Jakaś wojna w mieście Grünberg (2)

Mieczysław Bonisławski

Po zabiegu kuracjusze spędzali wieczory na świeżym powietrzu. Lekarze zalecali spacer po Parku Ludowym. Najpierw forsowna wspinaczka na szczyt Wzgórz Piastowskich, potem swobodne, relaksujące zejście w dół, ku sanatorium.
Dwa razy w tygodniu odbywało się ognisko. Rozpalano je nieopodal budynku z ornamentem z winogron, tam gdzie powstał ogród botaniczny, a tory kolei szprotawskiej szły po wysokiej grobli pomiędzy dwoma stawami. Przy ogniskach nie było konsumpcji, nic na gorąco, żadnych napojów. Tylko strawa duchowa: dużo śpiewano, opowiadano historie do śmiechu, rozkoszowano się aromatem dymu i ognia.

Kuracjuszom towarzyszyły pielęgniarki, opiekunki i młoda obsługa. Nie narzucając się, miały zbudować dynamikę grupy, zachęcić do aktywności, a po rozruszaniu towarzystwa, dyskretnie się wycofać. W zasadzie nikt nie zwracał na nie uwagi, były przezroczyste. Mogły zostać gdzieś w cieniu do końca lub wracać do swoich kwater.

Ursula nie lubiła tych, jak je nazywała, wygłupów. Brała w nich udział, bo musiała. Inaczej straciłaby pracę, o którą było tak trudno. Lilly podchodziła do ognisk lekceważąco. Z większymi nadziejami, niezmiennie płonnymi, uczestniczyły w nich Olena i Isabel. Coś tam im się roiło w młodych głowach…

Tego dnia, jak zwykle rozczarowane, szybko wracały do swych pokoi na poddaszu sanatorium.

Wydawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na dziewczęta, które nagle zniknęły ze świetlistego kręgu. Zza drzew obserwowały je jednak rozgorączkowane, chłopięce oczy. Gdy minęły połowę wąskiej grobli, chłopcy ukazali się na jej końcu, po obu stronach toru kolejowego. Było oczywiste, że zagrodzą im drogę.

Dziewczęta zwolniły. Zbiły się w gromadkę. Chwilę trwało wzajemne tasowanie się wzrokiem. Pierwsza ruszyła w ich stronę Ursula.

– Giuseppe, poznaję cię – krzyknęła w stronę postaci w mroku. – Czego chcecie?!

Była już przy nich, stając między szynami, na podkładzie z drewna. Przytłaczała ich.

– Przepuście! – ostrzegł kumpli niewysoki południowiec o kruczoczarnych kędziorach. – To Niemka z obozu. Szalona i niebezpieczna.
– Pierre, bierz te łapy! – wrzasnęła Ursula, energicznie rozpychając się. – Macie nas zostawić. Wszystkie!

Dziewczęta popiskiwały a chłopcy gorąco, w typowy dla południowców sposób, przekrzykiwali się:

– Niemki przechodzą.
– Są tu Żydówki?
– A Ukrainki?
– Polki, czy są Polki?

Ursula kopnęła jednego i drugiego.

– Zabierać się! Wy tchórzliwe świnie.

Olena z trwogą schowała się za Lilly.

– Co oni nam zrobią?
– Nie bój się – uspokoiła ją Lilly, potrząsając lokami. – To dipisi, z obozu. Włoscy jeńcy Hitlera i francuscy kolaboranci. Uciekli do Niemiec po podpisaniu pokoju. Nie wracają do siebie, bo by ich tam sponiewierali. Gnieżdżą się w barakach po swoim obozie, na końcu Ochelhermsdorfer Straße, choć teraz nikt ich nie pilnuje.
– Na co czekają? – zdziwiła się Isabel.
– Na kolejny szwindel – cierpko skwitowała Ursula. – Na wojnę, na której niczym gówno wypłyną z szamba na powierzchnię. Myślą, że u nas, w Niemczech przeczekają. I że my, Niemcy, znów poprowadzimy Europę na Wschód.

Giuseppe, młodzieniec włoskiej urody, ujął pielęgniarkę pod rękę.

– Przecież to Żydówka. A tamta, Ukrainka – stwierdził ciepło i zakończył zdziwiony – Bronisz ich? A to przez nie byłaś w obozie.
– Popierdzieliło cię, Giuseppe. To SS–mańskie świnie zamknęły mnie w obozie. Nas obie. Żydom nic do tego.
– Wiesz, jak tu w Grünberg było ciężko? Najpierw byłam w Bolkenhain, potem w Landeshut. Ale tam przez dwa lata nikt mnie nie uderzył, a tutaj pobito mnie trzy razy. Po każdym badaniu rentgenem groziła wywózka do Auschwitz. Na śmierć.
– Jakoś żyjesz – zadrwił Pierre.
– Co ty wiesz! Wyciągnął mnie w nocy, z marszu śmierci, niemiecki chłopak, który się chyba we mnie zakochał. Ile on dla mnie ryzykował…
– Zamknij się! – ze złością rzuciła jej Ursula. – Należało się wam Żydom. A mnie, Niemki, jakoś żaden niemiecki chłopak nie zatrzymywał w Grünberg… Ale to nasze sprawy – zwróciła się znów do dipisów. – Wy, francuskie i włoskie, tchórzliwe i zdradzieckie świnie, nie macie prawa nawet o nas myśleć.
– Skąd ta pogarda? – kpiąco odpowiedział jej z tyłu wysoki i chudy Murzyn, zapewne dezerter z US-Army. – Za tobą widzę uciekinierki z Ukrainy, czym one się różnią od nas? Wy, wielcy Niemcy, ich tak samo oszukaliście jak nas.
– Stanisławów, gdzie mieszkałam, przechodził z rąk do rąk. W roku 39 sowieci, w 41 faszyści, w 43 znów sowieci. Jesienią 44 ruszyły na wschód dywizje Rommla z Francji i Sowieci ustąpili. Krótko mieliśmy niezawisłą Ukrainę. Małą, wciśniętą między Lachy i Sowiety. A teraz generał Szuchewycz uwierzył Banderze, że połączą ruskie ziemie i zaczął wojnę z Polską. I Lachy swymi czołgami z Belgii przejechały się po naszych striłcach. W Stanisławowie nie ma już Ukrainy, ale czemu ja jestem winna? Ja chciałam uczyć się, mieć męża i dzieci, a nie uciekać. Ja jeszcze w lutym nie wiedziałam, co to Grünberg?

Lilly przytuliła spłakaną Ukrainkę.

– Nie płacz. Chodźmy na kwaterę. Prześpij się, jutro będzie lepszy dzień. Zobaczysz, jak tylko się obudzisz.

*

To jutro będzie, gdy Helena obudzi się ostatni raz w swym rodzinnym mieście. Figlarne promienie słońca, z wysoka ogrzeją jej twarz. Zajrzą przez zamknięte powieki w oczy. W końcu, ostatni raz, rozbudzą ją na dobre.

Helena spojrzy w niskie okno willi, pamiętającej tych pierwszych Niemców. Tych, którzy w 1945 roku musieli pozostawić swój dom i wyjechać. Tak jak Helena teraz.

Za oknem będzie widać dziwną, długo rozciągniętą maszynerię. Helena ostatni raz spojrzy o poranku z głębi swego łóżka na ciemnozielony parowóz w czerwonych skarpetkach, rozpraszający między kominami wschodzące słońce. I na wagon osobowy za nim. Z żółtą ramą okien i bogato zdobioną kratownicą wywietrzników, wystruganych w drewnie niedługo po wojnie francuskiej kanclerza Bismarcka. I na lorę za wagonem. Z dwiema wielkimi bekami na wino, osadzonymi na metalowej kratownicy w poprzek do kierunku jazdy. I na mały, stalowozielony towarowy do przewozu na fronty I wojny światowej koni, ustawiony za winiarską lorą.

Niedługo potem Helena pójdzie po raz ostatni w tym mieście do pracy. Przejdzie między stojącymi na powietrzu przeszklonymi gablotami galerii zdjęć i minie bramkę sygnałową z dwoma karzełkowymi semaforami. Kiedy Heleny już tu nie będzie, kolejne pokolenia mieszkańców będą się wspinać na tę bramkę, by z perspektywy wiszącego nad podwójnym rozjazdem podestu, z góry oglądać przykrytą interaktywną, nieprzepuszczalną powłoką nieckę starego miasta. O tej porze dnia i przy takiej pogodzie powłoka będzie przezroczysta, na tyle, by nawet z odległości blisko pół kilometra było pod nią widać stojący pośrodku wydłużonego placu ratusz o smukłej wieży i dachy otaczających go kamienic. Będą to już jednak dzieci i obywatele Grünberg. Na powrót Grünberg, a nie jej Zielonej Góry.

Helena przeciśnie się pod drągiem rogatkowym starego szlabanu, takiego z wiszącą siatką drucianą, uciekając przed jadącym do Parku Kolei Szprotawskiej szeregiem wagoników kolei parkowej, i przejdzie między wieżowcami ku ruchliwej arterii. Na rogu będzie ta stara kamienica pocztowców z początku XX wieku. Naprzeciwko rozłożysty, piętrowy budynek z czerwonej cegły. Dalej prosty klocek szkoły i nowoczesny apartamentowiec. Potem skrzyżowanie pięciu ulic, wyciągających w różnych kierunkach macki jezdni, i już, hotel „Srebrna Góra”, z salką konferencyjną w odbudowanej, starej piwnicy winiarskiej.

Gdy tego dnia Helena po raz ostatni przywdzieje kelnerski fartuszek, zawołają ją tam, za ścianę. Gość będzie siedział nie w ogólnodostępnej części kawiarnianej, ale w wydzielonej salce konferencyjnej. I Helena przejdzie tam, na drugą stronę i stanie zdziwiona. Przy stoliku ujrzy młodą jasnowłosą Lilly.

– Obudziłaś się? – spyta zaskoczoną Helenę i skonstatowawszy niewłaściwość tego sformułowania, doda szybko – Spałaś dobrze? Czy przepłakałaś całą noc?
– Jest dobrze. Wyspałam się. Ale co ty tu robisz, Lilly?

Krągła, niewysoka blondynka o bardzo ładnej buzi okolonej zwijającymi się w serpentyny lokami zaniesie się perlistym, ale jednak nieco sztucznym śmiechem.

– Popatrz – wskaże na swą towarzyszkę przy stoliku. – To Bertha, szefowa kompanii w wojskowej misji dla uchodźców. Będę rozmawiać o tobie.

Bertha, niemiecka kobieta, taka Niemka z krwi i kości. Potężnie zbudowana, z długimi, popielatymi włosami zawiniętymi wokół głowy i w mundurze Bundeswehry. Spojrzy spode łba na deportowaną Polkę i ta, zanim Bertha jeszcze cokolwiek powie, straci wszelką nadzieję.

A Bertha krótko spyta:

– Dom do zdania przygotowany według instrukcji?
– Czy tylko o tym będziemy rozmawiać?
– A niby o czym? Nic mi do Polaków, ale wykonam dyrektywę Rady Europy, aby was przesiedlić nad Dniepr. My, wojsko, będziemy tego nadzorować.

Helena spojrzy błagalnie na Lilly.

– Bertha, ona będzie solidnie pracować. Stanie się lojalną obywatelką Grünberg, zapomni o Zielonej Górze.
– Dziewczyno! – krzyknie Bertha. – Coś między wami? Kiedy ty się opanujesz?
– Porozmawiaj z Ursulą.
– Wiem, wiem. Wasza sprawa. Ale czy Ursula toleruje to, że ty i z tą Polką?

Lilly prychnie wyniośle, na co Bertha spojrzy uważniej na Helenę:

– Dostaniesz wyprawę według przydziału, ale z sortu Bundeswehry. Jak nasi żołnierze, a nie Polacy, cywile. To ci się przyda na Ukrainie. Przynajmniej będziesz miała z czym zacząć. Wpiszę cię też do naszego eszelonu. Prześpisz wygodnie całą podróż w sypialce z naszymi żołnierkami.
– Nie będziesz się tłuc w tych autobusach, przesiadać do zatłoczonych pociągów już po tamtej stronie granicy.

Helena zrezygnowana spuści głowę i dziewczyna zawstydzona zamilknie.

– Nic mi do was, ale teraz będzie tu znów Grünberg. Jeszcze podziękujecie rządowi Niemiec, że miast oddać was Ruskom, wywalczył w Brukseli dyrektywę o polskiej kolonii w Ukrainie. – Ton Berthy złagodnieje. – To trudny czas. Nie wiadomo, co Ruski dalej zrobi, ale ty będziesz bezpieczna. Daleko, ale bezpieczna. Kiedyś poczujesz się tam, na Wschodzie, jak u siebie. Już my przypilnujemy Ukraińcóa, a bez opieki Unii Europejskiej ich państwa nie będzie.

W południe Helena po raz drugi pojawi się w pokoju dla specjalnych gości. Lilly będzie wtedy siedzieć z Ursulą i tą zielonogórską Żydówką, Elżbietą. Helena przyjdzie dopiero, gdy ją zawołaką, nie zobaczy więc jak Lilly, śliczna niczym laleczka z porcelany, przyprowadzi tu Ursulę, typową chłopczycę, ostrzyżoną na rekruta. To Elżbieta zauważy gest, gdy blondynka, podchodząc do stolika, wyciągnie rękę spod pachy Ursuli i jak siadając, otrze się udem o jej kolano.

– Obsługa – zawoła, czując się gospodynią w tym mieście. – Proszę podać napoje.

Helena dygnie i zakrząta się w kąciku barmańskim.

– To pani? – Elżbieta przywita Ursulę.
– Co ja? – opryskliwie rzuci Niemka.
– Nic – uśmiechnie zielonogórzanka – To w pani ręce oddam Park Technologii Kosmicznych w Kisielinie.
– Jestem unijnym komisarzem ds. uchodźców. Stąd przejmuję warsztaty i firmy od Polaków. Zagospodaruje je rząd niemiecki, – obruszy się Ursula.
– Pani nie lubi miejscowych?
– Nie bardzo. Nikogo ze Wschodu.
– Inwazja Rosji na Polskę jest wam na rękę.
– Oni i tak by zaatakowali. Mieli wybór, Ukraina albo wy.
– Berlin chroni Kijów przed wojną.
– Ukraina oddała się pod naszą opiekę, a Warszawa ciągle spiera się o drobiazgi.
– To dlatego zajęliście część Polski?
– To jedyny sposób na zatrzymanie marszu Rosjan w głąb Europy.
– Tym bardziej się cieszę, że moja prywatna firma nie pójdzie w wasze ręce.
– To ty nie pracujesz w Parku Kosmicznym? – zdziwi się Lilly.
– Tak, jako Dyrektor Instytutu Technologii Kwantowych. A prywatnie mam firmę, obsługującą powłokę atmosferyczną nad deptakiem. I sprzedam ją Amerykanom, nie dostanie się w wasze ręce – uśmiechnie się Elżbieta.

Helena poda napoje.

– Zakąski – rzuci za nią Żydówka.

Po południu Elżbieta zabawi się w gronie przyjaciół naukowców. Niebo spowije sztuczny zmrok, a oni, chodząc po placu wokół ratusza, będą spoglądać w górę na ulubione przez Jarka pterodaktyle. To jej wynalazek, do powłok sztucznego nieba, pozwalających sterować odczuwalną temperaturą, wiatrem i wilgotnością, doda sterownik psychowizyjny. Powstanie nieboskłon – obraz zbiorowych marzeń i nastrojów. Dzięki działaniu na podświadomość, bez niewygodnych gogli 9D. Przejazd koleją gondolową, mecz żużlowy – chcesz? Masz! Pierwszy taki parasol na świecie rozłoży na próbę tu, nad deptakiem A potem będzie milionerką.

– Jestem nomadem, żydowska krew to wędrówka. Dziadka już w Marcu wyrzucili ze Śląska. Szwecja. Ojciec jeszcze w Czerwcu wrócił tutaj. A ja z nim.
– Lubię pracę w centrum kosmicznym. To jedyne za czym będę tęsknić. Reszta, wyjazd, wojna, nie rusza mnie. Pomyślcie raczej, co przeżywa kelnerka, podająca nam w południe drinki ? Wiecie, że ona skończy dzisiejszą zmianę, a rano będzie już po tamtej stronie linii demarkacyjnej?

Ciemną kopułę nad dachami przeszyje pajęczyna rozbłysków. Dwa niby gady niby spadną im pod nogi.

– Meteoryt wilkanowski? – zdziwi się Marek – Ten incydent też dałaś w symulacji?
– Mieszasz epoki – skarci go Jarek, ulubieniec Gila, który będzie już sam profesorem. – To wyładowania od promieniowania z gwiazd.
– Pulsar? Buch i świat się zmienia, jak efekt motyla? – rzuci Radek.
– Determinista – ostudzi go Elżbieta. – Ile czasu tracisz, wybierając na ślepo, by po stwierdzeniu błędu, wrócić próbować na nowo? Entropia każe testować jednocześnie wszystkie możliwości. Słabe osiągną małe prawdopodobieństwo i ich nie kontynuujesz. Bez wracania i zaczynania od nowa.
– Świat nie idzie po sznurku. Gmatwa się w dwuwymiarowym splocie nitek tworzących tkaninę. To superpozycja, gdy po spróbowaniu wszystkiego, świadomie wybierasz to, jak TY się zachowasz. Jeden ze stanów splątanych. Nie zmieniasz przeznaczenia, zależnie od wyboru drogi dochodzisz jednak do niego z innym doświadczeniem. Na nikogo nie możesz już zwalić winy, jak przy efekcie motyla.
– Nie masz wpływu na to co jest poza tobą. Jaka będzie wojna i jej zbrodnie? Kto zostanie agresorem a kto ofiarą? Ale na to z jakim nastawieniem czynisz to co czynisz w jej trakcie, JAKIM JESTEŚ CZŁOWIEKIEM – już tak!!
– Do czego to wystarczy? – ktoś spyta.

Jakaś wojna w mieście Grünberg (1)

Mieczysław Bonisławski

Zimowe egzaminy 1991. Za oknem śnieg. Mało go, bo sypie dopiero od wieczora. Jasne, wolno opadające płatki srebrzą się w świetle latarni. Do rana to co spadnie na chodnik i jezdnię przed Instytutem Fizyki WSP, na wznoszący się blisko rynku Plac Słowiański i tak stopnieje.

Ostatnie w sesji egzaminy powinno czcić się piwem w klubie muzycznym, w takiej Studenckiej lub Teatralnej. Radek i Mundek jadą na wieś, na domową ucztę. Gorące frytki i bardzo dużo piwa. A mnie czeka męcząca noc przed monitorem komputera. Kierownik naszego Zakładu Astrofizyki, profesor Gil ściągnął z zagranicy program obliczeniowy do pulsarów. I teraz my, asystenci–stażyści zgrywamy go z kaset magnetofonowych. Jako że w dzień laboratorium komputerowe jest zajęte pod dydaktykę, te kilka wolnych godzin jest tylko w nocy. A że to noc po ostatnim egzaminie… No, szkoda! I tyle.

Czuwam do drugiej na zegarze. Potem lekko przysypiam…

…Mundek wyjeżdża fiatem po Radka na pociąg. Gdy wracają z Kostrzyna, pola aż po horyzont kryje śnieżna pierzyna. Ale między domami Dąbroszyna mijają tylko takie pojedyncze płaty. Sprawiają wrażenie zleżałych i zabrudzonych.

Maluch, prowadzony pewnie, bierze zakręt o 180 stopni tuż za ukrytym między drzewami kościołem. Stają z boku szosy, przy parterowej chałupie. Radek wyjmuje plecak. Potem wynoszą z bagażnika torby z brzdąkającymi butelkami.

– Sam jesteś? – upewnia się ten, który przyjechał.
– Tak. Urszula jest u ciotki w Glisnie. Dla małych robi wszystko. Uparta, że przy was dzieci nie mają spokoju, że dajemy złe wzorce, szast, bezpłatny urlop ze szpitala i przez trzy dni ich nie ma. Ale w kuchni za to czeka na ciebie wór ziemniaków.

Rudowłosy gość krzywi się.

– Nie bój nic – mityguje go zaraz gospodarz. – Ja potem będę je kroił na frytki.

Tego wieczora obierają i kroją 1/3 worka. Zostawiają też na rano połowę piw.

Gdy rano Radek podnosi głowę znad poduszki i spogląda przez okno, widzi brudnoszare płaty śniegu wokół brukowanej szosy i przed chałupą naprzeciw.

Mundek już obiera w kuchni kartofle.

Rudy gramoli się spod kołdry, bierze z torby piwo i zdejmuje kapsel. Włącza TV.

…i wtedy budzi mnie dźwięk telefonu. Aż podskakuję na swych złączonych krzesłach, a sen pryska. Przechodzę z pracowni do kantorka. Podnoszę słuchawkę.

– Radek. Jak tam? – słyszę.
– Nic. Przysnąłem. Do rana czuwał Jarek z tą stypendystką, Jezabel. Niezniszczalna! A, i pomagała im ta niemiecka studentka, blond Lilly. Ale ona to nie mogła spać z powodu Jarka, nie pulsarów.
– Włącz telewizor.

Rozglądam się. Nie mamy tu telewizora. Jest ten w pracowni, podłączony do komputerów i specjalnej anteny, pozwalającej odbierać na częstotliwościach zarezerwowanych tylko dla instytutów naukowych i służb. Na szczęście jest wyłączony, pracują tylko monitory sieciowe, przypisane do stanowisk.

Jako że ekran tego głównego telewizora jest widoczny z głębi kantorka, wciskam odpowiedni przycisk i wracam do telefonu. Przyciskam ucho do słuchawki.

– Jak wam idzie?
– Wczoraj ja obierałem a Mundek kroił i smażył. Dzisiaj odwrotnie – rudy Radek odtwarza mój niedokończony sen. – Włączyłeś?
– Jakiś program historyczny.
– Co? Amerykanie weszli do Kuwejtu! Schwarzkopf spuścił ze smyczy Challengery i Abramsy. Ale walą w te ruskie T-54! No, gadam ci, na żywo to puszczają…

Popatruję na ekran. Dwaj faceci gadają, zero dynamiki. Archaiczny obraz znajomych mi czołgów. Tygrysy i Panzer IV, z 44, z Normandii, spod Kurska.

– To jak u nas. Codzienny widok w Izraelu – słyszę zza ramienia głos Jezabel.

Postanawiam włączyć dźwięk.

Niby wiadomości, ale nadawane ze studia. Speaker i komentator gadają po angielsku, jak jankesi. Jestem na jakimś amerykańskim kanale informacyjnym?

– Grupa Armii B generała Speidela zajęła w nocy Charków, odbijając teren utracony wiosną i latem. Siły Stalina cofają się w takim tempie jak w roku 41.
– Widzimy to już od miesiąca, od niemieckiej kontrofensywy spod Modlina – przerywa speakerowi komentator – Wypoczęte dywizje pancerne, wycofane z zachodniego frontu, które kanclerz Rommel dał pod dowództwo byłemu szefowi sztabu, Speidelowi, robią różnicę. Żukow nie jest w stanie nic im przeciwstawić.
– Udany zamach na Hitlera z 20 lipca spełnił nadzieje niemieckich patriotów i demokratów. Nowy kanclerz Niemiec, Erwin Rommel, mógł powtórzyć genialny manewr pancerny z Libii.
– Tak, wykorzystanie zawieszenia broni w Normandii i błyskawiczne przerzucenie dwóch Grup Armii z Francji i Belgii nad Wisłę to majstersztyk logistyczny i taktyczny „Lisa pustyni”, porównywalny z operacjami Aleksandra Macedońskiego, Napoleona albo Czyngis–chana.
– Co u ciebie? Podoba się ten „Pustynny miecz”? Ta relacja na żywo to zupełna rewelacja – słyszę znowu głos w słuchawce.

Przełączam kanał. Na ekranie pojawia się znajome miasto. Tak, to gmach mojego Instytutu. Kolejny kadr to ratusz pośrodku rynku. Obok jego smukłej wieży, ośmioboczna piramida iglicy wieńczy szkieletowy kościół Ogrodu Chrystusa.

