono 23 grudnia, godz. 12:50
Piątek, 24 grudnia, Wigilia
godz. 9:30
Widzą się tam gdzie ostatnio.
Psycholog i Strażnik. Reszta ma pojawić się później. Tak zarządziła Psycholog. To spotkanie, sam na sam ze Strażnikiem, to jej osobista inicjatywa, o której nie wspomniała Prokurator.
Strażnik podaje jej przez stół pomięte kartki. Pozbywa się ich wręcz, z wyrazem głębokiej boleści na twarzy. Wywołuje to jej nagłe, pełne niezrozumienia spojrzenie.
Mężczyzna nawet nie udaje, że tego nie dostrzega. Nie, nie bawi go to, nie czuje też wobec kobiety zawiści. Jednak milczy, nie chce jej niczego ułatwiać.
Ona ujmuje kartki w dłonie. Rozpościera je, wygładza. Celebruje ten moment dłuższą chwilę.
W końcu pyta:
– Całe to będzie oznaczało coś, czego będę miała się domyślać?
Strażnik spogląda jej prosto w oczy. Twarz wykrzywia grymas niezrozumienia i zniecierpliwienia.
Psycholog nie ulega:
– Może jednak masz coś jeszcze do dodania?
– Czy ja mam jeszcze coś do dodania? To chyba jest oczywiste, że przekazałem władzom w pełni prawdziwy i rzeczywisty obraz sytuacji…?!
– Chciałbyś może coś jeszcze…?
Strażnik demonstracyjnie rozgląda się wokół. Ogarnia całe otoczenie gestem rozczarowania, że nikogo więcej z nimi nie ma. To samo przebija z jego pytania:
– Czy Śledcza i Prokurator nie czytały tego jeszcze lub nie będą czytać tego w ogóle…? Czy nie będzie ich dzisiaj?
– Czytały, no proszę. Może jednak rozmawialiśmy o tym? I będą o jedenastej. Najpierw jednak chciałam porozmawiać tylko z tobą. Może jeszcze coś dodasz, coś, czego nie chciałeś mówić przy tamtych…? Mamy jeszcze godzinę. Godzinę kiedy możemy bez nich pogadać, coś niecoś podciągnąć…
Strażnik spogląda z politowaniem. Nie obrusza się, nie okazuje pretensji. Chce pozostać łagodny, przyjazny, wyrozumiały. Tak, chce najwyraźniej okazać jej łagodną wyrozumiałość, dając jednocześnie do zrozumienia, jak bardzo ona sama nic nie rozumie.
– Ale ja nie mam żadnych tajemnic. Ani nic do ukrycia. Zwłaszcza teraz, kiedy jeszcze nie jest za późno, aby mnie dokładnie wysłuchać i coś zmienić.
– Tak? – kobiecie nie udaje się ukryć doznanego zawodu. – Sądziłam, że ci jeszcze jakoś pomogę, że uchronię przed nimi.
– Czy coś ma mi zagrażać ze strony władzy i jej organów?
– No, proszę… – obrusza się Psycholog. – Co to znowu za naiwne pytania? Chyba zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji?
– Ja? Jak najbardziej. I to lepiej niż obywatelka i te dwie funkcjonariuszki, powołane do sprawowania władzy w tym kraju. Na nieszczęście mieszkających tu obywateli…
Psycholog w lot pojmuje swoją pomyłkę. Z jednej strony nie chce stresować mężczyzny bez konieczności i ponad miarę, chce go ochronić przed zbędną mu w tamtej chwili przygniatającą prawdą, a z drugiej – odczuwa potrzebę jak najszybszego powrotu do swojej służbowej roli bezstronnego analityka. Próbuje pogodzić te dwa, przeciwstawne imperatywy:
– Niech i tak będzie…
Nie kończy, zdając sobie sprawę z irracjonalności i infantylności tego, co chce powiedzieć, zrobić.
Nie kończy, bo mężczyzna przerywa jej, wchodzi w słowo:
– Żadne „niech i tak będzie”. Czy obywatelka nie rozumie, że nikt lepiej ode mnie nie czuje powagi sytuacji!
– To twoja przyszłość, twoja sytuacja osobista…
– Czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie potrzebował pomocy…
– Tak!
– …kobiet?
Psycholog zamiera. Na jej twarzy maluje się rozpacz przegranej. Rozumie swoją bezsilność. A Strażnik kończy rozpoczętą myśl:
– Czy Śledcza i Prokurator na pewno to przeczytały lub przeczytają? Czy na pewno tu przyjdą? Czy jak wszyscy inni i one chcą mnie oszukać!?
– Nie sadzę, trochę je znam, ostatecznie… Tylko, że, proszę, coś z nimi jest nie w porządku. Jakby nie były sobą… Kryją kogoś, ochraniają…?