Dziennikarka rozmawia z uchodźcami, którzy pchają przed sobą jakieś wózki, niosą tobołki. Dużo dzieci. Ale skąd tu na rynku bruk ? Przecież w roku 71 plac wokół ratusza wyłożono płytami i zrobiono deptak…

– Tu Bertha Plociennik. Przede mną Jelena z Rosji. Jak was tu w Grünberg przyjęto?
– Jesteśmy wdzięczni Niemcom, że nas do siebie zaprosili. Striłcy Bandery nie puścili by nas żywych!
– Armia niemiecka zaprowadzi porządek na wschodnich terenach! – odpowiada pewnym głosem dziennikarka, ale widząc strach w oczach Rosjanki, dla rozładowania stresu pozwala sobie na prywatną wycieczkę – Mój Simon jest teraz na Ukrainie, tam gdzie przerzucono siły Wehrmachtu z zachodu. Żołnierze nie pozwolą….
– Tam gdzie front przejdzie, Banderowcy robią co chcą. Strach o dzieci, to już nie chodzi o domy, o nas, o starych… – uciekinierka z Buczy zalewa się łzami. Kryje twarz w dłoniach, cała się trzęsie.
– Znowu ktoś chce robić porządek, tam gdzie go o to nie proszą – zrezygnowanym tonem kwituje reportaż żydowska stypendystka Gila. Stoi za mną. Zamknięta w sobie, nie wyrywa się z tą obecnością. Zupełne przeciwieństwo blond szałaputa Lilly.

Kamera najeżdża teraz na twarz szarowłosej, dobrze zbudowanej, niemłodej już dziennikarki, typowej niemieckiej Frau. Maksymalne zbliżenie:

– Postępy ofensywy Grupy Armii B w Donbasie spowodowały wystąpienia sił OUN Stepana Bandery. Realizując postulat odbudowania państwowości ukraińskiej na terenach opuszczonych przez Sowietów, siły UPA i Dywizji SS „Galizien” czyszczą teren z ludności rosyjskiej. Kanclerz Rommel, mimo trwającej wojny ze Stalinem, nakazał przyjąć rosyjskich uchodźców z Donbasu i rejonu Charkowa w miastach kraju związkowego Niederschlesien. Społeczność międzynarodowa wyraża podziw i wdzięczność naszemu Führerowi!

Nie mam powodu nie wierzyć Radkowi. Amerykanie od miesiąca bombardują siły Husajna z powietrza. Lada dzień ma rozpocząć się ofensywa lądowa. Ale co ja mam włączone? To nie audycja historyczna. To nadają na żywo. To taka sama relacja, jak ta którą chłopaki odbierają w Dąbroszynie, tylko wojna jakaś inna.

Mój telewizor jest przysposobiony i odbiera dziwne częstotliwości, już mówiłem, te dostępne służbom specjalnym. Czy to przebitka, szum, tło z równoległego świata? Czy może to tunel czasoprzestrzenny, którym wracam do czasów końca II wojny światowej? Ale przecież Stauffenberg nie zabił Hitlera, ranny Rommel przestał się liczyć a Żukow został pod Warszawą przez całe Powstanie, aż do stycznia 1945 roku.

– Nie widzieliście pana asystenta Jarka? – wpada na moment Lilly. Jej poskręcane, jasne loki robią wichurę, po czym dziewczyna gdzieś znika.

To jakiś efekt motyla, do huja? Ale jak w takiej sytuacji rozwinie się historia Europy? Co będzie za rok, za dwa z moim miastem, z moją Zieloną Górą?

*

Była to prosta, jasno otynkowana, prostopadłościenna konstrukcja z parterem i piętrem. Solidnie podpiwniczona, wzdłuż fasady siedem okien z prostokątnymi, zielonymi, pod kolor dachu, okiennicami z obu stron. Złudzenie ogromu sprawiał bardzo wysoki, czterospadowy dach z lukarnami. Piramida dachówek lecąca na gzymsy z wysoka, a pochyłość ta zajmowała niemal trzy czwarte tego, co było pod nią.

Uchyliły się drzwi, umieszczone dokładnie pośrodku budynku. Wyszła wysoka, pulchna kobieta w fartuchu i chustce na głowie, spod której uciekały grube włosy. Przeplecione siwizną, z daleka wyglądały na popielate. Była w mocno dojrzałym wieku, ale jeszcze nie stara, w pełni sił. Nogi w drewniakach, wystające spod spódnicy za kolana, umięśnione i spracowane. Ręce też.

– Bertha! – zawołał ktoś, wychylając się z okna na piętrze, nad ozdobną plątaniną winorośli z gipsu, wieńczącą półkolisty portal wokół drzwi.

Kobieta zadarła głowę.

– Trzeba zanieść pranie do magla. Jest w koszu przy wejściu na strych. Ja po wszystkim porozkładam na pokoje – rzuciła do góry znudzonym głosem.
– Może ta Ukrainka?
– Nie wiem, mnie jest wszystko jedno.
– Dobrze, idź chwilę odpocząć.
– A jakże.

Kobieta w chuście przeszła obok narożnika domu, minęła małą, murowaną przybudówkę o równie spadzistym dachu i spojrzała prosto w słońce.

Z tyłu domu stromo wznosiło się podłużne wzgórze, od swej jednej trzeciej porośnięte lasem Parku Ludowego. Na łące, rozciągającej się od budynku aż po pierwsze drzewa, rozstawiono ławki, na których półleżeli kuracjusze z sanatorium.

Bertha wybrała najbliższą z nich, pustą i usiadła. Na brzegu, niepewnie, nie wypełniając całej głębi siedziska.

Wystawiła twarz na ostro operujące nad miastem słońce. Było wczesne lipcowe popołudnie, pięknego lata 1947 roku. Złota kula toczyła się powoli ku wierzchołkom drzew na szczycie zamykającego widnokrąg wzgórza. Czekała ją jeszcze daleka droga, zanim stanie się czerwona i ucieknie gdzieś za ich korony, na drugą stronę ozu.

Kobieta z lubością pozwalała na to, by padające z góry promienie grzały jej policzki, nos i czoło. Przymknęła powieki. Zamyśliła się. Bezwiednie cofnęła całe ciało w głąb ławki, zanurzyła się w niej, prostując nogi, a rozpostartymi rękoma zajęła całą długość drewnianego oparcia.

– Te, nie za dobrze ci?

Bertha już od chwili słyszała zbliżający się ku ławce szurgot żwiru na ścieżce, wiodącej spod ornamentu z winogronami. Nie otworzyła oczu. Była pogodzona z tym, że ta, która szła ku niej, by przerwać jej owe błogie zapomnienie, kimkolwiek była, i tak zaraz zrobi to, co nieodwołalne. Na słuch, po barwie głosu i na poły chamskim, męskim sposobie mówienia poznała Ursulę.

Dziewczyna miała szerokie spodnie wojskowego kroju i bluzę polową z wysoko podwiniętymi rękawami, tak jak nosili się żołnierze Waffen-SS. Do ich nonszalancji i luzu Ursula dorzuciła od siebie jeszcze to, że bluzy nie włożyła w spodnie, jak nakazywał regulamin mundurowy. Falowała teraz na wietrze wokół bioder. Dziewczyna była wychudzona. Włosy na głowie, białe, taki matowy blond, miała przystrzyżone na zapałkę. Na przedramieniu nosiła wytatuowany numer obozowy, jak każdy więzień Konzentrationslager.

– Weź te łapy – rzuciła rozsiadłej po całej szerokości ławy koleżance, na co Bertha, jakby przestraszona, skuliła się, zwijając ku sobie ręce i nogi. Znów siedziała ledwie na brzeżku. I ciągle nie otwierała oczu, zapatrzona pod powiekami gdzieś hen, w jasne słońce ponad Parkiem Piastowskim.

Ursula energicznie klapnęła obok. Z kieszeni bluzy wyjęła papierosy. Wyciągnęła jednego ustami prosto z paczki. Przypaliła. Wygodnie oparta, zaciągnęła się.

– Na górze są tylko ta Ukrainka i Żydówka – powiedziała przed siebie. I spojrzała lekko, ruchem samych oczu na Berthę. Ta milczała, choć szczęka się poruszała i policzki naprężyły. Zacisnęła też mocniej powieki.

Ursula wyraziście wzruszyła ramionami.

– Słyszysz? Same! Ta Ukrainka i Żydówka.
– Simona zabili żydowscy partyzanci gdzieś w lesie na Ukrainie.
– Jaka Ukraina! To było na Białorusi, w Lasach Nalibockich. Zresztą, ty wierzysz w te SS-mańskie kłamstwa? Aleś ty naiwna.

Bertha obruszyła się.

– A co mi zostało? W coś muszę wierzyć. Nasz Führer…
– Nowego Führera masz tu, pod poszwą, którą ta Ukrainka z tą drugą maglują, a którą ty założysz zaraz na kołdrę – zaśmiała się szyderczo Ursula. – Rano przejrzyj prześcieradło. Sprawdź czy leczy się tylko winogronami, czy też może aplikuje sobie dodatkowo uchodźczynie z Ukrainy? Od tego zależy przecież wynik wojny!
– Co też ty, Ursula! – oburzyła się Bertha i nagle posmutniała – Co ty mówisz, przecież nasza wojna już się skończyła.

Zza ławki wyskoczyła ładna, zgrabna, choć nieco przysadzista blondynka w letniej sukience nad kolana. Długie, złociste loki opadały jej falując na plecy, a przycięta równo grzywka zasłaniała do połowy wysokie czoło.

Pchnęła koleżanki w plecy, zaśmiała się perliście z tego kawału i pokonawszy jednym susem oparcie ławki, klapnęła tyłeczkiem między Ursulą a Berthą.

– Ojej, Lilly – zlękła się starsza z nich.
– Odbiło ci?! – warknęła druga.
– Co wy takie! – zaczęła się droczyć Lilly. – Widziałam gości, co dziś przyjechali. Nie wiecie kto to jest ten starszy pan, taki wysoki, bez brzuszka, z piękną twarzą?
– Ten ze szramą na lewym policzku?
– A tam szrama! Popatrz na kształt nosa, na linię podbródka.
– Spodobał ci się?
– Tak, bardzo.
– To Führer, ty głupia! – parsknęła Ursula.

Kolację w sanatorium winogronowym w Grünberg podawano wcześnie, o wpół do szóstej po południu. Personel ściśle egzekwował dyscyplinę, nie patrząc na status pacjentów, czy ich – ważną ostatnimi czasy – rangę wojskową.

Złotowłosa Lilly, zanim wyszła z zastawą i potrawami do jadalni, wyprostowała loki i upchała je w ciemnozielonym czepeczku. W służbowym uniformie nie była już blondynką o zgrabnej, choć nieco przysadzistej, jak to u Niemek, figurce. Nie przeszkadzało jej to jednak i nadal robiła cielęce oczy w kierunku stolika numer 13, przy którym siedział tak fascynujący ją, dojrzały mężczyzna.

Naczelny lekarz zakazał pacjentom poruszania się po sanatorium w mundurach. W czasie zabiegów i wizyt lekarskich obowiązywał strój sportowy, a w stołówce oraz w trakcie zajęć towarzyskich – wieczorowy. Stąd Lilly nie mogła zweryfikować sensacji Ursuli. Jej wspaniały mężczyzna przyszedł do jadalni w ciemnym, modnym garniturze, tak jak wszyscy pozostali kuracjusze. Przyjrzała mu się jednak dokładniej i rzeczywiście, na lśniącej, starannie wygolonej twarzy, na lewym policzku była niezbyt rzucająca się w oczy szrama.

– A, Stauffenberg!

Idol Lilly powitał kuracjusza, z którym miał jadać przy jednym stoliku. Tamten, nieco spóźniony, dopiero przyszedł. Dziewczyna, kryjąc lęk, skonstatowała, że nie miał jednej ręki. Do tego połowę twarzy zakrywała mu czarna przepaska – nie miał też oka!

– Mein Führer! – kaleka stanął na baczność.
– Siadajcie pułkowniku – polecił ten, którego tytułowano Führerem. Inwalida, zachowując głęboką atencję, usiadł do posiłku.

Lilly na chwilę przeszła na zaplecze, odwieźć wózek z brudnymi naczyniami. Gdy wróciła, mężczyźni w zgodnej komitywie byli już zajęci kolacją.

– Słyszał pan, Churchill przegrał wybory – zagaił Führer.
– Nigdy nie ufałem Anglikom. To jest naród bez honoru i poczucia wdzięczności.
– Taaak – zawahał się Führer, pogryzając suchara. – I po co on tak obstawał, aby kontynuować tę wojnę? Walczył na własną zgubę – zatrzymał nieruchomo widelec nad talerzem i spojrzał w oczy rozmówcy – Niewdzięczność. To samo mógłby powiedzieć nasz Führer o panu. Gdyby tylko przeżył, oczywiście.
– Ależ panie marszałku! – obruszył się kaleka.

Dziewczynę odwołano do innych gości. Potem ułożyła naczynia przed zmywakiem i pomogła nowej kelnerce z Ukrainy na końcu sali. Starała się to robić szybko, a i tak straciła swego marszałka z oczu na dłuższą chwilę.

– …tak działa przypadek – usłyszała końcówkę jakiejś myśli tego inwalidy, gdy powróciła w okolice stolika numer 13.
– Gdybym był sekundy szybciej, tam gdzie strzelał kaem tego Spitfire’a, albo gdyby pilot nacisnął spust moment później, trafił by prosto w naszego kubelwagena. Nie było by mnie tutaj, pułkowniku – twardo stwierdził marszałek, pomiędzy jedną łyżką lekkostrawnej zupy z kaszą palmową a drugą – Lub wyglądałbym jak, nie przymierzając, pan. Ile czasu, ile metrów dzieliło mnie od znacznie gorszych ran? Afryka, Berlin, potem Londyn, tyle przygotowań, a cała historia mogła zawrócić pod jakimś tam Sainte-Foy-de-Montgommery. I to nie przez Churchila, Roosvelta czy nawet Hitlera, ale przez anonimowego pilota myśliwca.
– Ktoś mi powiedział – w zamyśleniu dodał ten pierwszy, nabierając sałatkę z kalafiora i pasternaku – że tam, w Wilczym Szańcu, źle ustawiłem torbę z bombą. Na szczęście ktoś mimochodem, zupełnie przypadkowo, kopnął ją w stronę Hitlera. Gdyby nie to, masywny stół uratowałby mu życie. Wszystko przewidzieliśmy, a i tak, na końcu zadziałał przypadek. Myślałem, że obliczyłem parametry co do joty, scenariusz był opracowany w najdrobniejszych szczegółach. A tu najważniejszy nie był pirotechnik i nie dowódca całej armii rezerwowej, ale zbyt solidny stolarz. Zaważyła nie dokładność wielomiesięcznych przygotowań, tylko czyjś nerwowy odruch, niekontrolowane kopnięcie ścierpniętej nogi.

Marszałek pokiwał głową.

– Pan, pułkowniku, zawsze był za dogadaniem się ze Stalinem, a ja – z Anglikami i Amerykanami. Ale gdyby Iwan pospieszył się, choć dzień lub dwa i te kilkadziesiąt godzin wcześniej odbił ów obóz pod Lublinem… Nagłośnił to, co zobaczyli…
– Konzentrationslager Maydanek.
– Nie 24, ale zaraz 21 lub 22 lipca, gdy jeszcze nie dogadaliśmy się z Roosveltem, nic by nam nie pomogła śmierć Hitlera.

– Lilly, ile mam cię wołać?!

Złotowłosa z niechęcią obejrzała się. Musiała znowu iść do kuchni, opuścić swoje stanowisku przy JEJ marszałku.

Po wczesnej kolacji kuracjusze schodzili na ostatnią w ciągu dnia turę zabiegów. Przypadek sprawił, że obaj wojskowi, ci siedzący przy stoliku 13, mieli stawić się o tej samej porze, u tej samej pielęgniarki sanatoryjnej.

Ursula, która przyjmowała ich obu, wyczytała na głos dane z kart kuracjuszy.

– Pan Erwin – rozejrzała się po korytarzu i skinęła zainteresowanemu głową, zapraszając go tym gestem do gabinetu.
– Pan Claus – zachowała niewzruszoną twarz na widok podchodzącego inwalidy, choć powieki jej drgnęły, a źrenice zwęziły się.

We trójkę weszli do środka.

– Pan, pułkowniku, ma zimną kąpiel w wodzie studziennej z wodą kredową z jeziora pod Saabor. Ma zwiększoną zawartość magnezu i węglanu wapnia. Wanna na lewo. Asystentka przyniesie panu, pana porcję winogron i będzie regulować konsumpcję. – Sprawdziła wzrokiem, czy mężczyzna idzie w stronę szatni i czy ma ręcznik.

Zawahała się nieco i oschłym tonem dodała:

– To jest uchodźczyni, od tygodnia w Grünberg. Zna pan choć trochę rosyjski? Bo ona jeszcze miesza nieco słowa i kaleczy niemiecki.
– Pan, panie feldmarszałku – zwróciła się do drugiego – Też kąpiel zimna, woda studzienna z dodatkiem igliwia sosnowego i świerkowego.

Rommel podążył za towarzyszem. Tak jak miejsca w jadalni mieli przy jednym stoliku, tak i tu, wanny też stały obok siebie. Spotkali się więc wnet, rozebrani, z ręcznikami.

Ursula już na nich czekała. Gdy weszli do wody, wskazała ręką za siebie.

– Olena – przedstawiła kruczowłosą, wysoką, dobrze zbudowaną kobietę, która za pielęgniarskim czepkiem kryła splecione w krąg warkocze. Przywołała ją gestem – Dostarczy wam dzisiejsze lecznicze porcje winogron.

Odprawiła Ukrainkę i dodała:

– Gdyby było coś nie tak, jakieś trudności z nią, zawołajcie mnie. Jestem obok.

Przyglądający się temu z uwagą Rommel, nagle złapał ją za nadgarstek. Lekko pociągnął całą rękę, aż do wyprostowania, spojarzał na tatuaż i cicho spytał:

– Dawno cię zwolniono?
– Jesienią 46. Nieco ponad pół roku temu.
– Ravensbrück?
– Od 1937 roku Moringen, po pół roku przeniesiona do KL Lichtenburg. W Ravensbrück od 1942 – meldowała bezwiednie, niczym automat przyjmując postawę zasadniczą.

Marszałek przyciągnął łokieć Ursuli do swego torsu, wystającego z wody.

– Jeśli to nie tajemnica… Czy mogę spytać? Za co tak już w 1937, na samym początku? Czym się naraziłaś?
– Ja? – zdziwiła się Ursula. Wróciła jej pewność siebie, całe to lekceważenie, jakim darzyła wszystko dookoła – Niczym. Ojciec działał z takim Lisowskim, blacharzem z Grünberg, w towarzystwie polskich rzemieślników.
– Polka? – nie kryjąc niesmaku zdziwił się Stauffenberg.
– Skąd ten pomysł?! – oburzyła się dziewczyna. – Nie cierpię tych ze Wschodu. Może Lisowski, ale on robił to na przekór rodzinie żony. Własne dzieci się go wyparły.
– Jak do tego doszło? – rzeczowo drążył Rommel.
– W 1935, gdy ten cały Bundführer, Lisowski, dostał na Gestapo ataku serca, aresztowali i innych. Z rodzinami. W BDM w Grünberg dziewczęta przygotowywały się do zawodu, większość na przedszkolanki, ale część na pielęgniarki i opiekunki chorych. Ja chodziłam do Borchers-Haus, gdzie diakonisy z Bethesdy kształciły w pielęgniarstwie. Dlatego też mnie od razu wywieźli. Potrzebowali takich jak ja w Moringen. Nikt nie pytał, kim się czuję… Dla jasności – uprzedziła kolejne pytanie pułkownika – miałam status pracującej więźniarki, a nie personelu.
– Masz odszkodowanie? – zainteresował się marszałek.
– Dostałam pierwszeństwo do tej pracy. I specjalny dodatek co miesiąc do poborów.

Ciąg dalszy za tydzień

Paryskie złudzenia (2)

Mieczysław Bonisławski

Dokończenie opowiadania, którego pierwsza część została opublikowana wczoraj.

Z pamiętnika Natalii:

Piątek
Znów nie doszło do spotkania z A. Jak żyć?
Było wiadome: katana dopiero po szesnastej – wspaniała wyszła: wzorowana na kowbojskich bluzach, ale nie z jeansu, z materiału – a wieczorem „Pod psa”. Pomiędzy czas na A.
Alu, musisz zrozumieć. Katana przedłużyła się. Została mi godzina. Lepiej było iść pod Instytut i zaczekać tam na niego, niż wpaść do Ciebie i zaraz lecieć. Hm, musisz aby…?
Zimnem i upokorzeniem płacisz za uchybienia wobec przyjaźni! Z. nie wychodził z zajęć, a tu deszcz, wiatr, mróz i pełno studentów, którzy nic nie rozumieli. Ach, chociaż Ty wybacz i zrozum, pociesz. W ciemnościach nie było widać pięknej, nowej katany, nikt nie mógł wiedzieć, kto ma wyjść z Instytutu, była tylko rozczochrana, zakatarzona cipa, przestępująca z nogi na nogę w zabłoconych czółenkach. Wyobrażasz sobie?!
Północ. Znów syreny na szosie. Czemu one brzmią tak łapczywie? We wtorek musi się znaleźć czas dla A.

Wtorek
A. dopytywała się jak było w piątek. Z. zachował się wspaniale, ale co to obchodzi A.? Pewne rzeczy są prywatną sprawą. No i skończyło się małą kłótnią:
N: Z. jest super męskim facetem, nie wciąga się w te płytkie dyskusje. A jak zgasił Renate!
A.: Nie widzę w tym męskości. Jest racjonalny. Zresztą co ty z tym całymudomowionym” [wyraz nieczytelny, mocno, kilkakrotnie przekreślony] masz za pojęcie o wolności?
N.: Wytłumacz mi co chciałaś powiedzieć przez to, że „udomowiony”? Dlaczego zresztą masz pretensje do kogoś, kogo nie znasz, co ty, zazdrosna jesteś?
A.: No wiesz! Dobra, przyjdź teraz koniecznie z gitarą, zaśpiewasz mi, wiesz, to…
N.: Nie, poczekaj Alu, ja cię proszę, wyjaśnij mi to, co powiedziałaś.
A.: Zastanów się kim jesteś? Robisz co chcesz, nie hamuje cię bieda, ani nieodpowiedni dom, z którego mogłabyś pochodzić. Skąd wiesz, co czuje robotnik? Ja otarłam się o niewolę…
N.: Sama ją wybrałaś!
A.: Nie przerywaj, co to ma do rzeczy?
N.: No mów, ale spłycasz to wszystko.
A.: Jak kogoś z was pozbawić wolności, to powie, że to nie teoria, że nie jest wszystko jedno. Dwie wolności? W reżimie człowiek przeskoczy barierę lojalności. W demokracji rynkowej pokonanie bariery kapitału jest nieosiągalne. Nie widzisz tej prostej rzeczy?
N.: A twój problem do czego się sprowadza?
A. zamilkła i obraziła się. Ale się narobiło. Tym bardziej w piątek nie mogę zawieść!

Piątek
A. w najgorszych snach nie jest w stanie oddać upadku tych studentów. I Z. z nimi!

[wtrącony zupełnie bez związku fragment, opatrzony dopiskiem, wskazującym na Alice (A.)]

Słuchaj. Usiadłabyś trochę na mym miejscu. Zrozum, ja się już duszę, zrobię wszystko, by tylko wyjść, co tylko mi zaproponują! Ja choć wiem skąd to wszystko, nic na siłę. Lojalność. Nie ma za wysokiej ceny, chcą jej, to ją mają. A co w tej rynkowej demokracji?

Pieniędzy z posłuszeństwa nie utoczysz. Nie, to nie wszystko jedno… Dać im zgodę, może każdy, mieć pieniądze, to przywilej wybranych, nie do przeskoczenia dla pozostałych. Czy ty choć trochę mnie rozumiesz?

[ciąg dalszy bieżącego wpisu]

Wpierw trzeba ten wczorajszy dzień ustawić po kolei.

Do obiadu zwyczajna szkoła. Sabine cały dzień tłumaczyła z polskiego na hiszpański wiersz o terrorze generała Franco. „Segur que tomba, tomba, tomba”. Dla tego jej „Poety”, ona teraz z nim śpiewa… A przecież dwa tygodnie temu była jeszcze nieugiętym filozofem rewolucji.

Tłumaczenie wierszy na lekcji nie sprzyja udzielaniu sensownych odpowiedzi nauczycielom – czy dwie „pały” jednego dnia to duża czy mała ofiara Sabiny? Swoją drogą mają rację ci co twierdzą, że likwidacja psychotronicznego, tego fajnego, zdalnego nauczania i wprowadzenie szkoły z fizycznym byciem w klasie, służy wyłącznie totalnej inwigilacji i kontroli.

Obiad. W domu nic do roboty, zatem spotkanie w klasztorze z A. – bez opóźnień. Następnym razem pamiętać o tej… gitarze!

Spotkanie „Pod psem” bez wyczekiwania pod uczelnią na najwspanialszych nawet facetów. Za to rozmowa z księdzem od A.

Jakie straszne rzeczy, lepiej by było marznąć pod Instytutem. Ponoć, a to pewna wiadomość, A. jest pod obserwacją, każdy jej krok, słowo są znane władzy. Do klasztoru nikt nie wnikł, ale przecież szczepiła się. Ma czipa. A poza tym „Pod psem” zbierają się różni. Pytanie o wiedzę na temat A. Tak, ukryła się, bo po śmierci swej mamy groziła z pistoletu jednemu facetowi.

[zbitek swobodnie, bez związku wpisanych zdań, opatrzonych uwagą: „Z. wykpiwa niepokój Natalii jak tylko zwierzyła się z rozmowy z księdzem. Pozostali studenci też”]

– Sabi, pisałaś piosenkę? Za dwie gały, no, łeb do góry, to konieczna ofiara. A gdzie was niesie, ty „Poeta”, próby, próbami, nie zabieraj jej. Cwaniak! To ciao, dzidzia, spraw się…
– Nata ma wieści od księdza. Cicho, sami swoi. Z., bzdury opowiadasz, tu wtyka? Gorąco tu, zmiana lokalu. Bekniemy, jeśli ktoś nas wrobił. No, pić się chce. Spiryt na koniec. Jak śmierć, to śmierć. Dżagi, szykujcie się, za murami tak dobrze nie będzie. Pofiglujemy po wolności…
– Ja z księżmi nic. Radziłem z dala od nich. Daj spokój, pogadasz i najdalej na trzeci czwartek tu wrócisz. Ale tylko dla wódeczki i dla pięknej Anetki, no [słowo nieczytelne], daj całuska…
– O czym, ty mówisz, dzidzia? Jaka wolność, to jest wolność, my to wolność. Szklanica i dziewica. Kto za nas umiera?! Masz wypij…

Natalia (do Sabine i Renate):

– …studentów z Zielonej Góry biorą na Chinoli. Pojutrze z artylerią z Czerwieńska jadą do Marsylii lub na Krym. Sami jeszcze nie wiedzą, gdzie ich rzucą? Co będą robić? Jako doświadczalny patrol biologiczny? Żywa tarcza chemiczna? No, tak, jak Ameryka zaatakuje na „Jedwabnym szlaku” ich karawany. Ta wojna za atak z Chin covidem w 2019 jest straszna. Z. mówił, że się boi. Reszta też. Nie dziwota, że tak piją. Nie tylko piją…

[luźno wrzucona między kartki strona ze „Strażnicy” Świadków Jehowy]

Zaraza to nie przypadek. Za dużo nas. W dni ostatnie wejdą tylko wybrani. Dzieci zrodzone w zarazie mają mutacje, dające nadludzką odporność nie na choroby, ale i na ból i na skażenia chemiczne. Część dzieci które miały 3 – 5 lat gdy wybuchała zaraza też to mają, a do tego są wybitnie inteligentne. To fakt nad którym głowią się lekarze, choć wyjaśnienie jest proste.

Widzimy, studenci to dziś tylko ci zmutowani przez covid. Reszta, chorowici, niedołężni są od prostych prac. Zaraza tak zwiastuje dni przedostanie. Pierwsi przejdą przez nie, reszta dzieci i starcy wymrą. A przedtem stoczą się na sługi, podludzi. Bo ich cel, służyć tym co przeżyją.

[odręczny komentarz (chyba) Natalii]

Z. i reszta, pierwszy rocznik. Odporni na wirusy, trucizny i ból, inteligentni. Idealni na front. Student to nie menel. Tamte świrusy by się same pozabijały. Dla nich tyrka w fabryce, magazynach sieci i sprzątanie miasta. Słyszałam, że chłopcy są odporniejsi na ból, dziewczynki poszły bardziej w rozum. Może to nie Bóg księdza i Alice, ale „Bunt kobiet” wywołał zarazę ? Chłopy do boju a baby będą rządzić.

Piątek

Alice zwariowała. Ma sny.

Nie wierzę – prawdziwe! Nie z generatora i anteny, ale urojone w głowie. Cofa się w tym klasztorze do jakiegoś zaprzeszłego stulecia!

A.: Męka całą noc. Stałam na górze, nogami na głowach ludzi. I cała płonęłam. Moje rude włosy, to były języki ognia. Ale od góry było mi zimno, za to parzyły mnie stopy.
N.: Co ty znowu?
A.: Co ja? Znów męczą mnie sny. Takie same jak wtedy. Ci ludzie coś krzyczą, gdzieś mnie ciągną. Oni chcą mnie spalić!
N.: Czekaj, jest chyba taki właśnie program od snów? Ale ty, tu za murem, nie masz przecież dostępu do sieci… To jakieś przebicie pola…? Prosto z bazy…?
A.: Ty jesteś po prostu głupia! Posłuchaj mnie w końcu!
N.: Co? Chcą cię spalić?
A.: A ja ciągle żyję. Nie wiem, nie wychodzi im, albo ja się odradzam…?

Co tu gadać. To nie to samo co standaryzowane wizje z systemu. Chyba jej zazdroszczę. Też tak bym chciała śnić.
***

Po kilkunastu miesiącach dobrowolnej izolacji Alice wyszła poza mury. Normalnie, drzwiami, trochę unikając sióstr i korzystając z tego, że wszyscy jedli obiad, wymknęła się na ulicę. Zaskoczyła mnie. Przez moment wahałem się, iść za nią, zostać przy obowiązkach?

Alice poruszała się, jak na nią, nienaturalnie energicznie. Była czymś wzburzona? Raczej ponosiło ją to co sobie postanowiła.

Było po 14. Zapadał wczesny, grudniowy zmrok. W świetle latarń wirowały płatki śniegu. Opadały na chodnik i jezdnię, a setki nóg mieszały je w zmrożone błoto. Setki spieszących prosto do domu ludzi, którzy po pięciu godzinach wyszli z fabryki masek i trefnych respiratorów senator Anity – wnuczki i z biur, niezbędnych dla ciągłości funkcjonowania państwa. Jak wśród nich czuje się 16-letnia dziewczyna, po tak długiej samotności, bez przepustki pracowniczej, gdy jedynym człowiekiem, jaki zechciałby ją zaczepić jest policjant z patrolu?

Dziewczyna łapie na rozpuszczone rude pukle białe płatki śniegu i pędzi przed siebie. Polubiłem tę zadziorę. Za to jak dawała w kość Natalii, że prowadziła uregulowane życie i niczym przykrym nie mogła zaskoczyć. Już nie mogła, bo ja wiedziałem i o tamtym. I dlatego byłem w stanie ją polubić. Żal mi jej włosów. Nie wiedziała w tym zamknięciu jaka dziś pogoda? Przecież zmarznie tak bez czapki! A może jej po prostu nie ma, może nie myślała idąc za furtę, że doczeka tam chwili, gdy będzie jej potrzebna zimowa czapka?

Stop. Alice przystanęła w kolejce do kontroli przy wejściu do supermarketu. Czyżby miała zamiar coś kupować? Ale skąd u niej nowe karty płatnicze, przecież co miesiąc stare nominały wymienia się na aktualne?

O, podeszła do automatu z kwiatami, kupuje bukiecik wrzosów. O co jej chodzi? Mija punkt szybkiej regeneracji. Pamiętam tu starego McDonalda, zapach frytek, piwo w parku. Kiedy to było? Wszyscy gadali na niezdrowe żarcie, co by rzekli teraz: kolorowe pastylki, wlewki, zastrzyki. Wygodne i kaloryczne uzupełnienie. Tylko czy to jest jedzenie?

I gdzie cię kieruje ruda głowa?! O chłopcach nie wiem. Natalia przestała przychodzić, ale to z powodu problemów z samą sobą. Nie kłóciłyście się o żadnego franta, wiedziałbym o tym. Kwiatki, jakaś ciotka, dalsza rodzina? Ale ty nie masz rodziny, Alice!

A gdzie my idziemy – Cygańskie Przedmieście? No, przecież, te kwiaty, takie same wrzosy i ta ulica przy końcu której jest…

***

Pamiętam ten dzień, kiedy wbiegłaś roztrzęsiona do kościoła. Niemal przewróciłaś konfesjonał. Nie musiałem pytać. Eksplodowałaś potokiem słów:

– Byłam u psycholog! Mówi, że te sny to trauma z dzieciństwa. Co było z moją matką?!
– Niewiele słyszałem…
– Ta płonąca głowa… Ktoś ją spalił? Przeze mnie?
– Tak ci powiedziała psycholog? Przecież to ty płoniesz.
– To przemieszczenie, z poczucia winy, za coś czego byłam świadkiem i sprawcą. Mamę spalili na stosie, przeze mnie?
– To taka przenośnia, stos, ogień, widowisko dla tłumu…
– …nagonka zdrowych na zarażonych, zaszczepionych na tych co czekają nadal w kolejce?
– Tłumy nie gonią dziś czarownic po Zielonej Górze…
– Ona mnie porzuciła, czy… umarła? Ma grób? Gdzie on jest, na cmentarzu, czy na wysypisku zarażonych?
– Nie rób z siebie Esmeraldy…
– Kogo?
– Takiej innej Cyganki, ją też spalili za czary.

***

A scenka z towarzyszami Alice? Skraj rozrytego parku, chłopaki wyciągają z ziemi piszczel. Ktoś kopie czaszkę niczym piłkę, inny łapie ją rzucając się w bramkarskiej paradzie.

– Jesteście naturalistami?
Spojrzeli zdziwieni po sobie.
– Nie gracie na konsoli, tylko kopiecie w realu…
Ten z brzegu kaszląc splunął celując w czubki moich butów. Drugi, garbaty, głośno beknął, odwrócił się i pierdnął. Wszystko zagłuszył gromki rechot.
– A ksiądz czego chce?
– To ludzkie kości.
– No i co? Czarownice tu zakopali. Spalili i zakopali. Przecież kościół nie lubi czarownic.
Z lubością wytargali spod ziemi kolejny szkielet. Zaczęli łamać.
– Każdy człowiek wymaga szacunku.
– Spierdalaj.
– Tylko pod tym murkiem chowali te nieszczęśnice. Tam dalej, między drzewami były już kwatery szanowanych obywateli. Cmentarz „Zielonego Krzyża”.
– Nie pierdol. Bawimy się. Czarami i chuj ci do tego.
– Nie boicie się?
– Czego?
– Czarów albo zarazy.
– Pieprz się. Każdy z nas jest zarażony. Każdemu już ktoś przez to zdechł w domu. Nie ma pracy, nie ma kościoła, nie ma szkoły. Nie boimy się niczego – stłumił kaszel i wyciągnął ku mnie zapalniczkę – Mogę i ciebie spalić, chcesz? Czy spierdalasz?

***

Nie posłuchałem. Nie spierdoliłem. Poszukałem Alice a nie widząc jej, spojrzałem na chłopaków. Byli starsi niż sądziłem z początku, dobrze po dwudziestce, bliżej trzydziestki. Cherlawi, bladzi, z wieloma, widocznymi zmianami nowotworowymi, które utrudniały życie, nie dając wytchnienia w śmierci. Pod maską zadziorności – zagubieni i wystraszeni. Jak większość ludzi, odkąd władze pogodziły się z tym, że wirus pozostanie już na zawsze. Uznały, że wirus to wyznacznik codzienności i odpuściły walkę z nim. Przynajmniej na terenach otwartych, poza zonami.

– Ty też? – tchnął mnie ich widok.
– Ja byłem – rzucił kulawy.
– To powikłania po covidzie? Przez chorobę jesteś Quasimodo. A ten, to Gavroche?
– Obrażasz nas?
– Nie! To kolesie z Paryża. Nie chciałbyś być teraz w Paryżu?
– A co to ten Paryż?
– Miasto.
– A bo mnie tu, w naszym miescie, źle? Na chuj mi jakieś Paryże, ja stąd. Księża i frajerzy niech jadą do tych Rzymów i Paryży, jak tu im co zawadza. Jak chłopaki stąd im śmierdzą.

Pojąłem czemu do lepszych parków, jak Piastowski czy Kolei Szprotawskiej wprowadzono drogie bilety. Elity mogły też wykupić abonament. Porządni ludzie mają prawo do rekreacji, opieki nad dzieckiem czy dziadkiem, do skorzystania z hostess na łonie natury w spokoju. Zaniedbany Park 1000-lecia był za darmo, to świat dla chłopaków stąd.

Ale Alice bym tu nie odnalazł. Ona już z nimi tutaj nie bywa.

***

Nie myliłem się. Ale nie mogłem jej wyprzedzić, przygotowany zaskoczyć. Wrócić? To jedyna okazja, by stanąć z Alice twarzą w twarz, tak jak wtedy – wrócić, to stracić tę okazję. Czy po to tak dobrze ją poznałem, by teraz zrezygnować z postawienia kropki nad i?

– Alice…
Widać ten szept zabrzmiał w ciszy cmentarza jak huk dzwonów, bo dziewczyna szarpnęła głowę i sztywno podniosła się z przyklęku. Spojrzałem na grób, w kubeczku był świeży bukiecik, obok leżał… pistolet. Odruchowo sięgnąłem za pazuchę.
– Zemsta?
Alice się uspokoiła, potrafiła kpić. Tylko czemu tak, czemu jedyne słowo, jakie od niej usłyszałem naprawdę, musiało być tak przyprawione żółcią?
– Teraz wyjmiesz spod pachy broń i – ciach! Nie pocieszysz mnie, że nic nie poczuję? Mama by się ucieszyła.
– Przecież nie będę do ciebie strzelał, durna smarkula!
– Durna? A po kim to mam?
Doszła do siebie, świetnie.
– Skończmy z tym strzelaniem, już wtedy narobiłaś kłopotów. Ja nie od razu uwierzyłem, że nie było w tym polityki, że to ty… No chodź…
Spróbowałem ją przytulić. Wyślizgnęła się. Zachwiało mną, co wykorzystała zabierając pistolet z mogiły. Miała przewagę, ja oparty o krzyż a ona kilka kroków za mną z bronią w ręku. Nie bałem się, że jej użyje, byłbym szybszy. Chodziło o nią, nie chciałem do niej strzelać. Wyprostowałem plecy, dłonie opuściłem wzdłuż ud, kładąc je na sutannie.
– Nie boisz się? – spytała.
– Nie.
Pokręciła głową i nie opuściła pistoletu. Siadłem z brzegu nieprzerwanego rzędu mogił niezaszczepionych. Byliśmy zwróceni do siebie bokiem, zapatrzeni w grób Anny a między naszą trójką – zimna czerń wczesnego wieczoru.
– Ten prawdziwy ksiądz Mateusz – zacząłem – Wiesz jaką naciągnął nieciekawą kartotekę, zanim go… Dobrze, że nie dałaś się wciągnąć… Słuchasz mnie ?
– Więc to prawda. Byłeś wtyką!
– Co ty wyprawiasz?!
Alice trzęsły się dłonie. W jednej trzymała tę niebezpieczną, przede wszystkim dla siebie, zabawkę…
– Podła wtyka. Świnia. – opuściła broń i krzyknęła – Po coś spotkał mamę! Czemu ty, czemu z tobą, z rudzielcem musiała… chciała… Czemu mi to zrobiła…?!
Nie wzruszył mnie jej szloch. Nawet nie spojrzałem w jej stronę.
– Nie jestem wtyką. Wykonuję legalnie mój zawód. Czasem polega to na takim przebraniu. To się nazywa działanie pod przykrywką. A to różnica. Wolisz prawdziwego księdza za ojca?
Rozbeczała się i dalej się odgryzała.
– Uraziłam dumę tajniaka?

Nie reagowałem. Co miałem powiedzieć, prawdę? Jeszcze bardziej by ją zdezorientowała. Nie było wtedy modne branie ślubu i posiadanie dzieci. Poznaliśmy się na Winobraniu, potem wspólne degustacje w piwnicy Seydela na wzgórzu. Ten poeta i winogrodnik, Fedorowicz pięknie opowiadał, a Bartek Gruszka, regionalista i fascynat, polewał miejscowe wino, które kręciło w głowie. Potem, z początku epidemii nas, funkcjonariuszy i nasze żony władze zaszczepiły w pierwszej kolejności. Ale Anna nie była żoną. Nieszczepiona a spotykająca się z funkcjonariuszem, stanowiła zagrożenie porządku publicznego. Wywieźli by ją z miasta. I gdy okazało się, że była w ciąży… Nie przetrzymała by warunków, jakie władze zapewniały takim jednostkom osobniczym. Musiałem pomóc wam uciec, rozstać się.

Długo nie siadałaś, nie raczkowałaś, mówić zaczęłaś dopiero… Bałem się, że zutylizują cię jako niemowlę opóźnione w rozwoju. Niepotrzebnie, pierwotny, cygański instynkt Anny kazał chronić dziecko przed zabraniem do programu pozyskiwania organów i komórek dla przemysłu. Naraziłem się pierwszy raz, gdy jej pomogłem ukryć cię przed policją genetyczną. A potem znów się narażałem, gdy robiliśmy z Markiem, w tajemnicy, tę mogiłę tutaj, niemal jak grób zbiorowy, a jednak z tabliczką i nazwiskiem. Jest gdzie przyjść, położyć wrzos.

A potem przeobraziłem się niemal w Jean Valjean`a, ale nie zrobiłem z Anny Fantyny a z ciebie Kozety. Tobie samej chyba bliżej do Esmeraldy… I choć mi daleko do Javerta,myśl już zatem lepiej o mnie, tak jak myślisz. A ja to opiszę. A tobie powiem tylko tyle:
– Porzuciłem Annę nim się dowiedziałem, że będzie miała dziecko. W moim wieku i zawodzie nie można dać kobiecie rodziny, szczęścia. Byłem na tyle odpowiedzialny by jej nie łudzić…
– To był przypadek, wypiliśmy za dużo na Winobraniu i się stało. Rano, jak wytrzeźwiałem nie miałem wątpliwości. Anna nie była w moim typie. Zresztą… Chyba tylko Marek nie uciekał od jej zalotów. W końcu kto jak nie Cygan, mógł coś w tej Cygance widzieć. Za to do mnie chciałaś wtedy strzelać, że twoja matka sama mi wpełzła do łóżka?!

***

Z nudów, w samotności (do czego nie mam już wątpliwości) piszę tę opowieść z czasów zarazy. O księdzu – przebierańcu i kochance, co zmarła, bo nikt jej nie pomógł, gdy się zaraziła. I o ich rudej córce, piekielnicy o ognistych włosach, co postrzeliła ojca. To jest motywacja tworzenia sztuki, prawda?! Ale nuda i samotność jest tak ludzka…

Jak sztuka. Wyobraźmy sobie ulice dużego miasta. Nie ma tu katedry Najświętszej Marii Panny, wystarczyć musi święta Jadwiga Śląska. Nie ma „dziedzińca cudów”, jest „Cygańskie Przedmieście”. Nie ma „Miejsca czaszki”, za to czasem ktoś odkopie czaszkę pośrodku parku. Są studenci Uniwersytetu, komisarze policji, szynkarze, piwnice z kontestacjami w oparach wina, ojczulkowie i mateczki wszelkiego autoramentu. Znajdzie się zatem w tej komedii ludzkiej i zbrodnia, i kara, i wielka literatura… Są tu też złudzenia. Złudzenia współczesnych nędzników. Stracone…?


Opowiadanie zostało wyróżnione w 11 konkursie literackim “Fantazje zielonogórskie” organizowanym przez AdAstra w 2021 r., pod tytułem “Nędzne nadzieje” w nieco okrojonej formie.

Łucja, żaden autorytet (12)

Łucja Fice

Urywek powieści science fiction

W czasie czekania na obiad dalej rozmyśla:
– Żeby przygotowanie tego planu ochrony nie doprowadziło mnie do nerwicy lub jakiś natręctw. Nie! Nie poddam się. To przecież od naszej grupy zależy odwrócenie sytuacji. Tej walki już nie cofniemy. Musimy na nowo kupić nasz CZAS i emocje, zaangażować się w to, co widzimy i słyszymy. Boję się tak, jak kiedyś bano się śmierci, walczymy z Wielkimi. Z dawnego życia zostały tylko odpryski. Czas przywrócić prawdziwego człowieka.
Jest zadowolona, nawet szczęśliwa, że została wybrana do programu naprawy świata. Jeszcze nie ma pojęcia z czym i z kim będzie musiała się zmierzyć, jako jednostka. Myślami powróciła do śpiącego Gerarda, który od kilku dni nie wychodzi z pokoju.
– Czyżby zakupił super nowość i zamontował sobie komputer w źrenicy?
Okna wychodziły na północ i wionęło zimnem, pomimo pełni lata, ale blask zaglądał do okien, poszukując jakiegoś kształtu obleczonego w materiał, czy bladej gęsiej skórki śpiącego. Znajdował jednak tylko aparaturę laboratoryjną ze szkła i niklu. Szkło, nikiel. To z tych rurek i mikroskopów światło czerpało nieco chłodu. Chłód natrafiał na chłód. Marii to światło wydawało się lodowate, martwe, upiorne. Weszła do pokoju w momencie, kiedy Lila kończyła posiłek.
– Jesteś! To dobrze. Zrobimy sobie dzisiaj dzień wspomnień, ale najpierw przetoczymy ci krew, dostaniesz nową, czystą. Po transfuzji odzyskasz swoje wspomnienia – odezwała się spokojnym tonem, jakby Maria znała ją od zawsze, a przecież widzi ją po raz pierwszy. Lila wyciągnęła szufladę z tradycyjnej szafki, która należała kiedyś do jej praprababki i znalazła stertę zdjęć. Leżały w rozsypce. Usłyszały kroki na korytarzu, więc odruchowo zatrzasnęła szufladę.
W drzwiach stanął Gerard. Wpatrywał się przez moment w twarze dwóch kobiet. Na kilka sekund zapanowała cisza, którą przerwał.
– Sorry, że nie mogę cię objąć, ale zaraza wciąż panuje. Witamy.
Słowa nie pozbawione jednak tej czułości, z jaką witają się bliskie osoby. Odwrócił wzrok i spojrzał na Lilę, u której z mimiki twarzy wyczuł nutę zazdrości. Nie kochał już tej kobiety, chociaż jeszcze niedawno tyle ich łączyło.
– To ja przeprowadzę ci transfuzję – zwrócił się ponownie do Marii. Teraz napiję się kawy. Od jutra mamy dużo pracy. Czekają na nas zagadki i plany.
Rozsiadł się wygodnie na stworzonym przez własny umysł fotelu. Maria usiadła na zwykłym, a Lila podała kawę w filiżankach, stawiając je na tradycyjnym materialnym stole. Gerard zrobił gest ręką w momencie, kiedy Maria chciała otworzyć usta i zadać kilka pytań. Z telepatią miała problemy i nie wiedziała dlaczego. Na moment zapanowała cisza, która drażniła. Po chwili Lila odezwała się ze złością: – Nie baw się w telepatię, Maria jeszcze nie rozumie wielu rzeczy.
– Ja tylko mentalnie przygotowuje się do zabiegu, przecież wiesz, że to nie takie proste w naszych warunkach – odpowiedział szorstko.
– Ale nie niemożliwe – dogadała mu, odgarniając długie blond włosy. Był to rodzaj kokieterii, taki, który miał wymusił jego uwagę. Gerard przekręcił się na fotelu. Jego ruchy były elastyczne. Wyglądał sexy. Spodobał się Marii.
– Nie mogę na razie ci nic powiedzieć. Powiem ci później, kim jest ta kobieta na wózku – odezwał się do niej, odgadując celnie myśli Marii – ale powiem tylko to, co uważam za stosowne.
Miał dźwięczny bas, taki, co może zrobić wrażenie na kobiecie.
– Gerard jest tu szefem i musimy się wszystkiemu podporządkować – odezwała się Lila, przyglądając się intensywnie twarzy Marii, co ją nieco speszyło. No, ale była tu nowa, właśnie przybyła do tego tajemniczego domu. Nie miała wyjścia, mogła tylko czekać na wyjaśnienia, bo miała mętlik w głowie. Przede wszystkim nie wiedziała dokładnie, po co tu przyjechała? Ani skąd przyjechała? Wiedziała tylko, że jej wspomnienia zostały wymazane. Przez kogo? Nie wiedziała, więc trwała w niemym oczekiwaniu. Gerard przysłuchiwał się jej myślom i powiedział:
– Czekaj, mała, na wszystko starczy ci czasu.

Barataria czyli święto początku lata

Piotr Czerniawski

ze strony Polska w Dużych Dawkach (Facebook)

A za 💯 lat….(albo dłużej)

Panie profesorze, proszę opowiedzieć nam o dzisiejszym święcie początku lata.

Tradycja święta nawiązuje do wydarzeń z odległego roku 2020, kiedy świat nawiedziła zaraza koronowirusa, tego samego, który dziś stał się zwykłą chorobą sezonową. W tamtych czasach nie istniały leki przeciwwirusowe, nie było także szczepionki. Choroba zaczęła się w Chinach, następnie trafiła do Włoch. Z uwagi na brak wiedzy, niski poziom higieny ówczesnych społeczeństw, brak zrozumienia mechanizmów zakażeń, choroba rozprzestrzeniła się w Europie i na Świecie.