– Boją się prawdy albo poznały ją na tyle, że chcą ją ukryć! Nie jest im na rękę! Bo one są właśnie takie…
– No proszę, czyli znacie się? Mają jakiś powód, aby ukręcić łeb sprawie, ale mi o nim nie powiedziały?
– Skądże znowu, drogi człowieku. Skąd by się miały wziąć u mnie takie znajomości…?
Zachłystuje się. Nabiera powietrza. Wypuszcza. Łapie oddech i kończy:
– Ja obywatelce już nic więcej nie powiem. I poczekajmy na tę milicjantkę i na tamtą drugą przedstawicielkę państwową. Bo wytłumaczę to wam wszystkim dokładnie jak już będziecie razem i w komplecie. I tak, aby w końcu każda z was zrozumiała. Bo obywatelka, gdy spisywała to wszystko, nie była w stanie pojąć tej całej prawdy, którą tylko ja potrafię wytłumaczyć, wydobyć na światło dzienne i objaśnić. A opowiadałem to, co opowiadałem, aby to zapisać, ale to był tylko taki wstęp do tego, co powiem. Bo ja zrobiłem sobie taki pretekst, abym mógł potem ja, osobiście i w bezpośredniej rozmowie wyjaśnić wątpliwości. Bo przecież rozbudziłem wątpliwości w was trzech. Ja, wojownik, „Czarny Koń”. I spełnię swoje powołanie, bo odpowiem na pytania, które ten, tak nieporadnie spisany tekst w was wyzwolił. Bo co taka kobieta jak ty, może sama, drodzy ludzie…?
Do przyjścia Prokurator i Śledczej pozostaje już niecałe półtorej godziny…
Piątek, 24 grudnia, Wigilia
godz. 11:10
Jak widzicie w ten dzień nie wyciągam was nigdzie z domu. Tak samo jak z samego rana, tak i teraz, przed południem, robicie sobie, co tam wam wypada, a ja opowiadam, co się dzieje. Możecie słuchać niczym radia, robiąc ostatnie porządki w mieszkaniu albo układając talerze na stole w pokoju z choinką. Albo siadacie sobie w kuchni i kroicie karpia i próbujecie, płynnej jeszcze w tej chwili, zalewy, a ja siedzę naprzeciwko, z drugiej strony stołu i gawędzę niczym wiekowa starowinka, sąsiadka lub baba ze wsi, co przywiozła szynkę i baleron na święta, a teraz rozgrzewa się gorącą herbatą z miodem i cytryną, popijając ją z trzymanego oburącz porcelanowego kubka. Chusta opada jej z czoła, poprawia ją wolną ręką, drugą trzymając ucho naczynia z tym gorącym, parującym płynem…
Albo siedzimy przy pustym jeszcze, ale już uroczystym stole wigilijnym, w pokoju gościnnym i gadamy sobie przy kawie lub lampce koniaku. Ubrani jesteśmy nie tak domowo, bardziej wizytowo, co dobrze oddaje nastrój tej towarzyskiej kawy. I w tym dalekim od domowej roboty czasie, ja opowiadam, opowiadam, opowiadam… A ty słuchasz i słuchasz, sięgając po każdym jakimś bardziej intrygującym zdaniu po filiżankę z kawą.
W każdym domu słuchacie mnie inaczej. A może nie jesteście w domu, tylko w pracy. Wigilia to przecież normalny dzień roboczy. Normalny? No, może jeszcze z rana. Ale tak już po dziesiątej, a na pewno przed dwunastą i u was pojawia się ktoś z rady zakładowej z jakąś paczką i życzeniem dla pracowników? A może nawet sam kierownik, szef, ktoś z dyrekcji? I nawet jak nie pracujecie w ten dzień o te dwie godziny krócej niż zwykle, tak jak w soboty, to i tak, im „starsza” godzina, tym mniej pracy, a więcej rozmyślań o rodzinie, o życiu, o Wigilii.
Czy ktoś jest samotny? No tak, dla was ta opowieść może być ratunkiem na te trzy puste dni, w których nagle przestajecie być komukolwiek potrzebni. Ale teraz, szczególnie was, muszę przeprosić. Bohaterowie mojej opowieści mają liczne rodziny i bliskich znajomych, z którymi prowadzą ożywione życie towarzyskie. Czy sprawi wam to przykrość, czy wzbudzi wasz smutek, żal…
U Makarewiczów już od dawna rodzinne życie toczy się normalnie. Duża żywa choinka to jak co roku domena i zadanie Majora, chociaż, szczególnie ta przyszywana ciotka Irena, cały czas jest napalona na enerdowskie, nowoczesne drzewko z plastiku. Ponieważ jednak Alicja nie jest jeszcze zdecydowana na zmiany, na razie jest tradycyjnie. Mimo że kolega Majora ze STASI ma ze sobą aż trzy takie iglaki do rozdania. Jednego bierze sobie Pułkownik, co do pozostałych jeszcze nic nie wiadomo.