Dziś świętujemy idąc do parków z naręczami papieru toaletowego, którym obrzucamy się i przyozdabiamy drzewa. Dlaczego papier toaletowy?

Źródła archeologiczne wskazują, że ludność gromadziła wówczas olbrzymie ilości tego produktu…

Ale dlaczego?

Historycy nie są zgodni w tej kwestii. Przeważa opinia o magicznym charakterze rolek. Ich duża ilość miała chronić domostwo przed atakiem zarazy, był to więc rodzaj amuletu.

Trudno w to uwierzyć.

Proszę pamiętać, że były to czasy obskurantyzmu i ciemnoty, ludzie ufali najróżniejszym szarlatanom, w wielu krajach rządzili populiści, wiedzę czerpano z tak zwanych mediów społecznościowych. Nierzadka była wiara w płaską Ziemię, lub szkodliwość szczepionek. Na tym tle wiara w magiczną moc papieru toaletowego nie wydaje się tak dziwna.

No dobrze, a co z tradycją obdarowywania dzieci figurkami psów? Czy to także wiąże się z epidemią?

Jak najbardziej. Jak już mówiłem, nie istniały wtedy skuteczne leki ani szczepionki. Jedyną metodą walki z zarazą była ścisła izolacja społeczna. Ludzie spędzili całą wiosnę i początek lata w domach. Wyjścia były reglamentowane, możliwe wyłącznie w określonych wypadkach. Jednym z nich było wyprowadzanie psów na spacer. Nie wiadomo, gdzie dokładnie pojawiła się idea wypożyczania czworonogów za drobną opłatą, prawdopodobnie we Włoszech lub Hiszpanii, jednak szybko rozprzestrzeniła się na całym kontynencie. Psy przekazywano sobie z mieszkania do mieszkania. Pamięć o tamtych praktykach przetrwała w postaci sympatycznego zwyczaju dawania dzieciom figurek psów i czekoladowych zwierzątek.

Święto początku lata, to oprócz wyjść do parku i spacerów, także niezwykła tradycja kulinarna. Chyba wszyscy jako dzieci pamiętamy straszny…

… okropny makaron polany oliwą lub olejem. Trzeba pamiętać, że kwarantanna trwała wiele miesięcy. Zapasy stopniowo topniały, kończyły się warzywa i owoce. Na koniec ludność jadła kasze, ryż i makarony zgormadzone jeszcze w początkach epidemii. W czerwcu został tylko olej kujawski i makaron penne, stąd to niezwykłe danie, tak nielubiane przez dzieci. Na Kurpiach, skąd pochodzę, tradycja mówi, że makaron może być gotowany tylko z trzema ziarnkami soli. Sól także była niedostępna…

Okropność!

Ten rytuał prawdopodobnie dość wiernie odzwierciedla sytuację ludności z ostatnich tygodni kwarantanny. Spiżarnie były puste.

Z wyjątkiem papieru toaletowego.

(śmiech) Tak, tego mieli pod dostatkiem.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

PS od Adminki: niemiecki urząd statystyczny podał 25 marca 2020 roku, że  popyt na papier toaletowy wzrósł 800 razy!!!

Polska proza spoza Polski (Austria)

Teresa Rudolf

Podróż…

Jechał pociągiem.

I rozmyślał sobie, że siedzi się teraz pewnie dokładnie tak samo jak w XX wieku, ale te kulisy dzwiękowe…
Te najróżniejsze melodie, dźwięki, sygnały dochodzące z komórek, te różnorakie języki, najintymniejsze wyznania, najważniejsze sprawy ludzkie latajace w powietrzu nad głowami jak insekty, wlatujące do uszu…
Taki zbiorowy tinitus na czas jazdy, myślał, wychodzi również z tobą na ulicę, do kawiarni, ubikacji, wszędzie. Nie możesz nic zrobić, nie możesz wyłączyć, wyciszyć, uciec do wewnątrz.
Nawet kiedy zamykasz oczy jak drzwi do pokoju, bo chcesz być sam, wdzierają się różne penetrujące dźwięki, namolne, natrętne, borujące aż do duszy.
Mieszają się sprawy zawodowe, prywatne, intymne, wszystko…
Ludzkość pokazuje sobie nawzajem goły tyłek prywatności na trasie Wiedeń – St.Pölten, Kraków – Wiedeń, Paryż-Lasek Buloński, Nowy Jork – Waszyngton, Kraków – Wieliczka.
Bezwstydność gadających, brzęczących komórek, omotuje, bierze w niewolę, wbija się w mózg, serce.
Kiedy tak sobie rozmyślał, nagle wpadł zamaskowany człowiek z pistoletem w ręku, wściekłością w oczach, krzycząc w językach całego świata rownocześnie: „wszystkie komórki na ziemię, bo strzelam!“
Zaczął je deptać, skakał po nich, niektóre wyrzucił przez okno. Nagle rozległo się świergolenie jakiejś komórki, która uchowała się w czyjejś torbie.
Mężczyzna znów krzyknął w językach caąego świata rownocześnie: „powiedziałem, że strzelam!“
I strzelił.
Z pistoletu wydostał się dźwięk jak syrena alarmowa, coraz głośniejszy, tak głośny, że zamarł cały świat, zwierzęta zaczęły wygrzebywać nory w ziemi, by się schować, zdezorientowane ptaki latały w kółko, ryby wypłynęły, a dno morskie zaczęło się kotłować, przygotowując się do tsunami…
Ludzie naiwnie zatykali uszy…
Głos syreny osiągnął nie znane światu natężenie…
Teraz był to już tylko jeden ton.
Na wszystkich mózgach świata pokazała się prosta linia EEG.
Monitor niebieski pokazał światu wyznaczoną linię śmierci!
W drzwiach wagonu pojawił się młody człowiek. Zdziwił go wyraz twarzy podróżnych, którzy z otwartymi ustami i oczyma wyglądali jak w jakimś strasznym zbiorowym śnie.
Spojrzał na stojącego nieruchomo jak figura woskowa mężczyznę, trzymającego w jednym ręku kartkę z napisem: “terrorysta samobójca”, a w drugim pistolet.
Nieśmiało wyciagnął swoją tabliczkę: “jestem głuchoniemy, zbieram pieniądze na aparat słuchowy.”
Nikt nie wrzucił ani grosza.

Ratując, co się da 4

A. M. Rosner

Wszystko jest zapisane

Roman Arbatov siedział w swoim wygodnym, wysokim fotelu i wertował życiorysy. Jeden, najbardziej obiecujący, opatrzony fotografią apetycznej brunetki, odłożył na bok. Praktycznie podjął już decyzję, zostały tylko formalności.

Szukał asystentki, czy jak nazwaliby to inni, sekretarki. Człowiek na jego stanowisku nie mógł poradzić sobie sam z nawałem pracy, o czym przekonał się boleśnie po odejściu ostatniej pomocy biurowej. Do tej pory nie opanował korespondencji z kontrahentami, miał problemy z obsługą faxu, a ekspres do kawy, na który wydał prawie tyle samo, co na siedmioletniego sedana, stanowił dla niego nieprzeniknioną zagadkę. Za każdym razem, kiedy miał ochotę na espresso, dostawał latte. Najwyraźniej maszyna wiedziała lepiej niż on, co powinien pić, a postępowanie zgodnie z instrukcją obsługi nie robiło na niej najmniejszego wrażenia.

– Chyba ta będzie najlepsza – powiedział do stojącego z tyłu mężczyzny.
– Powinna sobie poradzić, ale dla pewności zaproponuj jej okres próbny. Wolałbym kogoś starszego, z większym doświadczeniem, a ta jest bardzo młoda.
– Wyrobi się. Potrzebujemy poza tym kogoś, kto będzie wizytówką naszej firmy.
– Zgoda, zadzwoń do niej i zaproś na spotkanie, zobaczymy…

Rozmowę przerwało im chrząknięcie. Nie przypadkowe, lecz jedno z tych, które mają na celu zwrócenie na siebie czyjejś uwagi. Roman przez chwilę zastanawiał się czy nie zapomniał znowu o jakimś spotkaniu, tak jak dwa dni wcześniej, gdy jeden z japońskich biznesmanów czekał na niego ponad godzinę we włoskiej restauracji. Kosztowało go to intratny kontrakt i na samą myśl o podobnej wpadce, włosy stanęły mu na karku. Wspólnik do tej pory miał o to pretensje, a w ich sytuacji nie mogli pozwolić sobie na podobne sytuacje.

Młody człowiek, stojący po drugiej stronie biurka, nie wyglądał jednak na przedsiębiorcę ani inwestora. Nosił wyświechtane jeansy i spraną koszulkę, a w jego minie ani postawie nie było nic z zakłopotania. Emanował raczej butą i zawziętością. Roman nie przypominał sobie, żeby zatrudniał kogoś takiego. Jednak to nie jego mina czy samo pojawienie się zaskoczyło go najbardziej. Tym, co wywarło na Romanie największe wrażenie, był wygląd młodzieńca. Przez chwilę wydawało mu się, że ma przed sobą siebie samego sprzed kilku zaledwie lat.

– Przepraszam bardzo, ale musimy porozmawiać – odezwał się młodzieniec spoglądając raz na jednego, raz na drugiego mężczyznę.
– Tak? A był pan umówiony? – Roman wiedział jak idiotycznie w zaistniałej sytuacji musiało to zabrzmieć, jednak obecność wspólnika zmusiła go do szybkiej, nie do końca przemyślanej, reakcji.
– Nie. Powiedzmy, że nie mogłem się umówić.
– Wie pan, to poważna firma, do nas nie przychodzi się z ulicy…
– Spokojnie Romuś, może pan ma nam coś ciekawego do zaproponowania. Jestem Eryk Szalski, a to mój wspólnik…
– Roman Arbatov, wiem jak się nazywacie – przerwał mu młodzieniec. – Miło mi was poznać, ale jeśli pozwolicie daruję sobie te wszystkie urocze wstępy i przejdę do sedna. Nie mam dużo czasu, poza tym chyba będzie najlepiej, jeśli prosto z mostu wyłożę całą sprawę. Wiem, że opracowaliście technologię podróży w czasie. Wiem, że rozkręcacie firmę i chcecie organizować komercyjne wycieczki w przeszłość…
– Kto cię przysłał?! Dla kogo pracujesz?! – fuknął Roman.

Wstał powoli, wspierając się o biurko. Przez głowę przewijały mu się nazwiska ewentualnych konkurentów i współpracowników, którzy mogli widzieć projekt Czaso-Przerzucacza i dać się podkupić.

Eryk splótł ramiona na piersi i spoglądając raz na gościa, raz na Romana, rzucił:

– To zaczyna być ciekawe. Mów, młody, dla kogo pracujesz i skąd to wiesz.
– Ty mnie przysłałeś, z roku 2039 – skłamał, wskazując skinieniem głowy Romana. Decyzję o podróży i spotkaniu z ojcem podjął sam, za jego plecami. Staruszek nie był w stanie logicznie myśleć, nie po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. On zaś był zdeterminowany i wiedział, że musi przekonać go do swoich racji. Jedynym, co miał po swojej stronie, był czas. Jeśli bowiem nie udałoby mu się tym razem, próbowałby jeszcze raz i jeszcze raz… do skutku. Mógł w końcu wracać do 2013 tyle razy, ile tylko chciał, jedynym warunkiem był bezpieczny powrót do przyszłości, w której jeszcze raz mógłby uruchomić maszynę.

Roman opadł na fotel. Próbował zebrać myśli. Choć pozornie wszystko wskazywało na zdradę, wygląd gościa nasuwał inne możliwości.

Jeśli projekt wypali – pomyślał, – firma osiągnie sukces, możliwe, że rozmawiam z własnym synem lub wnukiem, który postanowił odwiedzić mnie w przeszłości. Przecież o to w tym wszystkim chodzi. Tak, istne szaleństwo, ale maszyna zadziała. Projekt jest sprawdzony, przetestowany. Odwaliłem kawał dobrej roboty.

– Nie możesz tego zrobić – wypalił nagle młodzieniec, wytrącając go z samozachwytu. – Najlepiej by było, gdybyś nigdy nie zbudował tej cholernej maszyny, ale jeśli już musisz to zrobić, zadbaj o bezpieczeństwo nasze i czaso-turystów.
– Czaso-turyści – powtórzył pod nosem. Spodobała mu się ta nazwa, postanowił wykorzystać ją w czasie wieczornej rozmowy z potencjalnym inwestorem.
– Tak, czaso-turyści. Wiesz o czym mówię. Nie możesz…
– Poczekaj… Po pierwsze nie stój tak nade mną, tylko łaskawie usiądź. Po drugie spójrz mi w oczy i powiedz jeszcze raz, że przybywasz z przyszłości. Wyglądasz jak ja, do tego mam wrażenie, że wiesz o czym mówisz, ale to dość nietypowa sytuacja. Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz, że ktoś cię nie wynajął, żebyś przyszedł i opóźniał start projektu, dając jednocześnie czas konkurencji?
– Spodziewałem się, że mi nie uwierzysz. Jestem na to przygotowany.

Eryk przysiadł na parapecie i posyłając wspólnikowi uśmiech rzucił:

– Miło mi to słyszeć, prawda? Pewnie poznamy numer najbliższego lotka, albo dowiemy się kto wygra kolejny mundial.

Siadając młodzieniec powiódł wzrokiem po biurze, choć zdawało się, że najbardziej zainteresował go widok rozciągający się na zewnątrz budynku. Roman odniósł wrażenie, że sporo dziejących się za nim rzeczy było dla przybysza niezrozumiałych. Przyszłość, o której mówił, nie mogła być odległa, ale przy dzisiejszym tempie rozwoju technologii, w jego czasach mogło nie być już samochodów czy starego budownictwa.

– Jesteś moim synem? – spytał w końcu.
– Tak. Powiedziałeś mi, że mam przenieść się do tego właśnie dnia i przekazać ci, że…
– Jeśli się, jak to powiedziałeś, przeniosłeś, podróże w czasie są możliwe, a projekt maszyny jest dobry! Wszystko zadziała tak, jak powinno.

Zerknął na Eryka, który delikatnie skinął głową. Nigdy nie był gadatliwy ani wylewny, choć Roman wolałby usłyszeć od niego choć słowo wsparcia.

– Jest dobry – przyznał młodzieniec. – Zbudowałeś maszynę jako pierwszy, choć od 2034 masz silną konkurencję. To oni donieśli do Izby Kontroli Zaburzeń Czasu o tych wszystkich wpadkach z ochroną i braku kontroli czaso-turystów. Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać.
– Zaburzenia czasu? Przerzucacz nie może nic takiego powodować.
– Może – odparł spokojnym głosem. – Problem polega na nieszczelnym systemie kontroli czaso-turystów, przekupności pracowników działu ochrony i rutyniarstwie. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem, nic złego się nie działo, ale w pewnym momencie, kiedy czaso-turystyka stała się popularna, straciłeś nad tym kontrolę.
– To nie może stać się masowe! Maszyna wymaga zbyt wiele energii, to nieopłacalne! – Znów rzucił spojrzenie Erykowi, licząc na to, że jako autor planu zasilania raczy się odezwać. Ten jednak słuchał w skupieniu słów gościa i tym razem nawet nie kiwnął głową.
– W pierwotnej wersji może i nie, ale po ulepszeniach, dodaniu nowego systemu zasilającego, podłączeniu silniejszej turbiny i ulepszeniu systemu chłodzącego – młodzieniec wyliczał odginając kolejne palce – wszystko okazało się całkiem tanie. Na podróże nie stać wszystkich, ale nawet członkowie klasy średniej mogą pozwolić sobie na czaso-turystykę. Właśnie na tym polega cały problemem. Dopóki pozwolić sobie mogli na to tylko bogacze, wszystko odbywało się zgodnie z procedurami. Pierwsze raporty o problemach pojawiły się dopiero po obniżce cen. Podróż w prezencie ślubnym, na komunię, z okazji rocznicy… za dużo tego po prostu, zbyt wielu chętnych i za mało pracowników.

– Silniejsza turbina – mruknął pod nosem Eryk. Rozmowa schodziła na najbardziej interesujący dla niego temat. Wyjął z kieszeni marynarki długopis i zaczął notować coś na kartce porwanej z biurka Romana. Choć wyglądał, jakby zatracił się w obliczeniach, jego wspólnik wiedział, że słuchał dalej i nie należało spodziewać się z jego strony żadnych pytań. Przynajmniej na razie. To on musiał prowadzić rozmowę, jak zawsze.

– Jakie znowu, jak to nazywasz, raporty? Przecież udostępnienie takiej możliwości wszystkim ludziom to coś wspaniałego! Właśnie to, tak naprawdę, chcę osiągnąć!

Młodzieniec westchnął ciężko widząc upór swojego przyszłego ojca. Po chwili podjął spokojnym, nieco monotonnym głosem:

– Nie możesz pozwolić im wybierać sobie dowolnego miejsca i czasu, do którego chcą się przenieść i pozwalać robić tego, na co tylko mają ochotę. Wszystko, co wydarza się w przeszłości ma wpływ na przyszłość. Jeśli już musicie rozkręcać ten cały przeklęty interes zróbcie to tak, żeby mogli oglądać to, co ich interesuje, ale nie pozwalajcie im ingerować w przeszłość. Odkąd wycieczki stały się tak popularne, ludzie zaczęli przemycać różne rzeczy, spotykać się z ludźmi z przeszłości…
– Ależ przeszłość jest czymś niezmiennym, nie da się na nią wpłynąć. Mam ekspertyzy, które to potwierdzają. Prowadziliśmy badania dotyczące tego zagadnienia. Właśnie na tym polega geniusz naszego interesu. Wszystko jest już zapisane, ich podróże i to co robią w przeszłości też. Nasze życie idzie zgodnie z wielkim, tajemniczym planem – opowiadał, choć jego gość wyglądał, jakby słyszał to już wielokrotnie, – a ja tylko zgarniam kasę za coś, co i tak jest jego częścią. Dlatego nie interesuje mnie, że coś tam ze sobą zabierają. Chcą porobić zdjęcia, to niech je sobie robią. Jeśli zabierają aparat, to tak było zapisane w tym całym planie.
– Aparaty to nic, zdjęcia robili od zawsze, tak samo jak filmy. Próbowali też przywozić do naszych czasów jakieś przedmioty, ale nie możesz pozwolić im zabierać wszystkiego, co chcą przewozić. I to niezależnie od tego, czy wwożą to w przeszłość, czy przywożą do swoich czasów.
– Zrozum, historia, cała nasza historia, jest już napisana. Przeszłość i przyszłość są niezmienne. To, że podejmujemy jakiekolwiek decyzje, to tylko złudzenie. Postępujemy zgodnie z wielkim planem, który od dawna jest już ustalony. Oglądanie tego, co było wcześniej, nic nie zmieni. Co więcej, nawet jeśli ktoś przedostanie się do przyszłości i sprawdzi numery lotka z najbliższej kumulacji, a potem ją zgarnie, nijak nie zachwieje rzeczywistością. Wygrana jest zapisana, tak jak sama podróż i podejrzenie magicznych cyferek. Wszystko jest już zapisane. Wydałem fortunę na badania, które to potwierdzają, poświęciłem temu ostatnich kilka lat. Jestem pewien, że właśnie tak to wygląda. Podróże są bezpieczne.
– Nie są…
– Są. Wiesz, że w czasie bitwy pod Grunwaldem zaobserwowano na niebie dziwny, jasny obiekt? Jak myślisz, co to było?
– Co? – mruknął młodzieniec, który najwyraźniej nie miał pojęcia nie tylko o tajemniczej obserwacji, ale i o całej bitwie.
– To był ślad po podróżnych, po czaso-turystach jak ich nazwałeś. Wiadomo o tym, choć ta podróż jeszcze się nie wydarzyła. A taki Nostradamus? Myślisz, że wiedział to wszystko, bo był jasnowidzem? Nie, ktoś mu to wszystko opowiedział, pewnie po to, żeby zmienić przyszłość. Facet przepowiedział drugą wojnę światową, wynalezienie dynamitu i broni jądrowej, a nawet to, że będziemy mieszkać w domach ze szkła. Czy cokolwiek to zmieniło? Nie… – Odpowiedział sam sobie.
– Nie rozumiesz… – Sróbował mu przerwać. Bezskutecznie. Roman wierzył w to, co mówił. Należał do ludzi upartych i niechętnie zmieniających poglądy.
– To ty nie rozumiesz. Alchemicy oszukiwali królów używając sztuczek, których dziś uczy się na lekcjach chemii, w szkole podstawowej. Pewnie ktoś sprzedał im te sztuczki w czasie jednej z wycieczek. Czy uzyskali dzięki temu złoto z niczego? Odkryli tajemnicę nieśmiertelności? Nie. Nic takiego się nie stało. Ich prace są udokumentowane, można to sprawdzić. Fakt, niektóre z tych dokumentów są dziwne, ale wiadomo o pokazach i trickach, którymi omotywali władców. Nikt poza nimi nie wiedział co się dzieje, a dziś każdy może się tak bawić. To, że ktoś powiedział im, że osolona woda wrze w niższej temperaturze niż nieosolona, nie zniszczyło świata. Tak samo jak to, że zaczęli stosować naczynia z podwójnym dnem, czy barwić wodę jakimiś odczynnikami.
– Mylisz się. Nic z tego nie jest dowodem na niezmienność rzeczywistości.
– Rzeczywistość?

Zaaferowani rozmową mężczyźni nie zwracali uwagi na Eryka, który nie tylko przestał notować, ale od dłuższej chwili przysłuchiwał się im z uśmiechem na twarzy.

– Roman ma rację – powiedział w końcu – mówiąc, że istnieje taki plan. Wszystko co się dzieje, wszystko czego doświadczasz, jest jego częścią. Nieważne co ani jak, ważne jest tylko to, do czego nas to doprowadzi. Ten cel, punkt do którego zmierzamy, on jest określony i wiadomy. To, jaką drogą do niego dojdziemy, to tylko nieistotny szczegół. Ważne jest to, żeby go osiągnąć.
– Są dowody na to, że wszystko jest z góry ukartowane. Nic nie możemy zmienić, a co za tym idzie, podróże w czasie są bezpieczne – dokończył Roman zadowolony z tego, że Eryk w końcu raczył zabrać głos, a jednocześnie przestraszony tym, że znowu może dojść między nimi do spięcia na temat konstrukcji czasu. Wolał dyskutować z nim na ten temat w cztery oczy, najlepiej nad szklaneczką whiskey.

Młodzieniec spojrzał na przyszłego króla czaso-turystyki z politowaniem. Spodziewał się, że zadanie okaże się ciężkie, ale nie przewidział aż takiego uporu. Ojciec, którego znał, był znacznie rozsądniejszy i uważniejszy. Może lata doświadczeń z podróżami w czasie czegoś go nauczyły, a może była to kwestia dojrzałości.

Eryka znał od zawsze, ale dla niego był przyjacielem rodziny i współpracownikiem ojca. Wujkiem Erykiem, z którym nie rozmawia się o teorii podróży w czasie, tylko gada o dziewczynach, chodzi się po górach czy jeździ na koncerty. Facetem, który bezbłędnie rozstawiał namiot, miał prywatny samolot i od lat nie mógł zdać końcowego egzaminu koniecznego do wyrobienia licencji pilota.

– Twoja teraźniejszość może jeszcze być niezmieniona, ale ja żyję w tej, która została zdeformowana przez wybryki czaso-turystów – powiedział młodzieniec. Postanowił wyciągnąć asa z rękawa i, jak miał nadzieję, przedstawić rozmówcom skutki ich lekkomyślności. – Opowiem wam kilka rzeczy o moim świecie, sami zdecydujecie, czy rzeczywiście nic się nie zmieniło.

Nie doczekał się odpowiedzi. Roman zaszczycił go tylko lekkim skinieniem głowy. Protekcjonalny uśmiech, którego nienawidził całe życie, nie schodził z jego twarzy.

– Przeniosłem się tu z czasu, w którym przejąłem firmę. Przeczytałem raporty z wypraw, które nie poszły zgodnie z planem. Nie wiedziałem wcześniej, że cokolwiek jest nie tak, ponieważ moja rzeczywistość zmienia się i dostosowuje do każdej ingerencji w przeszłość. Dla mnie skutki tych wybryków są czymś, co po prostu się wydarzyło, o czym uczono mnie w szkole.

Młodzieniec musiał być jego synem, ten upór był dziedziczny. Roman dobrze o tym wiedział, to z jego powodu nie rozmawiał z własnym ojcem już ponad dziesięć lat.

– Mówię ci przecież, że to niemożliwe – wtrącił znużonym głosem.– Nie rób już takiej zniecierpliwionej miny, mów dalej. Co niby takiego twoim zdaniem, jak to nazywasz, zmieniłem?

Młodzieniec wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i podpierając się zapisanymi na nim informacjami, powiedział:

– W 2028 roku wysłałeś w przeszłość człowieka do Londynu. Dał łapówkę kontrolerowi, a ten pozwolił mu wejść do maszyny z taką małą, podręczną gaśnicą. Mówi ci coś rok 1666? Mnie nic, bo w mojej rzeczywistości nic się tam nie wydarzyło. Pewnie ta gaśnica odegrała jakąś rolę, bo wrócił z opróżnioną. Nie mogłem znaleźć nic niezwykłego w historii tego miasteczka, bo i kto zajmowałby się badaniem jego przeszłości, skoro stolicę Imperium Walijskiego przeniesiono do Aberdeen w trzynastym wieku, a w szesnastym do Awinionu? Niemniej informacja o gaśnicy była jedną z najwcześniejszych, które wydały mi się istotne.
– Imperium Walijskie?
– No tak, tak się to nazywało. Jestem noga z historii, ale tyle jeszcze wiem. Drugim, moim zdaniem dość poważnym incydentem, był ten z 2030 roku. Jeden z czaso-turystów przemycił taką małą, składaną mapę.
– A co w tym złego? – wtrącił Eryk.
– W przemycie nic, poza tym, że to złamanie protokołu bezpieczeństwa. Problemem jest to, że wedle raportu sprzedał ją Hiszpanowi, Ernesto Vellonowi. W raporcie nie ma o tym słowa, ale uważam, że to nie przypadek, że w kilka lat po kupieniu mapy od naszego klienta Vellon przeprawił się przez Atlantyk i, jak podają podręczniki, odkrył nowe ziemie.
– A co z Kolumbem? To on odkrył Amerykę…

Roman spojrzał zaskoczony na wspólnika, lecz ten najwyraźniej postanowił dać gościowi dokończyć to, co miał do powiedzenia. Chłopak zamilkł na chwilę, przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Po chwili przerwał ciszę:

– Z kim? Kolumbem? Pierwsze słyszę… A tej całej Ameryki też nie znam. Nowe ziemie nazwano na cześć odkrywcy Vellonią, ale to była jedna wielka pomyłka.
– Dlaczego?
– Jak to dlaczego? Nie wiesz o czym mówię? Jeśli tak, to znaczy, że ta mapa rzeczywiście mogła coś zmienić…
– Mów po prostu dlaczego uważasz, że to była pomyłka – wtrącił znów Eryk, bardziej zainteresowany historiami młodzieńca, niż jego dociekaniami o powodach zmian w jej biegu.
– Dlatego, że miejscowi, Tahuantinsuyu – rzucił z obrzydzeniem, – okazali się groźniejsi od Walijczyków i Seleucydów razem wziętych! Vellon wrócił, choć większość jego armii wybito na miejscu. Potem był odwet, drugi, trzeci… Nie dość, że nasi bronili się marnymi muszkietami, a tamci mieli broń maszynową, to jeszcze łupili nasze miasta przez następne dwieście lat. Łapali niewolników i wywozili na te swoje plantacje. Do tej pory stosunki między kontynentami są napięte, ale przynajmniej Tahuantinsuyu ograniczają się teraz wyłącznie do łupienia naszych statków.

Roman odwrócił się na krześle i posłał Erykowi pytające spojrzenie. Jego syn zawiesił na chwilę głos, spodziewając się pytań lub protestów. Podejrzewał, że niedopatrzenia o których mówiły raporty wpłynęły jakoś na historię, nie wiedział tylko jak bardzo, ani jak wyglądała ta jej wersja, którą znali mężczyźni.

– Mówię tylko, co znalazłem w twoich papierach. Podejrzewam, że ta mapa jakoś zmieniła rzeczywistość. Nie wiem czy to Vellon powinien tam płynąć, czy nazwano te ziemie tak, jak powinny się nazywać, czy może przez tę mapę wylądował nie w tym miejscu, w którym powinien. Wiem za to, że ta wyprawa rozpoczęła wojnę, w której zginęły miliony. Do tego w tym samym tygodniu, w którym tamten facet przemycił mapę, jakaś kobieta przeniosła się w lata sześćdziesiąte zeszłego stulecia. Okazało się, że też jakimś cudem przeniosła ze sobą odtwarzacz muzyki i spotkała się z jakimś producentem czy przedstawicielem wytwórni płytowej. Rozmawiała z nim o, jak sama potem powiedziała – znów zerknął w notatki – niebezpieczeństwie związanym z muzyką gitarową. Twierdziła, że to przywołuje jakieś demony, że zagraża życiu słuchaczy, powoduje choroby. Dziwnym trafem kilka miesięcy po jej wizycie zakazano tych instrumentów. Teraz wytwarza się je w nielegalnych pracowniach lutniczych, a grywa tylko w podziemiu. Jak do tej pory nikt nie zachorował, ale prawo obowiązuje już tak długo, że nie ma szans na jego zniesienie. Za posiadanie gitary grozi dożywocie, za wytwarzanie kara śmierci. Zupełnie, jakby to był jakiś alkohol czy coś takiego…
– Alkohol?
– Tak. No przecież za posiadanie tego świństwa grozi do dwudziestu lat, a za pędzenie kulka w łeb. Nie mówcie mi, że w waszej rzeczywistości jest inaczej.
– W mojej rzeczywistości, jak to nazwałeś, alkohol jest powszechnie dostępny. – Roman cedził słowa, jakby jednocześnie mówił i starał się zrozumieć to, co przed chwilą usłyszał. – Jest nawet w kosmetykach i chemii domowej. Można go kupić wszędzie i pić ile się chce. Gorzej z prowadzeniem samochodów po kielichu, ale nawet za to nie grozi nic więcej niż kilka miesięcy i parę punktów karnych.
– W takim razie na te przepisy też ktoś musiał wpłynąć. Mnie uczono, że tej śmiertelnie niebezpiecznej używki zakazano pod koniec dziewiętnastego wieku. Nieważne zresztą, znacznie gorsza była sprawa sprzed miesiąca i mam dziwne wrażenie, że znajdę gdzieś w archiwach notatki dotyczące tego całego incydentu z dinozaurem. Potrzebuję tylko więcej czasu, ale jakkolwiek dziwnie to brzmi, zaczyna mi go brakować.
– Jakiego znowu, jak to nazwałeś, incydentu z dinozaurem?
– Jakiś miesiąc temu taka nieduża jaszczurka zabiła kilkadziesiąt osób w stolicy Imperium Silezianum, Oslo. Jest tam jedno z przedstawicielstw naszej firmy. Okazało się, że system nie wykrył uśpionego zwierzęcia schowanego w plecaku czaso-turysty. Facet koniecznie chciał zobaczyć świat z okresu kredy, sprawa była bardzo głośna, bo pierwszy raz organizowaliśmy wycieczkę w tak odległą przeszłość. Początkowo wyglądało na to, że wszystko poszło dobrze, ale kiedy ludzie z ministerstwa zaczęli go przesłuchiwać, przyznał, że przemycił tego gada.

Młodzieniec sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złożony w kostkę, przezroczysty materiał. Rozkładał go, aż do chwili osiągnięcia rozmiaru strony gazetowej, po czym podał Romanowi.

Eryk przysunął się bliżej i wraz z przyjacielem zaczął oglądać gadżet. Choć dziwny papier prawie nic nie ważył, najwyraźniej był czymś w rodzaju elektronicznego papieru. Gdy patrzyli nań z jednej strony, widzieli artykuł o ataku dziwnego stworzenia, po drugiej jednak materiał był w pełni transparentny.

Roman obracał go w rękach, starając się skoncentrować nie na tym, co o niedoróbkach systemu mówił jego syn, lecz na tym, czy rzeczywiście historia mogła się zmieniać. Z tego co wiedział, takie sytuacje nie powinny się zdarzać, najwyraźniej pojawienie się gada też było zapisane w wielkim planie. Miał przecież ekspertyzy. I to całkiem kosztowne.

– Podejrzewam, że niedługo i tak zamkną cały interes, ciebie wsadzą na długie lata do więzienia, Eryka pewnie też, a ja będę do końca życia tyrał na odszkodowania – rzucił młodzieniec. – Dlatego proszę, zrezygnujcie z tego projektu, albo wprowadźcie zaostrzone normy bezpieczeństwa. Zrujnujecie nie tylko moje przyszłe życie, ale i swoje. Ta maszyna to wielka odpowiedzialność, chyba zbyt wielka…

Przedsiębiorca przez chwilę milczał. Wiedział, że Eryk, tak samo jak on, zastanawiał się jak wyprowadzić z błędu dziwnego gościa. W końcu przemówił, siląc się na ton, jakim (jak podejrzewał), mógł mówić do swojego przyszłego syna w czasach, kiedy ten był dzieckiem:

– Jestem ci wdzięczny za te wszystkie historie i za to, że się tu zjawiłeś. Zaufaj mi i uwierz, że przeszłość i przyszłość jest już zapisana. Nie można ich zmienić. To, że tu jesteś, też zapisano. Uważasz, że przyszedłeś ostrzec mnie przed błędami i uczulić na wzmocnienie systemu zabezpieczeń. Wprowadzę te zmiany, bo tak najwyraźniej zapisano, a dzięki temu albo ty będziesz dorastać w takim samym świecie, w jakim żyję ja, albo przekonamy się, że te „zmiany” też są zapisane. Pamiętaj tylko, że nie ty na mnie wpływasz, obaj podlegamy temu, co już jest zapisane i zatwierdzone. Jesteśmy częścią wielkiego planu i choć możesz mieć wrażenie, że coś zmieniasz, w rzeczywistości tylko go realizujesz.
– Nie. Nie ma żadnego planu. Sam mi powiedziałeś, że się myliłeś – mruknął mając nadzieję, że pozbawiony doświadczeń wychowawczych ojciec nie zorientuje się, że kłamał. – Każda decyzja, każda akcja, niesie ze sobą zmianę.
– Cholernie jesteś uparty, młody – wtrącił Eryk. – Sam prowadziłem badania, z których jasno wynika, że nie tylko istnieje taki plan, ale dodatkowo wszystko, co się dzieje, ma na celu tylko i wyłącznie doprowadzenie do jego realizacji. Zastanów się choćby nad ewolucją. Małpy nie zaczęły w pewnym momencie chodzić z wyprostowanymi plecami dlatego, że miały takie widzimisię, ani dlatego, że pozwalało im to lepiej rozglądać się po okolicy. Miały stać się ludźmi, a to mogły osiągnąć tylko poprzez nauczenie się wyrabiania narzędzi. Nie da się ich wytwarzać ani używać, kiedy ręce służą do unoszenia ciężaru ciała. W planie zapisano, że ma tak być. To on wyznaczył cel, do którego ewolucja doprowadziła te małpiszony. Tak samo jak cel, do którego my teraz zmierzamy. Plan istnieje, wszyscy jesteśmy jego częścią i przybliżamy się do jego wypełnienia każdego dnia. Przeszłość jest zamknięta, wydarzyła się już i zrobiła to w konkretny sposób, narzucony przez plan. Tylko on się liczy, a nie sposób, w jaki dojdzie do jego realizacji.

Chłopak czuł się, jakby walił głową w mur. Próbując zebrać myśli, sięgnął po odłożony wcześniej na bok życiorys kandydatki na sekretarkę. Uśmiechnął się na widok znajdującego się u góry podania zdjęcia.

– Co cię tak rozbawiło?
– Nic. To podanie mamy. Zatrudnisz ją jako sekretarkę, zakochasz się i… zmienisz zasady bezpieczeństwa, mam nadzieję.

– Pokaż mi to.

Młodzieniec podał ojcu życiorys i zerknął na zegarek. Zsynchronizował go wcześniej z maszyną, dzięki czemu wiedział, że zostało mu niecałe piętnaście minut. Miał coraz mniej czasu i praktycznie żadnej pewności, że cokolwiek wskórał. Ojciec był uparty i przekonać go do czegokolwiek mogłaby chyba tylko rozmowa z samym sobą – starszym, mądrzejszym i bardziej doświadczonym. Problem polegał na tym, że nie chciał przenosić się do przeszłości i niczego sobie tłumaczyć. Zasłaniał się tym, że jeśli nie pamiętał takiego spotkania, nigdy nie miało miejsca, co za tym idzie nie było zapisane w żadnym planie i nie powinno się wydarzyć.

Zastanawiał się czy Eryk – ten którego znał całe życie, nie ten zarozumiały i pewny siebie facet z przeszłości – nie byłby skłonny porozmawiać z samym sobą albo z jego ojcem. Wcześniej przekonywanie go do tego nie przyszło mu nawet do głowy, teraz wydawało się całkiem kuszącym rozwiązaniem.

Z zamyślenia wyrwał go warkot maszyny, stojącej z boku biurka ojca.

– Co ty robisz?!
– Mówiłem ci już, wszystko jest zapisane – odpowiedział Roman, wsuwając życiorys swojej przyszłej żony do niszczarki. Patrzył na powoli znikającą i zmieniającą się w równe, wąskie paseczki makulatury kartkę. – To też nic nie zmieni. Urodziłeś się, jesteś jej i moim synem i będzie tak, nawet jeśli zniszczę jej podanie. I tak się spotkamy, tylko w innych okolicznościach niż miałem nadzieję. Nie zadzwonię do niej, nie zaproponuję tej pracy, ale i tak wszystko potoczy się dokładnie w taki sposób, w jaki to zapisano. Rozumiesz?

Podniósł wzrok, lecz fotel, na którym jeszcze przed chwilą siedział jego niespodziewany gość, był pusty.

– Gdzie on…
– Nawet się nie pożegnał, gnojek jeden – fuknął Eryk. – Maszyna ma programator pozwalający wrócić do niej po upływie określonego czasu. Pewnie ustawił ten mechanizm i zapomniał sprawdzić ile czasu mu zostało.
– Dziwne spotkanie.
– Od razu dziwne… Przynajmniej wiesz, że będziesz miał zaradnego i samodzielnego synka. Zadbaj tylko o jego edukację, bo coś mi się wydaje, że ma problemy z rozumieniem podstaw konstrukcji czasu. Wyślij go na kółko fizyczne, albo zafunduj dodatkowe lekcje. Poza tym, jeśli sam się przyznaje, że jest noga z historii…
– Wyślę go do ciebie na korepetycje – odpowiedział. – Swoją drogą nieźle zmyślał z tymi zmianami. Ma chłopak wyobraźnię.
– Czy ja wiem… tak naprawdę to, czy zmieniamy przeszłość czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. To, co było się nie liczy, ważny jest tylko plan i jego realizacja. Może rzeczywiście jest kilka ścieżek, którymi można do niego dojść, a nie tylko jedna, jak zakładaliśmy. Nie ważne, kto odkrył Amerykę i jak ją nazwano, ważne jest tylko to, że została odkryta.
– Czyli co? Będziemy musieli powtórzyć badania? Wiesz ile kosztowały, sponsorzy drugi raz nie dadzą na to kasy.
– Nie. Nie ma powodu, żeby cokolwiek badać. Co ma być, to będzie, a to co było nie jest istotne. To tylko historia, jaka by nie była i tak osiągniemy cel.

Roman nie miał pewności, czy Eryk miał rację. Choć opowieści jego przyszłego syna brzmiały niedorzecznie, zaintrygowały go na tyle, by sprawdzić nie tylko wyniki ekspertyz, ale na własną rękę przeprowadzić dodatkowe.

– Wezmę to na kilka dni, jeśli nie masz nic przeciwko – powiedział nagle Eryk zgarniając z biurka gadżet, o zabraniu którego zapomniał ich gość. – Może uda mi się rozpracować technologię, na jakiej to oparto. Warto by to opatentować zanim ktoś inny to zrobi.
– Bierz, bierz. Na pewno da się na tym zarobić, a na nadmiar kasy akurat nie możemy narzekać – odpowiedział wybudzając komputer ze stanu uśpienia. Otworzył skrzynkę pocztową i przeszedł do odpowiedzi, które nadsyłały kandydatki na sekretarkę.

Eryk, stojąc już przy drzwiach gabinetu, odwrócił się i spytał po chwili namysłu:

– Zadzwonisz do niej?
– Zastanawiałem się nad tym. Ekspertyzy są kosztowne, a dzięki tej wizycie mogę zrobić bardzo tanie badania. Jeśli zadzwonię do jego matki… jego przyszłej matki – poprawił się – postąpię zgodnie z planem, jeśli zadzwonię do jakiejś innej, plan będzie musiał dostosować się do mojego zachowania. Możemy sprawdzić, czy rzeczywiście dam radę zmienić przyszłość…
– Sprytnie, ale jest coś, o czymś zapomniałeś. Ta brunetka była najlepsza, zna języki, ma doświadczenie i coś mi podpowiada, że okiełzna ekspres. Zadzwoń do niej, nie mamy czasu na to, żeby dawać szansę dziewczynie bez doświadczenia.

Roman przejrzał jeszcze raz zgłoszenia, po czym wybrał numer dziewczyny, która miała być matką jego przyszłego syna.

Pieprzyć wielki plan – pomyślał. – Ona rzeczywiście nadaje się bardziej, niż pozostałe. Lepiej nie ryzykować i zatrudnić od razu kogoś, kto spełnia nasze wymogi.

To niestety ostatnie opowiadanie uratowane ze strony http://www.johnnydrake.pl. Szkoda. Ale niestety nie możemy w nieskończoność korzystać z tych zasobów wspaniałych piracko-fantastycznych opowieści – strona została już zlikwidowana. Ale szukajcie. A.M.Rosner wydaje książki…

Deszczowa delegacja 3

 

Mieczysław Bonisławski

– … chłopy same mu oddadzą tę całą, no…
– Przyjechał tu jako urzędnik. Będą szukać.
– … i gówno znajdą!
– Nie bądźcie takie pewne – od strony gazika doszły mnie pokrzykiwania inspektora z Mirocina, na którego ostro napierały obie baby w chustach.
– A bo co, bo my takie głupie, że nie potrafimy same?
– I tylko nam tu nie wyjeżdżaj znowu z tą swoją, no, co to wiesz…
– Oni sami lubią dopilnować tej swojej sprawiedliwości – słodko, szyderczo wtrąciła zupełnie spokojna, jakby nieobecna, pozostająca poza sporem Truda.
– Właśnie, z tą całą sprawiedliwością – podchwyciła jedna z bab.
– Same potrafimy. U nas też jest sprawiedliwość.
– Ale o co wam chodzi, baby? Czego wy w końcu chcecie? – rzucił jakby zrezygnowany, pobity Tadeusz.
– A jużci, same to zrobimy.
– Wszystko zostanie w Lesie, nikt się nie dowi…
– My tam wiemy, co komu się należy… Tylko ty, inspektor, zawróć te milicje.
– Ale co wam zaszkodzi milicja? Załatwią sprawę, bez kłopotu. Już oni mu nie odpuszczą,
nie obawiajcie się.
– Tego się nie boimy. On już i tak nam nie ucieknie, co by tam w mieście nie wymyśliły…
– O co inne idzie. Jak się znowu tu zjadą te ubeki, to naszych pobiorą, jak kiedyś, spokoju
przez lata nie będzie…
– Lepiej schować to między swojemi.
– A i w Lesie jeszcze co znajdą, albo po komorach co nie, dobrze mówię? – jedna z kobiet w chustach nagle zwróciła się do Trudy. Kasztanowłosa kierowniczka spoważniała jeszcze bardziej (o ile to było możliwe).
– Kto to wie…
– Kto, jak kto, ale już wy na pewno – druga z kobiet pozwoliła sobie na pełną poufałość. –
Szwaby wiedziały, czego pilnują w Lesie. Pociąg wjechał i nie wyjechał. A ktoś pilnować
przecie musiał…
– Już my wiemy po co żeśta naszych striłców do lasu zabrały – zaczęła jazgotać pierwsza – Nie zamydlicie nam oczu, my nie takie głupie ludzie, choć proste.
Truda spojrzała na Tadeusza.
– Chyba za późno. Milicja już wie. Dzisiaj przyjechała redaktorka z gazety.
Ale babom w chustach było mało. Jak już przemogły wstyd, strach, jak już przerwały
milczenie, musiały wygadać wszystko, od serca i spod wątroby, byle do końca. A Truda z Tadeuszem to było za małe audytorium do wyrzucenia z siebie tego, co je bolało. Pierwsza zrobiła kilka kroków w moją stronę, ku skórzanemu. Ale zagadnęła do mnie, obcej, nie do niego.
– Popatrz no tylko, ledwie wrócił, a już nowego trupa po północku znaleźli. I to gdzie, przy ceglanym moście… Rozumie Las swego…
– Stefanicha, co wy?! Przecież to właśnie pani redaktor! – krzyknęła ostrzegawczo Truda. – Miastowa, ona się kuma z milicją – starała się jeszcze dosadniej wyjaśnić grozę sytuacji.