Alicja i Irena razem przygotowują Wigilię. Mają swoje kresowe, domowe przepisy. Na przykład kutia. Januszek nie lubi maku, zatem tylko parsknął na jego widok. Zbyszek jednak wyjada z makutry słodką masę, a Tosia włącza się w gotowanie. Choć to jeszcze taki mały brzdąc, przygotowuje sałatkę warzywną.
Redaktor Demianiuk również dziś pracuje. Jego porozrzucana po wioskach między Kożuchowem a Szprotawą rodzina pielęgnuje tradycje łemkowskie, u nich święta są więc dwa tygodnie po katolickich. Wtedy to dopiero Redaktor rozpocznie Swiatyj Weczer, zajechawszy uprzednio z honorami ze stolicy województwa do Wichowa lub Broniszowa, czyli tam gdzie mu w tym roku rodzina zaplanuje miejsce przy stole. Demianiuk nie dorobił się jak dotąd „miastowej” żony ani rodziny w Zielonej Górze, toteż tradycyjny, polski wigilijny dzień spędza stawiając od rana aż do zmroku wódkę tym, którzy chcą się napić. Za dnia, z dala od uroczystego stołu, pod naturalnym drzewkiem, gdzieś na ławce w parku.
Po jedenastej jest już w swoim ulubionym, na wpół dzikim parczku u zbiegu Ogrodowej i Jaskółczej. Przy torach towarowych dawnej stacji kolei szprotawskiej. Tu gdzie niespełna rok temu edukował Olka. Jedna ćwiartka, druga ćwiartka i ma już kilka nowych tematów do swoich artykułów. Ma znacznie silniejszą głowę niż ci wszyscy menele tutaj, to i korzysta z tego daru. A dzisiaj, przy Wigilii rozmawia nawet z Trudą, z tą rudą Niemrą z jego Broniszowa…
Sosiński od rana porządkuje grób siostry na cmentarzu na Jędrzychowie. O jedenastej pojawia się tam i Wioletta, nauczycielka z Chynowa, koleżanka Teresy Barczyńskiej jeszcze z czasów Studium Nauczycielskiego. Gadają o życiu. O tym, jak nikt nie zna dnia, ani godziny. Wioletta nie jest już taka narwana, jak wtedy w Broniszowie, gdy naskoczyła w pałacu na młodego Sosińskiego z pretensjami o to, że nieomal zniszczył ten kolejowy wiadukt obok jej domu na Krakusa. Dlatego nie przyznaje się, że prosto z cmentarza wybiera się również, tak pogadać sobie w ten przedwigilijny czas, do Alicji Makarewicz. To z nią jadąc w tamtą „deszczową delegację”, zobaczyła wtedy po raz pierwszy i Sosińskiego, i Demianiuka. Jakież to dawne czasy! A dziś? Może gdyby pociągnęła ten temat, to razem z Trenerem odkryliby te jakieś dziwne i tajemnicze powiązania, które tak nie dają spokoju Psycholog. Te, o których zaczęła coś mówić przesłuchiwanemu przez nią strażnikowi, Chrenowiczowi. Może? Kto to wie?
Jest zatem jedenasta. Większość z was robi coś jeszcze w domu, a część jest jeszcze w pracy, ale powoli szykuje się do wyjścia do domu. Zrozumiecie więc poddenerwowanie kobiet prowadzących sprawę tego strażnika, które muszą jeszcze zrobić dzisiaj podsumowanie materiałów z ostatnich tygodni.
Nie, nie obawiajcie się. Nie zabiorę wam już dzisiaj dużo czasu. I może faktycznie zróbcie sobie małą przerwę. Na kawę lub po prostu usiądźcie na chwilę. Złapcie oddech, odpocznijcie. Poczujcie się niczym na widowni w teatrze, albo w kinie…
Nie będę was zbytnio absorbował. Odpuszczamy opisy scenerii, to jak kobiety są ubrane i cały ruch sceniczny. Wyobraźcie sobie, że kręcicie gałką radioodbiornika i w pewnej chwili zalewa was trójgłos trzech aktorek, na który podświadomie, w napięciu czekaliście. Dobrych aktorek, potrafiących swoim głosem pobudzić waszą wyobraźnię. Rysują przed wami tonem głosu, modulacją, oddechem emocje kobiet, o których wam opowiadają.