Ale tu nie było dylematu poznawczego. Trafiłam w sam środek tajemniczej historii i nie
mogłabym już tego odpuścić. Tak, mój drogi Marku, tu się liczył czyn. I cel oczekiwanych
odpowiedzi. To nie była chwila na kawiarniane dysputy o stylu czy ideologii. Tu się
rozgrywało prawdziwe dziennikarstwo. Rdzawokasztanowa nie była w stanie mi
przeszkodzić. To nie były twoje progi, droga kierowniczko.
– A jak to się stało, że on tu przyjechał?
– A kto go tam wi… W powiecie się uchował, ale nie u nas w Kożuchowie, tylko w Żaganiu
znaczy się – połknęła haczyk Stefanowa baba i ani się obejrzała, jak trajkotała, zapominając o machającej do niej rękoma Trudzie. – I teraz, jak nie ma gminy w Broniszowie, a powiatu w Kożuchowie, to i cegielnia przeszła pod Żagań, a on pono przyjechał ją doglądnąć… Ale jaka tam prawda, to nie wi nikt, ino on sam…
Spojrzałam pytająco na Tadeusza.
– No i czego? – ofuknął mnie tylko i zaczął wsiadać do gazika. Drugiej babie pokazał miejsce z tyłu, gdzie siedzieli przedtem obaj skórzani, tak jakoś po środku, jakby pomiędzy nimi.
– Czy ona coś wie? – spytała go Truda, gramoląc się za babą na tył gazika (ile tam się ich
miało pomieścić? A podobno dla jednej Wiolety nie było już miejsca).
– Nie wiem. Pewnie tyle, co jej powiedział Demianiuk – wzruszył ramionami Tadeusz. –
Gadały jeszcze z administratorem.
– Że też ziemia takiego jeszcze nosi – rozeźliła się ta druga.
– A czemuż to? Co z tym administratorem? – szturchnęłam kumotersko moją Stefanichę w ramię. – Co, a gadajcież kumo.
Z tego co pamiętam, żywą stylizację wyśmiewali u nas w Zielonej Górze wszyscy, od Klema po Horowicza, ale Marek ją stosował. Klem nazywał to śmietnikiem. Chodzisz, i co, otwierasz klapę śmietnika. Myślisz, ze zainteresujesz ludzi jego wnętrzem? Nic bardziej mylnego. Ale Marek nie unikał oryginalnej gwary. Tyle tylko, że na kartkach. Na żywo, w akcji go nie widziałam. To, jak zagadnęłam mojego świadka, nazwałby czynem w słowach.
I umiałby określić cel, do jakiego dążyły oczekiwane przez mnie odpowiedzi. Coś, czego ja sama nawet w tamtej chwili bym nie potrafiła zrobić.
– Reinhard, ten esesman, to była swołocz sama w sobie. Ale ten nasz administrator, to
przechodzi nawet jego.
– Ten poczciwy Demianiuk?
– Demianiuk, to od paszy i nawozów i też ma swoje za uszami – zaoponowała ta druga. –
Chodzi o Sosińskiego, tego od pałacu.
– I co ten Sosiński?
– Jego tu przywieźli ubecy i pałacowym zrobili – niemal szeptem wyznała Stefanicha.
– To ubek?
– A kto go tam wi!
– Nie, wszystkie wiedzą, że nie ubek… To bandyta. On, w tej Zielonej Górze to wysadzać
miał mosty i fabryki. W takiej bandzie był.
– Ale, dzięki Bogu, ich złapali, zanim ludzi pozabijali. I on na UB wszystko powiedział,
przeciwko tym innym… I za to, zamiast do więzienia, przywieźli go tutaj. Lekką robotę mu dali, czystą, w cieple. Pewnie Żyd…?
– A może on w tej bandzie od początku dla zdrady był postawiony? Kto ich tam wi…
– Podziękować mu tak pewnie chcieli, zapłacić znaczy się za zdradę… Jako swemu, Żydowi znaczy się. W UB same Żydy…
– Cichojcie kobiety! – Truda wyskoczyła z gazika i złapała Stefanichę za rękę – Co tak
gadacie po próżnicy? Pani redaktor i tak nie słucha – po raz pierwszy zwróciła się do mnie bez tej pogardy i lekceważenia. – Nie były przy tym, gadają co na język przyjdzie, głupiego…
Tadeusz zapuścił silnik. Bez problemu wszedł na obroty. Zdjął nogę ze sprzęgła.
– Daj spokój – rzucił rozkazująco do Trudy. – Niech sobie pani redaktor posłucha. Tyle jej, co usłyszy.
– Co ty, Tadek?! – przeraziła się kierowniczka o kasztanowych włosach – Co ty?
Tadeusz żachnął się i jeszcze szyderczo spuentował:
– I tak nigdzie i u nikogo tego nie wydrukuje. Przecież wiesz, jak z tym jest i co…
– Ty tak poważnie? – głos Trudy zadrżał – Chcesz…
– Ja? Ja chcę? – zawisła na moment jakaś taka złowieszcza cisza. – Wsiadaj. Wsiadajcie
wszystkie, pora kończyć.
Nie wyłapałam, nie chciałam wyłapać złowróżbnego kontekstu, czającej się groźby w tym co powiedział… Właściwie w tym, czego nie dopowiedział inspektor w marynarce.
– I co z tym Sosińskim? To w końcu, kim on jest – naciskałam Stefanichę. Odpowiedziała mi jednak ta druga:
– Był sekretarz partii z tej nowej gminy i mówił, aby go przyjąć jak swego. Że to niby ofiara błędów i czegoś jeszcze…
– Tych, no, wypaczeń, czy jak… – dorzuciła Stefanicha.
– A jużci, że tak. Ale kto go tam wi, o co w tym się rozchodzi… Chłopy, co po wojnie na
naukę poszli do lasu, z Wasylem do Reinharda, znaczy się, krzywo patrzą na pałacowego.
Baliśma się na początku, żeby kto mu wideł nocą w plecy nie wbił…
– Pani – złapała mnie za poły płaszcza Stefanicha – a co to są te błędy? Pani wi? Bo to, człek może pobłądzić, no jasne. Wypije za dużo i zbłądzi. Jakaś wypruta szczęka może z tego być, albo i dzieciak na miedzy. Ale wysadzać, zabijać Bogu ducha winnych ludzi? To nie błąd… Krew na rękach. To grzech, zbrodnia… Czy nie tak?
– No, a te wasze chłopy? Przecie niektórzy byli pod Banderą, a potem u Wilkołaków. No i
jakże tak?
– Już my same swoich to potrafimy osądzić. Między swojakami to było. Tylko my i Las, a w Lesie to insze życie, insza sprawiedliwość. A oni o swoje, o nasze poszli do lasu. I bili tylko rusów komunistów i Żydów ubeków… O, Tadeusz też Żyd, ale on nasz, z tych porządnych znaczy się – zabrzmiało to jakby zaczęła się sumitować, chociaż nikt nie dał ku temu powodu.
– Cicho, na Boga! – krzyknęła Truda. – Co wy gadacie, chcecie kłopotów?!
– Inspektor zabiera panią do Lasu, to przecie też musi być nasza… – zdziwiła się Stefanicha, wskazując ręką na mnie.
Tadeusz tylko nieprzyjemnie zarechotał. Truda złapała się za głowę, jakby chwyciły ją jakieś boleści.
– Czy Wioleta jest bezpieczna z tym Sosińskim? – zupełnie poważnym głosem zaatakowałam mojego urzędowego przewodnika. – Inspektorze, rozumiem, że jest pan lojalnym i odpowiedzialnym obywatelem?
– Kto tu dzisiaj, po wczorajszym, może czuć się bezpiecznie? A ty, jesteś pewna, żeś
bezpieczna? – Po raz pierwszy usłyszałem od Tadeusza tak długie zdania. Pytając o Wioletę, chciałam ocenić właśnie swoją sytuację, a gdyby… To przynajmniej ją uchronić, ostatecznie to ja ją w to wciągnęłam… Popatrzyłam mu uważnie w oczy. Trochę prowokująco i bezczelnie. On jednak nie zamierzał iść na próbę nerwów. Szybko wrócił do swej skorupy.
– No, kobity, wsiadać! Raz, dwa. – Znowu zapuścił motor i szybko ruszył, nie oglądając się na wskakujące do wozu postacie – Jedziemy!
Poczułam wahnięcie wozu od tyłu. Jedno, drugie, trzecie. Wsiadły obie kobity a za nimi
wskoczyli dwaj skórzani. Nie wiedziałam, w co grał inspektor? Reagował przypadkowymi hasłami, na odczepnego, czy też pojął, o co mi chodziło i podjął przez moment słowne zapasy? Nie wiedziałam, ale nadszedł czas, kiedy należało to rozwikłać.
– Słuchaj no, Tadeusz – przyjęłam jego bezpośredni sposób kontaktu. – Albo jedziemy w
końcu do tej cegielni, albo – jak nie masz mi nic do zaoferowania – zawieź mnie z powrotem do pałacu… Ja nie mam czasu na takie różne dyrdymały…
– Nie mam nic do zaoferowania? – zaśmiał się znad kierownicy. – Panienka rozkazuje! To
co, cegielnia, pałac, czy…
Gazik właśnie przeskoczył dukt, ale nie skręcił ani w prawo ku wsi, ani w lewo, ku cegielni. Pognał jak szalony prosto, dalej starotorzem. Krzyknęłam (już nie pamiętam nawet, co).
Na linii horyzontu, nieco w górze, ponad ścianą lasu niesamowicie błysnęło, a po chwili
gruchnął przenikający do kości grzmot. Krzyknęłam jeszcze raz, przez ramiona i kark
przeszedł mi dreszcz. Skuliłam się i mimo woli, niemal bezwiednie, przywarłam głową do ramienia Tadeusza.
Gnaliśmy starą kolejką niemiecką wprost na spotkanie walących piorunów, w stronę gęstego, ciemnego lasu. Przed oczami stanął nagle mi mój Ojciec. Zobaczyłam Wioletę, Giżejewskiego, Horowicza (który nagle wydał mi się nawet zupełnie sympatyczny), Marka, Klema. Nade wszystko stanął mi przed oczyma Klem.

Knajpiany gwar. Opary alkoholu (tak się mówiło, ale czy ktoś je kiedykolwiek fizycznie widział?) Przyciemnione światło (ależ mi wyszła figura stylistyczna!) Pochylone głowy (brzmi patetycznie)… nad śledzikiem i tatarkiem. Kto z was pomyślał, że jak patetycznie pochylone, to nad jakimś ważkim zagadnieniem? Ale faktycznie, to była istotna i głęboce intelektualna dyskusja.
– No tak, orkiestra rzecz ważna – rozciągając słowa, potwierdził racje przedmówcy Klem. – Ale czyż my już nie mamy orkiestry, przy fabryce metalowej?
– Jasne, a grać też można choćby i u was, w teatrze – poparł go Marian Szpakowicz, człowiek Klema od plastyków, z którymi Klem (sam przecież artysta) też działał i to ostro.
– A Hala Ludowa? Przecież funkcjonuje świetnie – nie pamiętam już, kto to powiedział.
Okazało się, że przedmówcą był Zdzichu Giżejewski, bo to on, jako następny mówca, stanął im wszystkim okoniem:
– To wszystko prawda, ale tu chodzi nie o to, aby móc od czasu do czasu gdzie zagrać. To ma być zupełnie nowa instytucja kultury. Mamy za małe miasto na operę, teatr muzyczny, nie ma tu zresztą takich tradycji. Ale jednak życie muzyczne musi się gdzieś wykluwać i toczyć.
– Jesteśmy jedynym województwem, nawet choćby bez filharmonii – przytaknął mu Horowicz. – Tak nie może być, w województwie musi rozwijać się życie muzyczne…
Nastąpiła chwila przerwy. Mężczyźni polali. Kobiety wypiły po pół kieliszka, popiły, podniosły się jakieś piskliwe śmiechy. Dwie aktorki, które przyszły ze Zdzichem, blondi z redakcji wiejskiej Gazety, maszynistka z działu kultury miejskiej rady i Halinka od Klema.
Klem wyciągnął fajkę, powoli ją nabił. Zapalił. Pyknął raz, drugi raz.
– Słyszałem, że tam u was, w Komitecie, macie nawet już pomysł gdzie?
Horowicz zaperzył się:
– Co w Komitecie, co, że jak taki problem, to tylko Partia…? Do brudnej roboty, to my, a ci co potem skorzystają, to postoją z boku i święci, nie ubabrają rąk?
Rozejrzał się wokół stołu. Wypatrzył Zygmunta Juny, kierownika Wydziału Kultury Rady
Miejskiej.
– Zygmunt, powiesz coś? Co na to miejska rada…?
Zyga Juny siedział jakby nieobecny, zapatrzony w zastępczynię Klema w biurze Wojewódzkiego Konserwatora, Halinkę Karpowicz. Mówiono, że się w niej kochał, a w kręgu Klema dodawano oczywiście, że w sensie erotycznym. Przy czym sama Halinka ponoć nic w tej kwestii nie obiecywała. Dała bym sobie rękę obciąć, że usłyszałam jak deklamował jej nad stołem kolejny swój wiersz, w ogóle nie słuchając Horowicza. To też było tajemnicą wszystkich, że kierownik pisał wiersze, które dyktował potem Halince, mówiąc jej, że tak szybko i bezbłędnie pisze. A ona przepisywała tę twórczość na maszynie, udając, że nie domyśla się adresata. Ktoś zauważył, że robiła to nawet z wypiekami na twarzy, ale czego to ludzie nie wymyślą.
– Ale czy to przejdzie? – zatroskała się któraś z dziewczyn. – Tu jeszcze jednak jest parafialna prowincja. Ludzie prędzej pójdą rzucić księdzu na tacę, niż kupią bilet na operę, czy koncert…
– I tak źle, i siak niedobrze.
– Jakby nie patrzeć, dogodzisz jednym, ubodziesz drugich…
– To jest koszt postępu, inaczej na zawsze zostaniemy takim zasranym zaściankiem…
Następna kolejka. Chwila ciszy. Jeden zakąsił, drugi głośno przełknął samą wódkę.
– A jak się ludziom nie spodoba? – Klem znów wziął fajkę – Można to tak robić dla ludzi wbrew nim samym?
Horowicz nie miał takiego dylematu:
– Społeczeństwem musi kierować ten, co ma świetlaną wizję. Inaczej nie będzie postępu.
– Czy postęp jest najważniejszy?
– To jest cel, do którego dąży każdy, kto mądry.
– Czy mądrość jest na tyle bezcenna?
Horowicz nie zdzierżył tej filozoficznej nuty:
– Cóż, błędy się zdarzają…
– Zatem trzeba próbować, tak aby móc je popełniać, bo to jedyna droga do postępu? – zadrwił Klem.
– Ale może nie takie jak przerobienie tabliczki na drzwiach Zespołu Chórów Ludowych na…
Klem rozłożył ręce:
– Wiem, wiem, „zespół chujów ludowych”, było, minęło. Muzeum Okręgowe ma już siedzibę, a sublokatorów szlag trafił, wynieśli się, o co zresztą chodziło… A ty, zastępca, coś sugerujesz? To całe radosne dochodzenie chyba jeszcze trwa… Nic straconego…
– Jak u nas, na wsi, chłop lub baba coś zbarłoży, to dadzą mu przez łeb lub wyśmieją, a zaraz potem zapomną. Ale obcym, władzy – nie wybaczą takiego samego numeru – złowieszczo podsumowała moja koleżanka z redakcji wiejskiej.
– Jak prostemu człowiekowi coś zabierasz, tylko po to, żeby dać coś w zamian, to zapamięta ci to, że mu zabrałeś, a nie to, że zabrałeś, aby dać to coś innego.
– Tak, to piękna w swojej prostocie reguła moralna – skwitował Zdzichu – ale chyba nadaje się tylko do takich bardziej ostatecznych i zasadniczych sytuacji. Oko za oko, śmierć za śmierć, krew na rękach to zbrodnia.
– Słyszałeś? – zaperzył się Horowicz. – To dotyczy tylko „tamtych”, nie „naszych”. Społeczeństwo trzeba edukować, aby stało się „nasze”, przestało władzę uważać za „tamtych”.
– Dlatego że władza ma rację? A jak nie ma…
– Władza ma zawsze rację, nawet jakby jej nie miała. Teraz relatywizują zbrodnie leśnych, wypuszczają z więzień, odcedzają krew od krwi, porównują krople z kroplą… A jutro będą bronić kruchty przed przerobieniem na filharmonię, gdy im pozwolimy tkwić w tym pańszczyźnianym marazmie… Nie wolno nam zgadzać się na zacofanie tych ludzi. Musimy ich wyciągać…
– Co to za porównanie?
– A słyszałem z ust świadka. Prokurator wojskowy – tu padło nazwisko – opowiadał mi o swoim dochodzeniu jeszcze w Gorcach. Co tam ludzie mówią o „Ogniu”…
– Rozmawiałeś o tym z prokuratorem – zaraz, to przecież moje nazwisko padło. Kto z mojej rodziny mógł być prokuratorem?
– Tak, to był rodzaj rozmowy kwalifikacyjnej. Wiesz, że on odchodzi z resortu ? Chce teraz to wszystko opisać. To wszystko co się zdarzyło ze Słowakami, z Łemkami, na Orawie, w Bieszczadach…
– Jakaś dziwna moda teraz nastała. I co postanowiłeś?
– Zamówiłem artykuł, ale o czymś bliższym, o czymś z miasta, z województwa. Po co mi ten „Ogień”, jakieś bandy UPA, jeszcze coś by z tego wyszło, wiesz ilu Ukraińców mamy w
terenie… Słyszałeś o tej grupie młodzieży, tak gdzieś sprzed pięciu, sześciu lat, co to mieli
wysadzać naszą bocznicę przemysłową, jakiś wiadukt… Sprawa Ostrowskiego…
Zaraz, zaraz! Przecieżo tym pisał mój Ojciec. Ale on nigdy nie był żadnym prokuratorem!
Ojcze, o co tu chodzi?
I wtedy go zobaczyłam, po raz kolejny tego deszczowego, mrocznego dnia. Stał na skraju lasu, w swoim długim, nieprzemakalnym płaszczu do wędrówek. Na głowę miał narzucony kaptur, ale poznałam go już z daleka. Gazik podskoczył na jakimś kamieniu, głowa wtoczyła mi się jeszcze bardziej pod ramię Tadeusza, na chwilę oczy zasłoniła mi jego marynarka. Gdy podniosłam wzrok, Ojciec stał już na stopniach gaza, z mojej strony. Stał pewnie, jedną ręką trzymając się burty. Jak on to zrobił, jak wskoczył w biegu, stojąc jeszcze przed chwilą ładnych kilka metrów od starotorza, pod drzewami? Nie zastawiałam się nad tym. Wiatr rozchylił mu poły płaszcza. Ojciec miał pod spodem mundur wojskowy. Nigdy go w takim mundurze nie widziałam! Wiatr znowu szarpnął płaszczem, zniecierpliwiony Ojciec, zsunął płaszcz z ramion i rzucił go na tył auta.
– Trzymaj chłopcze – rozkazał tonem generała komuś za mną.
– Ależ ty nie potrafisz wyłowić prawdy, tej najistotniejszej sprawy – zganił mnie. Poczułam się jak przed laty, w domu, gdy wracał ze szkoły, kiedy zrugała mnie nauczycielka. Albo z miasta, gdzie ktoś mu naopowiadał o moich wyczynach w ZMP.
– Zawsze muszę robić za ciebie. Czy kiedyś uwolnisz mnie od tego?
Nie wiedziałam co odpowiedzieć, jeszcze chwilę temu bardzo go potrzebowałam. Ale to już przeszło, lepiej by było, żeby sobie poszedł. Zeskoczył z gazika i już mnie tak nie strofował. Było mi z tym głupio, źle, co też mogły o mnie w tamtej chwili pomyśleć obie kobiety w chustach, Truda, skórzany?
– No, młody człowieku, na co czekasz? Mam ci zaaplikować coś na zachętę? – złowieszczym tonem żądał czegoś od kogoś, kto znajdował się za mną. I wtedy odezwał się skórzany, ten mój, od pieca Hoffmana i miłości do maszyn.
– Jedziemy teraz starym torowiskiem. Tu szła kolej z samej Zielonej Góry, przez Las i dalej. Na Kożuchów, Szprotawę, Żagań… Jak powiadają ludzie, zimą czterdziestego piątego Szwaby puścili tędy pociąg. Podobno wieźli nim z Poznania jakieś dokumenty, papiery. Niektórzy mówią, że zrabowane skarby. Pociąg jechał z Poznania na Zielona Górę, podobno do Szprotawy. Ale po co do Szprotawy, a jak tam, to czemu tędy? Może chcieli co ukryć w lasach, gdzieś pod lotniskiem? Tylko czemu pchaliby się tędy, przecież to już wtedy była taka bardziej zapomniana, zapyziała linia? A może właśnie dlatego, że tutaj nikt by nie wypatrywał takiego pociągu…?
Ludzie jednak powiadają, że z góry to wszystko było zaplanowane jeszcze inaczej. Tak, pociąg wjechał od strony Broniszowa do Lasu, byli podobno tacy, co to widzieli, choć to była ciemna, bezksiężycowa noc i wielka mgła. Nic nie było widać, ale ten pociąg ludzie zobaczyli. I tyle tylko, że nikt go już nie zobaczył, jak wyjeżdżał z drugiej strony Lasu. Tam następna wieś to Wichów, i tam, w Wichowie, nikt go nie widział!
To prawda, noc była ciemna, godzina policyjna, a stacja w Wichowie jest kawałek za wsią. Najbliżej jej do majątku, ale z okien dworu też jej nie było widać. Może to było to, co się nie miało zdarzyć tu, w Broniszowie, że ktoś go zobaczył, chociaż nikt nie powinien go widzieć? A w Wichowie odbyło się to jak należało – pociąg przejechał niezauważony
Ludzie jednak jeszcze mówią, że ten Werwolf, co to był w Lesie dwa lata po wyzwoleniu, to coś tu chował, czegoś pilnował. Ten Reinhard, co to go wczoraj poznali w cegielni…
– Przestań gadać! – krzyknęła Truda i uderzyła skórzanego otwartą dłonią w twarz.
Odwróciłam się ku nim i zobaczyłam jej wściekłość.
– Pociąg zostawił swój ładunek gdzieś w Lesie? – spytałam skórzanego.
– Ty też się zamknij – rzuciła mi wściekle Truda.
– Truda, to niemieckie imię? Pani jest autochtonką? Gdzie pani pracuje, czego jest pani
kierowniczką?
Poczułam za mną, jak Ojciec zeskoczył ze stopni gazika. Zanim spojrzałam w tym kierunku, jego obraz szybko rozmył się na tle drzew. Zdążył mi jeszcze tylko rzucić coś na kształt pochwały:
– No, to już, teraz, widzę, poradzisz sobie sama dziecinko.
Truda miała twarz czerwoną ze złości. Coś jeszcze chciała zrobić, czemuś zapobiec, ale
była bezsilna. Skórzany wyczuł, że może jej osobiście teraz dokuczyć, odpłacić za ten policzek, który od niej dostał.
– Tak, pani Truda jest autochtonką. Jej rodzina prowadziła gościniec kolejowy w Brunzelwaldau. To ten budynek z takim gankiem, na rogu, zamykający od strony pałacu plac gdzie staje osinobus. Ona tam i teraz mieszka. Przed wojną nazywali się Rose. Wiejska gospoda przechodziła z ojca na syna. Z całej rodziny została tylko pani Truda i kontynuuje tę tradycję. Kieruje teraz salą wiejską, którą my sami, po wyzwoleniu, przenieśliśmy koło kościoła, do dawnego szpitala Hrabiny. Taki długi dom z wielką rzeźbą od strony drogi.
– To pani pewnie coś wie? Widziała pani ten pociąg? Znała pani Reinharda?
– Reinhard mieszkał u nas w gościńcu, ale bywał rzadko… Drugie mieszkanie miał w Neudorf, u tej Reginy… – wysyczała pani Rose – A licencję na prowadzenie Gasthof zur Eisenbahn wykupił od Lenz u. Comp. Kleinbahn Grünberg-Sprottau AG stryj Bernhard, jak tylko przejął interes od dziadka Paula, jeszcze przed tamtą wojną… Na kolei zarabiali tu wszyscy miejscowi, to był taki dobry pomysł… A teraz… szkoda gadać…
– Co to było, ten gościniec kolejowy?
– Jak powstawała nowa linia kolejowa, to zawiadująca nią spółka kolejowa sprzedawała prawo do prowadzenia dla jej klientów gastronomii i wyszynku. Jakby takiej restauracji działającej przy kolei. Można było pobudować nową gospodę, albo takie prawo, licencję kupić dla gasthofu, który już funkcjonował. I to nie tylko o samo jedzenie chodziło, ale i o spanie i o obsługę przewozów drogami na kolej, i w drugą stronę. Jaki to był ruch w interesie! Ta, taka rozkraczona, przysadzista chałupa, pierwsza z prawej, przy wyjeździe z placu przy którym stoi gościniec. No, tam gdzie teraz staje osinobus, a jak przejeżdżaliśmy jadąc teraz tutaj, to trzeba ją było niemal omijać… To była wozownia. Ileż tam wozów zawsze stało, dopóki chodziła kolej…!
– A teraz można tylko kupić bimbru u Fräulein Rose i to z księżycowego zaciągu… – szydził chłopak. – U nas, w Broniszowie, nie ma gospody, sklep zamknięty, jak się człowiekowi chce napić, to musi drałować piechotą do baru, na krzyżówkę do Radwanowa lub na melinę do Trudy… Znaczy się na zaplecze tej sali wiejskiej, którą Fräulein Truda prowadzi pod kościołem. Jak to mówią na wsi, Truda daje od tyłu, ha, ha, ha! – wyjaśniał, wywołując coraz większy rumieniec wstydu na twarzy kobiety.
Przed nami znowu potężnie błysnęło. W świetle błyskawicy mignęło mi coś, co jakby przegradzało dalszą drogę. I znowu błysk. Ależ tak, teraz zobaczyłam go wyraźnie – ceglany wiadukt nad dawnym torowiskiem. Szybko do niego dojechaliśmy. Tadeusz zatrzymał gazik. To tutaj poprzedniej nocy kogoś zamordowano…
Skórzany był w coraz lepszym nastroju. Postanowił jeszcze bardziej dogryźć Trudzie.
– Na szkoleniu w Jeleniej Górze mówili nam, że Szwaby pochowali na Dolnym Śląsku swoje skarby w wielu miejscach. Potem, gdy wszyscy wyjeżdżali do siebie, do Reichu, zostawiali Strażników do ich pilnowania, żeby ruscy, albo nasi, tych skarbów nie odnaleźli. Może pani Truda też jest takim Strażnikiem, pasowałaby… Ona tu, z jednej strony, w Broniszowie, a z drugiej strony, w Neudorf – tamta Regina… U obu mieszkał Reinhard, który chował ten ładunek z pociągu. Pewnie obie przygotował do roli Strażniczek i dlatego obie zostały, gdy Szwaby wyjeżdżali…
Kierowniczka Rose z trudem opanowała wybuch. Z jej oczu tryskały iskry, gdyby mogła wtłoczyła by skórzanemu te słowa z powrotem do ust. Tak, aby nigdy nie padły, tak aby go skutecznie uciszyć.
– Wysiadaj panna! – rozkazał Tadeusz, gramoląc się z auta. Było to skierowane do mnie.
Zanim wysiadłam, udało mi się wyjaśnić jeszcze jedną niezrozumiałą dla mnie sprawę:
– Pierwsza wieś z tamtej strony Lasu, to Wichów. Co to jest zatem Neudorf?
– Nuedorf? – skórzany zdziwił się w pierwszej chwili, a zaraz potem roześmiał się – Neudorf, to taka wieś, której już prawie nie ma. Tu była – zatoczył ręką wkoło. – Tam – wskazał przed siebie, na południe – jakieś dwieście metrów dalej jest skraj lasu, tam były pierwsze zabudowania kolonii zwanej Friedrichsruh. To była duża wieś, przy samym Lesie, z kombinatem rolnym, gorzelnią…
– Była? To co, nie ma jej teraz? Co się z nią stało?
– Dawaj, panna – Tadeusz wyciągnął po mnie rękę – Trzeba nam iść.
Zaczął się wspinać stromą ścianą wąwozu ku górze.
Tory niegdyś biegły tutaj głębokim jarem. Wiadukt spinał dwie jego ściany ładnych kilkanaście metrów ponad naszymi głowami. Inspektor do spraw wypadków wchodził mozolnie do góry, ku sklepieniu wiaduktu. Nie wiem czy poddałabym się tak bez słowa jego żądaniu, ale stanęła za mną Truda i delikatnie popchnęła mnie w stronę Tadeusza. Obok niej, tuż za mną stanęła też Stefanicha. Wzięła mnie za łokieć i zaczęła już mniej delikatnie pociągać.
– No, idziemy, idziemy – jej głos brzmiał złowieszczo, a wyglądała niczym zła czarownica z jakiejś staroniemieckiej baśni braci Grimm.
Skórzany nie wysiadał. Dokończył tylko:
– Dziś za Lasem zostało tylko kilka domów. Resztę rozebrano tuż po wojnie. Był taki prykaz z powiatu. Mówią, że rozebrano wieś i kombinat na cegłę, dla odbudowy Warszawy. Ale jak teraz okazało się, że w powiecie na jakimś znacznym urzędzie schował się Reinhard… To może i on sam kazał rozebrać Neudorf, aby żadnego śladu tu nie zostawić. Może to też był ten szwabski plan w sprawie skarbu…
Rozejrzałam się. Jedyna osoba, którą mogła być mi bratnią duszą, nie przejmowała się rozwojem sytuacji. Skórzany rozsiadł się wygodnie na tylnym siedzeniu gazika i dłubał sobie gałązką w zębach. Przede mną była stroma ściana. Wyglądała, jakby nigdy się nie miała skończyć. W dole, na wąskim starotorzu stał po środku czarnego Lasu, na dnie zamykającego się ze wszystkich stron wąwozu, gazik, którym przyjechaliśmy.
Wokoło same drzewa, jakieś takie straszne, a do tego te ciemności, rozświetlone znowu przez błyskawicę. Nieprzyjemne otoczenie, a do kompletu dysząca nienawiścią rdzawowłosa Niemka i przypominająca złą czarownicę baba opatulona w chustę, obie jakby czuwające nad tym, abym nie zrobiła choćby kroku w tył, czy w bok. Takiego, który byłby moim własnym wyborem, ale niezgodnym z tym, co one mi same, bez mojej zgody i wiedzy, wyznaczyły.
Poślizgnęłam się na błotnistej glinie. Noga ugrzęzła zaplątana w paprocie i jeżyny. Zatrzymałam się w nadziei, że to coś zmieni, że stanę lub zawrócę. Lecz nie stanęłam naprawdę.
– Nie zatrzymuj się. Szybko – ponaglił z góry, ze złością w głosie Tadeusz. Spojrzałam na niego z dołu. Buty miał całe mokre, błyszczące od wody. Nogawki spodni powalane błotem, brudne, mokre i sztywne. Zaraz, zaraz, gdzie on naprawdę był przed naszym spotkaniem w biurze GS-u? Przecież nie wrócił by taki czysty spod tego wiaduktu, jadąc prosto z Lasu musiał by być uwalany tak jak ja, jak on sam teraz… Nie było aż tak różnych dwóch światów dla ludzi ulepionych z tej samej gliny… Nomen omen, gliny, tak.
Truda pomogła mi wyciągnąć nogę z pułapki. Stanęła obok, nieco niżej, podała mi ramię, na którym się oparłam i szarpnęłam pod jej dyktando całą sobą, choć wcale tego nie chciałam. Ta niechciana pomoc…
Straciłam od tego na moment równowagę i pacnęłam twarzą w mokre liście akacji. Upadłam na kolana a kark, ramiona i wszystko poleciało rozpędem dalej, do przodu i w dół. Zmoczyłam i pokłułam sobie całą głowę i ręce aż po łokcie. I to właśnie na nich, w ostatniej chwili, jeszcze jakoś się, na szczęście, podparłam. Dzięki temu, zaraz potem odbiłam się z nich i podniosłam z powrotem na nogi. A i tak nie wiem, jakby mi to poszło, czy nie utonęłam bym przedtem cała w błocie i liściastej brei, gdyby nie Truda. Znowu podała mi rękę, złapała moją dłoń i silnie podciągnęła. Mimo woli spojrzałam jej w twarz. Uśmiechnęła się? To przecieżbyło chyba niemożliwe…? Stanęła nade mną, nieco z boku. Wyprostowana niczym maszt na wietrze spojrzała w dół, tam gdzie siedział rozparty w gaziku skórzany. Rzuciła okiem na Tadeusza, który osiągnął już górną krawędź jaru i wyrównywał teraz oddech, na mnie, znowu na skórzanego. I chyba jednak się uśmiechnęła. Jakby do mnie, a przynajmniej w moją stronę. Oparła cały ciężar na wyprostowanej nodze, drugą podniosła nieco, ale nie zrobiła kroku. Zaparła się nią gdzieś na wysokości swoich bioder o ukośną ścianę jaru. Złapała równowagę i tak zamarła. Nie szła dalej, zatrzymała ten koszmarny karawan w połowie ściany. Dlaczego?
– Tu, pod ceglanym wiaduktem kolejka zielonogórsko-szprotawska miała przystanek w środku Lasu, tak zwany okazjonalny. – Truda nie popatrzywszy nawet na mnie, czy na Tadeusza, ledwie widocznym gestem pokazała mi, abym się ogarnęła, poprawiła włosy, przetarła z błota twarz, chwilę odpoczęła. Sama gadała jak najęta, wyrzucając z siebie informacje niczym karabin maszynowy kule. Przez cały ten poranek, jak tylko ją gdzieś usłyszałam, też mówiła szybko, zwięźle, rzeczowo. Ale w tamtej chwili, w jarze, przechodziła samą siebie.
– Wieś Neudorf nie miała stacji od samego początku kolejki. Murowany dworzec i boczny tor zbudowano dopiero po kilku latach. Od początku natomiast był peron z cegły tutaj, na południe od wiaduktu, na dole jaru.
Kątem oka zobaczyłam jak skórzany wyskoczył z auta. Podbiegł do miejsca, o którym chyba mówiła Truda, bo podniósł głowę i coś zaczął w moją stronę pokazywać.
– To nie była stacja, ani nawet przystanek – kontynuowała rdzawowłosa. – To się nazywało przystanek okazjonalny. Pociągi stawały tu tylko w niedziele i tylko na żądanie pasażerów.
Trzeba było zgłosić u konduktora… Jeździli tu ludzie z Grünberg, na niedzielne wyprawy na grzyby i jagody. Wysiadali tu, na tym peronie, którego już prawie nie widać…
– O zobacz, tutaj są ślady – skórzany wykopał czubkiem swoich oficerek jakieś czerwone
ułamki z zielska i gliny.
– Nazwali nawet tę kolej jagodową kolejką. W Grünberg też zresztą był taki przystanek, okazjonalny. Przy stacji towarowej Schützenplatz, raz w tygodniu, z rampy towarowej mogli wsiadać do pociągu jadącego w stronę Lasu ludzie, pasażerowie. Kupowali na jarmarku przy strzelnicy lemoniadę, jabłka, würsty i szli na rampę i jechali sobie na maibummel. Albo brali to wszystko z domu, kosze na grzyby, słoje na jagody…
Potem to zanikło… A tam dalej, na skraju lasu, zbudowano murowany dworzec i drugi tor i tak powstała stacja Neudorf…
Dalej nie podnosiłam już głowy, dokładnie wypatrując przed sobą wszelkich wykrotów i
zdradliwych pnączy. Usłyszałem więc tylko kolejny grzmot, nie widząc samej błyskawicy.
Było mi przenikliwie mokro, a od tej wilgoci zaczynało być też zimno. Tak samo czułabym się, gdybym wstała o trzeciej nad ranem, w pochmurną, deszczową noc. Latem by może już lekko zaczynało świtać, a przenikliwe zimno tym większy by wywoływało kontrast ze słonecznym ciepłem letniego południa. To była moja trauma, od dzieciństwa a potem ze studiów. Pamiętałam tylko jakieś przebłyski, jeszcze z czasów podstawówki lub wcześniej. Środek nocy, w oknie wiejskiej chałupy pierwszy brzask. Wszyscy śpią, a tu odgłosy krzątaniny. Kto wtedy wstawał, wychodził na zimno i deszcz?
Poranek był nawet rześki, ale to wyjście spod kołdry na zimno i pluchę, gdy wokół ciemno, było straszne. I ten wołający ku sobie, wstawający dopiero co dzień, który jakby
drwił z potrzeby dokończenia snu, w cieple, pod suchą, nagrzaną pierzyną… A tu nic z tego, czekała tylko pełna chłodu droga, może do szkoły w miasteczku, może na targ, może na pekaes, a potem dalej w świat. Obcy, zimny, pełen deszczu, obojętności obcych ludzi, obawy przed nieznajomymi miejscami… Widziałam to przed oczyma wiele razy, ale tak niewyraźnie, jak przez mgłę. Same kontury sytuacji. Kto, gdzie, kiedy i dokąd? – było to dla mnie nieodgadnione, trawiło jak gorączka w samym środku mojego ja.
A potem przytrafiło się to mnie samej, już fizycznie, na jawie. Tak wstawałam, wyrywana z objęć snu podczas praktyk w pegeerze pod Koszalinem. Trzeba było się zrywać na reportaż z nocnej zbiórki z pola, na jedyny poranny pekaes z Koszalina, gdzieś tam do mleczarni w Polanowie, na wyjazd tu, na wywiad tam…
To była dla mnie trauma, ale gdy tak ślizgałam się w tej glinie, wyszarpywałam metr zbocza za metrem, pchana nie chęcią, ambicją, czy troską, tylko strachem i przemocą, oddała bym wszystko za takie przebudzenie.
Dom, łóżko, nie ciemność burzy, ale ustępujący mrok nocy o poranku, wilgoć i ziąb rosy, a nie błoto po pas i w nosie. Mogliby mnie tak budzić i co drugi dzień, gdzieś wyciągać do
obowiązków, które bym szybko i od serca polubiła, byle to nie był ten wąwóz, ten las i te
baby wokoło mnie.
Niechby Klem wlewał mi wódkę do kieliszka i przekomarzał się, nawet sepleniąc jak nigdy dotąd, ze Zdzichem i Horowiczem o to, czy można na siłę ludzi uszczęśliwiać muzyką poważną w miejscu, gdzie dotąd ci ludzie z własnej woli spotykali się, by ustalić kto przyniesie jakie kwiaty na procesję Bożego Ciała. Zresztą, jak się przecież naprawdę skończyły wtedy te typowe przekomarzania przy wódce?
– …rozumiem, że już podjęliście decyzję. Nic was nie nauczył pięćdziesiąty szósty?
– To są Ziemie Odzyskane a nie klerykalno-inteligencki Poznań. Tu nie ma wielkoprzemysłowego lumpenproletariatu, tylko świadomy klasowo robotnik z zakładów przemysłu terenowego… – zaczął Horowicz.
– Jeszcze dodaj, że tu nie ma międzynarodowych targów, więc każdego prowokatora z zachodu od razu wyłapią zdrowe jednostki – spróbował zakpić Klem.
– A żebyś wiedział – zaperzył się sekretarz.
– A żebyś wiedział, że ja wiem – zgasił go Giżejewski. – Jednak naprawdę nic nas nie nauczył pięćdziesiąty szósty. Mówiłeś o tym wojskowym prokuratorze i o tym Ostrowskim. A wyobrażasz sobie czas, kiedy te fabryczki runą i bocznica faktycznie stanie, bo po prostu przestanie być potrzebna?
– No, nie bardzo. Jakby miało do tego dojść?
– I wtedy zrobimy z tej kolejki taki skansen. Osobową kolej turystyczną do Szprotawy. Wyobrażasz sobie?
Horowicz zapatrzył się milcząco w kieliszek. Nie mógł podnieść od niego wzroku. W sukurs poszedł mu więc Klem:
– Łatwiej mi to sobie wyobrazić niż to, że Zielona Góra ruszy w obronie jakiegoś klechy.
Zresztą Michalski tym razem na pewno nie zadrze z partią, poprze ideę filharmonii.
Giżejewski popatrzył na nich mocno przymglonym wzrokiem. Wódka, czy jakaś głęboka
refleksja była tego przyczyną? Nie sposób było to odgadnąć.
– Musiałby najpierw znać tę ideę. Musiałby ją znać jeszcze ktokolwiek inny, oprócz nas trzech. Czy nie masz czasami wrażenia Klem, że Michaś tu po prostu sobie nas prowokuje…? Taka propagandowa prowokacja.
– Co ty! Co ty, są różne koncepcje. Naprawdę… – obruszył się Horowicz.
Giżejewski pokiwał tylko głową.
– Z tej kolejki zostanie kiedyś tylko skansen, ale ludzie się rozwiną, nie skapcanieją, rzucą
nam w oczy, to co myślą…
– Jesteś mitoman – lekceważąco machnął ręką Horowicz i sięgnął po butelkę. Tak, jakby nalanie wszystkim nowej kolejki, miało załatwić całą sprawę.
– Wizjoner z ciebie wychodzi, Zdzichu – Klem spróbował bardziej pojednawczego tonu. – To jest tylko taka nasza, czcza gadanina przy kielichu albo zza biurka albo gdzieś z akademickiej katedry. Dobrze wszyscy trzej wiemy, jak będzie. Przyjdzie prikaz z Komitetu i nikt nawet nie piśnie. Tak samo kolejarze mogą spać spokojni o swoją robotę. Będą dowozić do Polskiej Wełny, tak jak my będziemy słuchać koncertów w filharmonii. Nic nie zakłóci tej monotonii jeszcze przez dziesiątki lat… Tylko my pod wódkę zakąsimy sobie taką teoretyczną socjologię…
– Nie spostrzegą nawet tego, jak przyjdzie im wziąć ostatnią szuflę węgla z tendra. Tak jak my nie wyobrażamy sobie jeszcze tego radiogramu z wołaniem o przyjazd dodatkowych jednostek ZOMO z Gorzowa czy innego Poznania, bo miejscowa milicja nie wystarcza. Co samo w sobie jest już niewyobrażalne.
Po stokroć wolałabym te puste i zupełnie bezpieczne, niegroźne, bo nieziszczalne rozważania o tym, czy władzy wypada czynić w imię postępu taki intelektualny gwałt na „zacofanym” społeczeństwie, zamiast namacalnego dylematu, czy potępiać leśnych walczących z władzą za zabicie w walce przeciwnika? Tamten kawiarniany relatywizm wydawał mi się po prostu słodki. Zwłaszcza, że był taki czysto teoretyczny. Te problemy nie miały się nigdy zmaterializować, zdarzyć w życiu. A konieczność skonfrontowania się z wiejskim relatywizmem, którą zbrodnię można dokonać i wybaczyć, a którą nie – wzbudzała we mnie fizyczny, realnie odczuwalny strach.
Dlaczego musiałam brać udział w tym eksperymencie? I to naprawdę, całym ciałem i duszą? Ja, sama, osobiście. Czemu nie mogłam znowu stać po prostu przed otwartą szafą i przekomarzać się sama ze sobą, dobierając do zapowiadającej się tak czy siak pogody, takie a nie inne rajstopy, apaszkę, buty…?