Siedzicie sobie wygodnie, nie myślicie o niczym więcej. Słuchacie rozleniwieni… Obowiązki od was gdzieś odpływają, co będzie potem staje się nieważne, dalekie. Z ciekawością słuchacie, co sobie powiedzą Psycholog, Śledcza i Prokurator po przeczytaniu materiałów, które Biegła im przygotowała na podstawie sesji z podejrzanym…
Biegła [sucho; jakby prowadziła wykład; pod koniec głos jej zaczyna drgać]
– Nie, Poruczniku. To jest po prostu wbrew metodyce i nie powinno być stosowane. Takie spiętrzenie bodźców na podświadomość, takie drążenie we wspomnieniach, bez żadnego pohamowania, może powodować wtórne i niestety nieodwracalne automodyfikacje w pamięci epizodycznej.
Pacjent nie pozostaje zupełnie obojętny na hipnozę, szczególnie na – jakby to nazwać – zbyt intensywną hipnozę. Ja, prowadząc pacjenta w stanie transu, jeżeli będę zbyt długo lub zbyt często dotykać danego wspomnienia, jestem w stanie, niestety, wpłynąć w trwały sposób na jego zmianę, zainicjowaną nieświadomie przez samego właściciela wspomnienia „na moją modłę”, czyli według tego jak on sobie zaczyna wyobrażać moje – a nie jego lub zupełnie obiektywne – oczekiwania wobec tego wspomnienia. Zarówno wobec ich kontekstu, jak i treści.
Jest wielce prawdopodobne, że po trzech sesjach tygodniowo, po dwóch i pół tygodnia wentylowania tego samego w kółko, podejrzany na samym końcu opowiada mi już tylko takie historie, jakie według niego zespół śledczy chce usłyszeć…
I zamiast prawdy dostajemy świetnie pasującą nam bajeczkę…
Żaden specjalista nie będzie przytaczać uzyskanych w ten sposób informacji, ani wyciągać z nich wniosków. Ja zresztą też nie zamierzam konstruować standardowego raportu, ani pod niczym się podpisywać. Co najwyżej mogę wziąć odpowiedzialność za wyniki moich pierwszych, samodzielnych badań pacjenta…
Oskarżyciel [przerywa bezceremonialnie; słychać szelest przewracanych kartek]
– Dość już! Tak patrząc na to wszystko, też mam wątpliwości… A z drugiej strony, leży przed nami bardzo praktyczny materiał. Chyba nawet nie potrzeba nam już żadnej dodatkowej analizy, ani tym bardziej podpisu psychologa.
Biegła [spokojnie; zasadniczo; ale to nie rezygnacja, to gra]
– To trochę oburzające. To co zamierza nasza prokuratura…
Oskarżyciel [bez tej charakterystycznej pewności siebie; z nutą zastanowienia]
– Przepraszam za użyte sformułowania, ale z tych bredni i fantazji nikt się nie połapie, o co chodzi? Wykorzystajmy je jednak do wsparcia ostatecznej tezy postępowania.
Biegła [kwituje to z sarkazmem, a nawet buntowniczo]
– No, proszę, rzeczywiście, jakież to może być praktyczne podejście… A oficer śledczy, chociaż nadążyłby za prokuraturą, dałby radę ogarnąć do której wersji śledczej ostatecznie będziemy dopasowywać zeznania tego biedaka?
Śledcza [zgryźliwie]
– Mój pion ma się zupełnie dobrze, proszę biegłej. Za to tobie myli się ofiara ze sprawcą?
Oskarżyciel [odsuwa krzesło, zatrzaskuje teczkę, wstaje, robi kilka kroków]
– Spokój w zespole! Porządkujemy to. Psychologia, co z tego wszystkiego uznajemy za realne z punktu widzenia rzeczywistego stanu rzeczy? Chodzi o wydarzenia, w których wziął udział podejrzany. Jego motywacje. Takie ogólne, obiektywne konteksty. Zostało coś pominięte?
Biegła [wyraźnie dotknięta; urażonym tonem; szelest zwijanych papierów]
– Ja już swoje powiedziałam. Z profesjonalnego punktu widzenia, nie mogę być niczego pewna. Trzeba było poprzestać na jednej hipnozie, zgodnie z początkowym założeniem. Albo ponowić kolejne seanse, ale po upływie jakiegoś czasu, według obowiązujących standardów.
Śledcza [z naiwną zapalczywością; zadziwiona]
– Naprawdę to takie ważne? Gdyby usypiać go tydzień po tygodniu, a nie raz za razem, to opowiadał by co innego?
Biegła [oschle]
– Tak Poruczniku. Jest na to duża szansa.
Oskarżyciel [bez entuzjazmu; z jakimś głębszym zastanowieniem; tonem podsumowania]
– Ale pewni też być nie możecie… Cóż, nasz eksperyment wypadł tak a nie inaczej…