Na ten Nowy Rok

Mieczysław Bonisławski

Noc pana Tadeusza

Taksówka zatrzymała się przed elegancką nocną restauracją. Taryfiarz wyszedł i pogwizdując zaczął przecierać szmatką dach i maskę. Na dworze zmierzchało.

Z piskiem opon za pierwszym wozem stanął drugi. Otworzyły się drzwi od strony kierowcy.

– Nieźle popadało, co nie?

Taryfiarz przerwał wycieranie

– Ano, wycieram trochę. Taki tam wiosenny, ciepły deszczyk. Ale wóz nie może być mokry.

– No tak, zawsze podziwiałem tę twoją pedanterię… – skwitował cierpko przybyły i jakby stracił ochotę na dalszą pogawędkę. Pochylił głowę nad kierownicą i zaczął przeliczać w kasetce dzienny utarg.

Nad wejściem do lokalu rozjarzył się świetlisty neon. Szmata na chwilę znów znieruchomiała w dłoni taksówkarza. Kierowca rzucił okiem na neon, na znikającą na horyzoncie różową poświatę po słońcu i wrócił do swej czynności.

– Wcześnie coś dziś – mruknął pod nosem.

Chodnikiem przeszło jakieś rozbawione towarzystwo i zniknęło w wejściu restauracji. Samochody pędzące mokrą jezdnią zaczęły włączać reflektory. Naraz z nieba lunął drobny, ale intensywny kapuśniaczek.

– Niech to cholera – zrezygnowany taksówkarz zanurkował do swej gabloty, w pośpiechu zostawiając szmatę na dachu.

Oparł się piersiami na kierownicy i zapatrzył gdzieś przed siebie. Zrobiło się ciemno. Szeroka ulica zaczynała się i kończyła równoległą perspektywą latarni sodowych i różnobarwnych neonów po bokach. Mijające się samochody srebrzyście odbijały w blasku reflektorów kałuże i mokry asfalt.

– No, panie Tadziu, pierwsi dzisiejsi klienci, wyrwał go z zamyślenia męski głos.

– Ależ proszę, proszę, skoczył usłużnie otwierać drzwi.

– A co to za szmata? – Jedna z wsiadających kobiet roześmiała się na cały głos – Ach panie Tadzieńku, to i u pana też taki bałaganik już…

Pan Tadeusz bez słowa schował szmatę i zapuścił silnik.

– Do mnie, do mnie – ciesząc się nie wiadomo z czego krzyczała z tylnego siedzenia panienka w kusym futerku i czarnych rajstopach.

Niewysoki chłopaczek zrzucił napakowany plecak. Poprawił przetłuszczone, przydługie włosy i uśmiechnąwszy się szturchnął pakunek. We wnętrzu przyjemnie zadźwięczały butelki.

– Ile?

– Ewka już jest? – zignorował pytanie kumpla podchodząc do czeszącej się przed lustrem blondyny. Tamten jednak nie dawał za wygraną. Pomacał plecak.

– Ile przyniosłeś?

– Pięćdziesiąt, ale na razie zostaw! To na później.

– Czego się Mareczku tak boisz? – zafalowało obficiem kształtów, jako że blondyna odwróciła się od lustra. – I tak wypijemy, i tak.

– Klaudia! Gdzie jest Ewka, jest już późno..

W odpowiedzi zafurczały mocno pchnięte drzwi. W progu stanęła Ewa.

– O, cześć Igor, cześć Marek. Już jesteście…?

– Idziemy! – Marek energicznie zarzucił plecak i ruszył ku wyjściu.

– Zaczekaj na nas przed akademikiem…! – zdążyła jeszcze krzyknąć Klaudia i nie doczekawszy się odzewu, zagadnęła przyjaciółkę – Co wzięłaś na te nietoperze?

Ewa aż się wzdrygnęła:

– Sądzisz, że one tam naprawdę będą?!

Staruch podniósł krościatą twarz. Była chuda i nieogolona. Przyblakłe oczy wyrażały strach. Klęczał pochylony nad parkowym koszem na śmieci. Miast wyciągnąć z niego ręce i uciekać, zgarbił się i trząsł ze strachu.

Całą szerokość alejki zajęło pięciu podpitych młodzieńców. Najniższy z nich podszedł do starucha.

– Czego tam grzebiesz, nie wiesz, że bieda została zabroniona! Żarcia szukasz, nie? A zastanowiłeś się, po co takie rozkładające się gówno jak ty, chodzi w ogóle po świecie?

Staruch całym żylastym ciałem przywarł do kosza. Głowa mu prawie zniknęła w jego wnętrzu. Drugi z młodzieńców obszedł go wokół.

– Dlaczego wy nie zdychacie? Po cóż takie staruchy tymi trzęsącymi łapkami tak trzymają się tego życia? Na co ty, śmierdząca wszo, możesz jeszcze liczyć?

Staruchowi zdrętwiały nogi, przysiadł więc na piętach, wyjmując głowę z cuchnącego otworu. Nie ośmielił się jednak podnieść wzroku.

Młodzieńcy chwilę się naradzali.

– Zabijemy cię – oznajmił w końcu jeden – My, młodzi, nie mamy co jeść i nie możemy dopuścić, aby takie bezwartościowe trupy do cna wyżerały nam to co jeszcze w tym kraju pozostało.

– Ale damy ci jeszcze szansę – roześmiał się ten najniższy. – Jak nam pokażesz, że żresz faktycznie tylko odpadki, to ci darujemy jeszcze parę godzin, he, he, he. No, żryj – ścierwojady są nawet przydatne – wepchnął głowę starego z powrotem do kubła. Jego koledzy otoczyli kołem śmietnik i klaszcząc w dłonie poczęli skandować:

– Ścier-wo-ja-dy, ścier-wo-ja-dy!

Ale stary wyciągnął głowę i odwrócił się do nich.

– A więc zabijcie mnie, zabijcie już lepiej – wyszeptał.

– Cicho, on coś jęczy… Głośniej stary, głośniej…

– Nie będę żarł, zabijcie – zaczął histerycznie wrzeszczeć – Zabijcie, zabijcie, nie będę żarł, ja nie będę żarł !

Najniższy roześmiał się.

– Będziesz staruszku, będziesz – kopnął klęczącego starego z całej siły w twarz. – Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak będziesz…

Cała piątka poczęła systematycznie kopać wijący się kłębek ciała.

– Nie po jajach, nie przeceniajcie go – ktoś się śmiał ze swojego kawału. W końcu najniższy krzyknął:

– Starczy – pochylił się nad pojękującym staruchem – I co, chcesz jeszcze pożyć, będziesz żarł odpadki? – Podniósł go i rzucił na kubeł. Stary szybko włożył głowę do środka i po chwili jego barki zaczęły podrygiwać w rytm sięgania po kolejne kęsy.

Nagle młodzieńcy poczęli coś do siebie szeptać i szturchać się, a który tylko obejrzał się w stronę oświetlonej furtki przy wejściu do parku, biegiem uciekał w przeciwną stronę. Jeszcze tylko, już w pewnym oddaleniu, ośmielali się pourągać:

– Wariat, głupi, wariat…

Po chwili wokół chrząkającego we wnętrzu śmietnika starucha zrobiło się pusto.

Stary jakby coś wyczuł. Wychylił powoli głowę na wierzch. Rozejrzał się wokół, żując plastikowy pojemnik po homogenizowanych truskawkach.

– Jezu, wariat! – padł na kolana, podniósł jednak głowę, rozejrzał się jeszcze raz – To ty przegoniłeś to podłe nasienie ?

– Wstań z kolan człowieku. I podejdź tu do mnie – dały się słyszeć przejmujące słowa.

Stary jeszcze się wahał.

– Ale ty jesteś wariat, całe miasto o tym wie…

Usiedli na ławce. Przed nimi, po środku basenu fontanny, bieliła się w świetle księżyca mitologiczna grupa, wyżej skłaniały się wiekowe konary. Ławeczka stała w bladej poświacie latarni, nieco cofnięta od głównej alei.

Towarzysz starucha ściągnął z głowy kaptur. Był zupełnie łysy, połowę twarzy przysłaniały rude wąsiska. Ubrany był w buty rybackie, pelerynę i drelichowe spodnie. Kilkoma ciepłymi gestami uspokoił starego, wyjął spod peleryny jakieś zawiniątko i podał staremu. Ten zbliżył je do ust i począł jeść.

– No i co – wymamrotał pełnymi ustami – nic nie zrobiłeś?

– A nie znasz ludzi – co mogłem zrobić ?

– Mnie to tam takie nie pierwszyzna.

– A mnie to mierzi. I to dzisiaj: posłuchaj człowieku – przecież to byli moi studenci. Nie jacyś tam z marginesu.

– Twoi byli studenci, panie profesorku…

– Czemu starasz się człowieku być złośliwym?

– Wariat, istny wariat, he, he, he! – stary machnął lekceważąco ręką. – Masz co jeszcze? Dawaj.

Łysy wyciągnął jabłko, ale nie podał go. Podniósł je i zaczął się mu przyglądać. Stary się zniecierpliwił:

– Co tam tak wypatrujesz. Diabła tam. Nie dość, że wariat, to i filozof. Ja całe życie chlałem, to i jak syna wychowałem, musiałem odejść. On dziś wielki pan, ho, ho!

– Jesteś takim samym wariatem jak ja. No i co, że poszedłem wtedy do psychiatry?! Od razu musiałem być…

– No i to, żeś wariat…! Czy ja komu co robię, żem hołota ze śmietnika? Syna wykształciłem, ot co! – nagle stary coś wypatrzył. – Widzisz to, he – nietoperz. Patrzysz ptak, a to zwierzę, ssak jakiś, tak jak człowiek, he, he, he. Pomyślał by kto. Mój syn to ornitolog, profesor tera chyba już. Widzisz ptak – nie – ptak, ale tylko do nocy. A ja go kamieniem, pac – rzuca kamieniem w ciemność – A on nic. I w dzień nie wyleci, mówię ci, że nie wyleci, choć wie, że w dzień to nie dla mnie pora…

– O jest, jest! Jest pierwszy! – Klaudia przytrzymując jedną ręką spadającą czapkę, drugą próbowała chwycić wiszące u sufitu stworzonko.

Tuż za nią stał Marek. Wycelował latarkę w zwierzę, ostry snop światła przeszył ciemność lochu.

Znajdowali się w podłużnej, suchej niszy. Była ona na tyle szeroka, by Ewa przecisnęła się obok Klaudii.

– Patrzcie, porusza się! – krzyknęła osłoniwszy dłonią oczy.

– Czeka, aż jego temperatura zrówna się z otoczeniem – wyjaśnił Marek i roześmiał się. – Dotknij go, to zobaczysz jak się nagrzewa.

– Nie! Za nic w świecie – Ewa pisnęła cofając się za Klaudię.

Marek nie nalegał. Zmniejszył natężenie światła z latarki.

– No, pierwszy jest. To już czas – zaczął ściągać z pleców plecak. – A gdzie Igor?

– Igor? Igor? – spojrzały po sobie dziewczyny.

– Nie ma go, gdzież on znowu polazł – mamrotał chłopak rozwiązując troki plecaka, niezbyt zainteresowany problemem. Nastrój udzielił się Klaudii i Ewie. Nie zważając na ciemniejącą otchłań korytarza, puściły się nim kilkanaście kroków w głąb nawołując „Igor! Igor! Pijemy, mamy pierwszego nietoperza.”

Marek uporał się w końcu z plecakiem. Wyjął butelkę, odkapslował ją i rozejrzał się.

– Dziewczyny! Pijemy. Chodźcie szybko, bo zaraz zamykam bar i będziecie musiały czekać do następnego „toperza”.

Odpowiedział mu śmiech.

– Dobra, nie, to nie… – udał że się pochyla nad plecakiem i znieruchomiał. W korytarzu wybuchł nieludzki wrzask. Natychmiast odwrócił się, nim jednak zdążył wybiec z niszy, wpadły nań już obie dziewczyny, szamocząc się z włosami.

– Ała, cholerne ptaszyska.

– Precz, precz!

– To nie ptaki, to ssaki – trzeźwo zauważył wynurzywszy się tuż za nimi Igor.

Marka ogarnęły spazmy śmiechu. Podał Igorowi piwo.

– Czego one od nas chcą? – żałośnie rzuciła Ewa.

– Wyleciały na żer.

– No, chyba nie powiesz Igor, że pomyliły nas z jakimiś karaluchami! – Klaudia była wyraźnie zła na cały świat.

– A tak w ogóle, to co one jedzą? – zainteresowała się Ewa, dając już sobie spokój z włosami.

– No, kto wie, na co one będą miały po takim spotkaniu ochotę – zaśmiał się Marek i łyknął ostro piwa.

– No, ale nie… Tak poważnie!

– Poważnie to się krowa na wrotkach…

– O, patrzcie, znowu – Klaudia spojrzała w głąb korytarza i chwyciła się za głowę – uważajcie na włosy!

Igor odrzucił pustą butelkę, brzęknęło tłuczone szkło.

– Lecą na żer – puścił oko do Ewy – Ale faktycznie, po takich dziewczynach, nie wiadomo na co będą miały dzisiaj ochotę.

Pan Tadeusz wracał z peryferyjnej dzielnicy miasta, gdzie odwiózł trzy „dziewczynki”. Uspokajała go ta szeroka, pełna pędzących w te i we wte samochodów wstęga głównej ulicy. Z lubością zaglądał im w reflektory, omiatał wzrokiem, neony. Oto biuro podróży, skrzyżowanie przy sklepie nocnym i dom towarowy…

Z fantazją zajechał do zatoki postoju przy swojej restauracji. Na chodniku stał spory tłumek. Z zaciekawieniem wyjrzał z wozu.

– Powtarzam państwu, że nie ma powodów do niepokoju – grzmiał podpity rudzielec. – W mieście nie ma zarazy – zachwiał się szeroko gestykulując – nie ma! – stoczył się na blondynkę w srebrzystej sukni. Kobieta zauważyła taksówkę.

– Panie kierowco, panie kierowco…

– Co jest?

– Panie kierowco, pan pomoże mi z mężem… – bezradnie potrząsnęła opartym o nią rudym.

Pan Tadeusz kiwnął głową.

– Czemu by nie – otworzył od środka tylne drzwi. Wyszedł z wozu, obszedł go i wpakował klienta do środka. Kobieta usadowiła się obok ciała męża.

– Dokąd zawieźć? – rzucił taksówkarz, wróciwszy za kierownicę. Ruszył nie czekając, chwilę przyglądając się jeszcze we wstecznym lusterku falującemu tłumowi na postoju – Co tam się stało?

– Ach nic… Goździkowa siedem, to jest to zamknięte osiedle, gdzie się wjeżdża na hasło, wie pan..

– Tak, tak.

– No… A tam, to jakieś nietoperze, czy co tam, wleciały przez szatnie na salę i zdechły. Formalnie, padły na parkiet !

– Ha, ha, gacki?! – z niedowierzaniem roześmiał się Tadeusz.

– Nie wierzy pan? – kobieta wydała się urażona, ale momentalnie zmieniła ton – Ach, niech pan stanie, szybko !

– Co znowu? – dla fasonu zirytował się kierowca, zatrzymując wóz.

– Rzyga, rzyga, niech pan pomoże – kobieta wypychała wymiotującego rudzielca z samochodu.

– Ano dobra, ale to mnie nie obchodzi – pan Tadeusz splótł dłonie na piersi i odwrócił się do ulicy.

Jezdnią przejeżdżała inna taryfa. Poznał kumpla i machnął ręką, by się zatrzymał. Pisnęły opony.

– Ty słyszałeś…? – Tadeusz rzucił na powitanie, ale tamten nie dał mu skończyć:

– Nietoperze rzuciły się na gości w naszej knajpie! Ale były wściekłe i od razu padły. Nie wiem jeszcze czy są jakieś ofiary tego…

Tadeusz spojrzał przez ramię na meczącego się rudego.

– Szybciej, szybciej!

– Aaa…

– Co tam jest do cholery?!

Biegnący mężczyzni wyjęli z zawiasów tarasujące przejście lewe skrzydło bramki. Ciche parkowe alejki wypełnił momentalnie gwar.

– Z dzieckiem to do przodu…

– I dokąd teraz ?

– Dawaj pani te dzieci! Do góry…

Mężczyźni poczęli myszkować pomiędzy drzewami. Z alejek pozbiegały też dzieci i łamały teraz gałęzie, wieszały się konarów, kilka zaczęło się wdrapywać się na posąg fontanny.

– Dzieci proszę podawać na figury – ktoś komenderował – Tam ich szczury na pewno nie dosięgną. – Z dziesięć kobiet naraz poczęło wpychać na posąg swoje potomstwo. Dzieci spychały się nawzajem i wrzeszczały.

– Dorośli niech wezmą ławki i ustawiają mur wokół posągów – znowu dał się słyszeć ponad wszystkim ten sam głos.

– No złaź pan, no już! – gość w robociarskiej kufajce groźnie zaczął napierać na pochrapującego na ławce łazęgę. Staruch coś wymamrotał.

– Ustąp mu człowieku – łagodnie potrząsnął starego za ramię stojący obok łysy w przeciwdeszczowej pelerynie.

– Co mi pan będziesz… – zeźlił się staruch. Gramolił się już jednak z ławki.

– Czy mógłby mi pan objaśnić co się tu organizuje ? – spokojnie spytał robociarza łysy, biorąc starego pod ramiona.

– Wariat pan czy co! – ofuknął go zagadnięty zarzucając sobie na barki ławkę. Odwrócił się, popukał w czoło i odszedł.

– Przepraszam – skłonił się smutno w ciemność łysy.

– Niedojechane ich nasienie – zaklął staruch. – Panie profesorze – zwrócił się do łysego – masz pan jeszcze co do żarcia?

Basen fontanny zagracały już blisko z dwa tuziny ławek. Ludzie rzucali je bez ładu i składu na stos. Kobiety łamały gałęzie i podawały je na górę.

Wtem w ciemności rozległ się histeryczny krzyk:

– Aaaa ! szczur, szczur…!

Tłum zafalował. Chwilę stał sparaliżowany przerażeniem i nagle cała wielka zgraja jęła się wdrapywać na dopiero co usypane rumowisko.

– Ruszaj dupę, stara krowo!

– Boisz się, że ci się jaja obiją?

– Jezu, lecę…

– Gdzie depczesz sukinsynu?!!

– Zabieraj stąd kurwa te bachory…

– O Boże! – poczęły się mieszać okrzyki wspinających. Siedzące na samej górze dzieci poczęły się bawić, plując na głowy wrzeszczących poniżej ludzi.

– Szczur, szczur…! – na dole powracała tymczasem fala przerażenia. Niektórzy widząc, że się nie dostaną na zbawienne wzniesienie, zaczęli uciekać w głąb parku. Rozbijali przy tym latarnie, aby w zupełnej ciemności poczuć się pewniej.

Na szczycie zaczęto powoli opanowywać sytuację. Ktoś zajął się dziećmi, upychając je do środka kręgu dorosłych, inni uspakajali kobiety. Na krawędziach stromizny ustawiono warty z kijami w rękach. W końcu dał się słyszeć czyjś patetyczny tenor:

– Uspokójcie się już, bracia. Tylko pomagając sobie nawzajem, możemy przetrzymać to nieszczęście. To jest dla nas czas próby…!

Zanosiło się na dłuższą przemowę. Łysy wygodniej oparł się o latarnię. Rozejrzał się za starym, ale nie zauważył go nigdzie.

– Pan nas doświadczył – perorował dalej „kaznodzieja” – ale i zaświecił nam kaganek szansy. Nietoperze, które zjadły wściekłe szczury i napadły na grzeszników i nieskromnych zgromadzonych w tym nocnym przybytku szatana, ostrzegły nas, wybranych przez Pana…

Ktoś syknął w krzakach. Łysy obejrzał się, zrobił dwa kroki w tamtą stronę. Po chwili parsknął tłumionych śmiechem.

– Czekaj, zara ich ustawię – syczał stary, trzymając coś w rękach.

– My nie daliśmy zaskoczyć się zarazie, którą przywlókł do naszego miasta podstępny szczur…!

– Macie na myśli to zwierzę? – głos starego zabrzmiał w nastałej ciszy jak dzwon alarmowy. W ręku trzymał szamoczącego się nietoperza. Gacek miał uszkodzone, chyba jakimś kijem, błony lotne. Gdy stary położył go na ziemi, zaczął pełzać wokół jego stóp.

Ewa klęczała w rogu pieczary. Zbierała zwierzęta z klepiska i podawała Klaudii. Ta oglądała je w świetle trzymanej przez Marka latarki i odkładała bądź to na lewo, bądź to na prawo.

– Cholera by to wzięła – przeżywał śmierć nietoperzy Igor. Sięgnął po kolejną butelkę – Ale co im się mogło stać?

– Zostaw już to piwo. Musi być jeszcze dla nas – zauważył trzeźwo Marek.

– No, ale ty jesteś w ogóle bez serca! – wzburzyła się Ewa – Igor przeżywa…

– Ale nie musi wypijać mi piwa.

Klaudia podrapała się w czoło.

– Wiecie co zrobimy? – zawyrokowała – Mam świetny numer. Zadzwońmy do starego Marka, on jest szychą, i powiemy mu… Ha, ha, słuchajcie…

Blondyna była tak zmęczona, że nie zdjęła nawet srebrzystej sukni. Stanęła rozdygotana w drzwiach pokoju. Zrobiła trzy kroki i osunęła się na obity pluszem fotel. Od strony łazienki dobiegły chrapliwe odgłosy rzygania rudego. Kobieta porwała się na równe nogi, ze złością zatrzasnęła drzwi. Sięgnęła po słuchawkę telefonu.

– Halo, Nata? Przepraszam, że tak późno, ale wiesz, ten mój dyrektorek tak mnie kurewsko wnerwił… No wiesz? Jak świnia! Wyobraź sobie… A jak mnie szofer potraktował?! Co ja przeżyłam, za co mnie to spotyka… Ale mam numer taryfy, nie popuszczę mu, odpokutuje.. Co? Ależ ja… Wracam stamtąd, ale… W radiu? Czekaj, włączę…

Blondyna podniosła się z fotela, podeszła do segmentu. Opierając się jedną ręką o stolik, drugą namacała klawiaturę miniwieży. Wreszcie trafiła na właściwy przycisk.

…trwają czynności policyjne, mające potwierdzić, że przyczyną zdarzenia były prowokacje podburzonych przez…”

Otworzyły się głośno drzwi od łazienki

…elementów chuligańskich… Jak dowiadujemy się u dyżurnego lekarza, karetki reanimacyjne zostały skierowane już w rejon śródmieścia i Parku Kolei Szprotawskiej. Zaraz po ich powrocie będziemy mogli potwierdzić, że pogłoski o ofiarach były kłamliwe i była to nieudana próba wywołania paniki…”

Blondyna powróciła na fotel. Po drodze przytuliła się do stojącego w drzwiach rudego i wyciągnęła z barku puszkę ginu z tonikiem. Ujęła na powrót słuchawkę, zrobiła otwór w puszce i włożyła weń słomkę

– Mam Nata – wysepleniła ze słomką między zębami do słuchawki – O, teraz mówią, aby się uspokoić i nie wychodzić z domów i aby z wiarą w działania służb porządkowych samemu się pozamykać!… Ty słuchaj, co to za Komitet? Przecież słyszę, że do spraw równowagi ekologicznej, twój stary został powołany? Tak? Cholera, czekaj, mego muszę też tam napuścić…!

Dniało. Marek ostrożnie, tak by nie obudzić starych, włożył klucz do zamka. Przekręcił. Trzymając w ręku pusty plecak przekroczył próg mieszkania. Zdjął buty i kangurkę. Ujął plecak, wrzucił do swojego pokoju, a sam wyszedł do kuchni, zaparzyć sobie herbaty. Naraz stanął twarz w twarz z ojcem…

Stary był czymś wzburzony. Przytrzymując opadające spodnie od piżamy pił kawę. Marek dojrzał w kuchni również matkę.

– Przepraszam, że tak wcześnie – zaczął ostrożnie – ale skończyliśmy szybciej a do akademika głupie ciecie nie wpuszczają.

– Coś ty narobił… – odpowiedział mu spazmatyczny szloch matki.

Chłopak ze zdziwieniem spojrzał na rodziców.

– No, udał ci się kawał, nie ma co! – wycedził ojciec. – Zrobiłeś ze mnie durnia jak nikt! Trzeba było tam już zostać z tymi palantami na uczelni – wściekał się – i dalej odwalać kawały! Co, znudziło ci się już…?!

Marek postanowił poczekać póki nie dowie się szczegółów. Spuścił niewinnie oczy i sięgnął po czajnik z wodą.

Zgodnie z jego oczekiwaniami ojciec zaczął puszczać parę:

– Ja jak głupi dzwonię do pułkownika Warszawskiego i awanturuję się, bo synalek mi powiedział, że wojsko wystrzelało niewinne nietoperze w rezerwacie, a on mnie pyta, czy mam ochotę dokończyć tę noc u niego w areszcie?! Na taką bezczelność sobie pozwolił! I to przez kogo – przez twojego kochanego synalka – ostatnia uwaga została skierowana wyraźnie do milczącej w kącie matki.

– Trzeba go było od razu opieprzyć – Marek postanowił udawać na razie niewinne i skrzywdzone niesprawiedliwie a do końca lojalne dziecko swych rodziców.

– Ty słyszysz! – zaperzył się stary wciąż zwracając się do kobiety. – Ty głupku! – to było znów do syna – Nie wiesz, że to były tajne ćwiczenia sił bezpieczeństwa? Specjalnie wytresowane nietoperze wysłano do miasta i sterując je jakimiś tam infradźwiękami, poszczuto je na ludzi. Ktoś wpadł na genialny pomysł, że mogłaby to być wspaniała broń przeciwko strajkującym, demonstrującym czy w ogóle przeciw tej hołocie. No i gacki nie dały się, a do tego w mieście wybuchły rozruchy. Warszawski chodzi wściekły, komendant wściekły a ja, stary dureń, dzwonię do nich, że wojsko naruszyło rezerwat nietoperzy… Trzeba być skończonym idiotą, by w takiej sytuacji wyskoczyć z czymś takim do Warszawskiego! No i jestem skończony…

– Co ty, tato?! Za co…

– Sytuacja zrobiła się poważna. W Parku Kolei Szprotawskiej użyto przeciw demonstrantom jednostki antyterrorystycznej. A ci się nie pieprzyli – są zabici. W tym kobiety i dzieci. Prowodyrzy mają być jutro rozstrzelani. Jakaś stara łazęga i były profesor uniwersytetu na żółtych papierach… Nieźle to wymyślili…

– A co tu się właściwie w mieście stało? Przecież tam w rezerwacie prawie wszystkie nietoperze były martwe.

– Eksperyment się nie udał, mimo to w kilku punktach miasta pojawiły się nietoperze tam gdzie nie powinny i na oczach ludzi padły. To wystarczyło, wróg czuwa!… Szukają jeszcze szefa transportu terrorystów, rano powinni go złapać. Nowy dyrektor departamentu, ten taki rudy, widziałaś go u pułkownika – rzucił do żony – namierzył go jakoś… Jutro dostanie w czapę… Tak synu, jestem skończony. To była najgorsza noc mego życia !

Pan Tadeusz skończył ostatni kurs. Zgasił silnik. Zmęczony oparł głowę o kierownicę. Pół leżąc namacał prawą ręką wyłącznik radia i przekręcił go. W samochodzie zaległa cisza.

Z restauracji wyskoczyło biegiem dwóch mężczyzn w zgniłozielonych, jesiennych płaszczach. Twarze zakrywały im wielkie ciemne okulary, dłonie trzymali kieszeniach.

Z jakiegoś mieszkania doleciał sygnał porannej audycji radiowej. „Jest szósta…” – oznajmił spiker.

– Obywatel Tadeusz? – rzucił otwierając drzwi taksówki jeden z dwójki, która wybiegła z restauracji.

– Tak… Ale już nigdzie nie pojadę – taksówkarz powoli podnosił głowę. Wtem zesztywniał. Drugi z mężczyzn siedział już obok niego na przednim siedzeniu celując mu w głowę z pistoletu. Tymczasem pierwszy wyciągnął legitymację, machnął nią Tadeuszowi przed nosem i gramoląc się na tylne siedzenie oznajmił.

– Siły bezpieczeństwa… Jedziemy!

Superpełnia

Szanowny Adminie

Sprawa ma się następująco: kilka tygodni temu, w połowie listopada wyszedłem, jak wielu innych ludzi, oglądać superpełnię księżyca. Trochę mnie zawiodła, ale nie w tym rzecz. Stałem i gapiłem się w niebo, aż tu nagle, jak to mówią, błysło, świsło i coś, chyba meteoryt, spadło na ziemię bardzo blisko ode mnie, jakieś dwieście, trzysta metrów. Dymiło i ogieniek palił suchą trawę wokół, więc bez problemu znalazłem to miejsce, tym bardziej, że przecież superpełnia świeciła, więc nie było ciemno. W zagłębieniu leżał kamień. Gdy wziąłem go do ręki, parząc się dotkliwie, bo jeszcze nie ostygł, zobaczyłem, że wyryte są na nim jakieś znaki, słowa. Cały tekst. Przeczytałem, lecz nie bardzo zrozumiałem. To znaczy – zrozumiałem, ale nie ogarnąłem, a poza tym zrobiło mi się nieswojo. Pytałem różnych ludzi co z tym zrobić, nikt nie wiedział. Szukałem, szukałem, aż trafiłem na tego bloga. Chyba dobrze trafiłem, bo to tekst odrzucony (a nawet rzucony) i nikt go nie chciał. Może wy będziecie wiedzieli, co z nim zrobić? Kamyk przesyłam w załączeniu.

                                                                               Z wyrazami szacunku, Adam Nemo

Jestem na tyle blisko, że istnieje szansa, iż jak mocno rzucę, to doleci. Więc ryję co prędzej swoje przesłanie pazurem w kawałku bazaltu i za chwilę zamachnę się tym odłamkiem. Następna taka okazja będzie za osiemnaście lat. Jeśli ktoś znajdzie mój kamyk i na coś mu się on przyda, to dobrze. Jeśli zaś nie – drugie dobrze.

Zresztą „dobro” to puste słowo, na dobro już od wielu lat nie daję się nabrać. Ale z dawnych czasów pozostała mi jeszcze wiara w piękno. Siadam więc na brzegu mojego krateru – a jakże, gdzieś na Morzu Spokoju – opieram głowę o dłoń zaciśniętą w pięść, drugą dłoń opuszczam na kolano i pozuję na Myśliciela. Co przy moich chudych i suchych kończynach oraz torsie tudzież gębie porośniętych twardą szczeciną przynosi efekt raczej komiczny niż artystyczny, ale nic nie szkodzi: nikt tego nie widzi, tylko ja w imaginacji przywołuję statuę Rodina. I to mi wystarcza.

Siedzę i patrzę na Ziemię. Dziś jest wyjątkowo blisko, więc i wszystko świetnie widać: widać, że nic się nie zmieniło. Patrzę i czuję… chciałbym powiedzieć, że pogardę, ale to nieprawda. Pogarda mi już przeszła. Zostało chyba tylko politowanie. Spokojne, aż wieje od niego chłodem. Zaś pogarda jest gorąca. A tutaj bywa naprawdę zimno i nawet pogarda płomienna, taka, jaką kiedyś czułem, nie wystarczyłaby, aby ogrzać krew do tego stopnia, bym przetrwał w mrozach galaktycznej próżni. Więc krew mi już dawno wystygła. Właściwie to już jej nie ma. Zastąpiło ją coś, nie wiem dokładnie, co: płynny azot? Hel? Argon? Nie sprawdzałem, bo już od dawna nie potrzebuję szarpać sobie ani rozcinać żył. Nie wiem, co tam bulgocze w przeraźliwym zimnie, ale czy to istotne? Niech sobie bulgocze na zdrowie!

No i siedzę. I patrzę z politowaniem. Lituję się, trzeba to uczciwie wyznać, także nad własną głupotą. Po co było tyle lat się szarpać, żyły pruć, goryczą nasiąkać, zawał pielęgnować, kamyki żółciowe hodować? No po co, zapytuję!? Należało odejść natychmiast, gdy się zrozumiało, że człowiek człowiekowi – człowiekiem. Wilków nie obrażać, wśród wilków zamieszkać, z wilkami wyć do księżyca.

Co powstrzymywało przed dumnym porzuceniem drapieżnej, ludzkiej watahy? Siła inercji? Z pewnością. Strach przed nieznanym? Niewątpliwie. Zasiane w duszy zatrute ziarno nadziei? Niestety – tak. A może też szacunek dla piękna? Gdyż, jakimś cudem, ludzie tworzą piękno: namiastkę nieosiągalnego dla nich i niewykonalnego dobra. I to piękno na jakiś czas wystarczało: zamiast wyć po lasach, słuchałem namiętnie Sonaty księżycowej. Bo czym ostatecznie różni się ona od wilczego skowytu? Tylko rafinadą formy – treść i tęsknota są dokładnie te same.

Cóż, takie półśrodki starczały, ale do czasu. Przyszedł dzień – a jakże, wiekopomny – gdy nawet przyjaciel, w kilka dni zaledwie, zmienił się w szmatę, a otaczające mnie sobkostwo, przeniewierstwa i bezmyślność – a jakże, zadowolona z siebie, że hej! – takim głazem przywaliły pierś, że wyrwać się z niej mogło już tylko przeraźliwe charczenie.

Jak długo wyłem, tego nie pamiętam, ale gdym skończył, stwierdziłem, że jestem, gdzie jestem. I dobrze, bo dobrze mi tutaj. Powoli stygłem, schłem i porosłem rzadką sierścią. Źrenice z okrągłych zmieniły kształt na soczewkowate, kły urosły – normalna rzecz, nie szkodzi. Nie obchodzi mnie przecież nic, a własny wygląd to już najmniej.

Siedzę, błękitnej kuli na niebie litościwe ślę spojrzenie. A kąsajcie wy się sami! Zagryźcie się, jeśli taka wasza wola. Ja mam spokój.

I tylko czasem uporczywie przypomina mi się coś pięknego. Raz na jakiś czas na przykład, co ze względu na okoliczności dziwić nie powinno, w zimnej i mrocznej próżni lub w bladej poświacie nucę sobie Moon River. Nawet znalazłby się tutaj kandydat na „Huckelberry frienda”, ale niestety, pożytku z niego nie ma żadnego. Zaszedł daleko, mógł wiele, znał niedostępne sekrety. Spadł z wysoka, potłukł się dotkliwie, przeto męczy się i miota, ze swym stanem niepogodzony. I będzie się tak męczyć całą wieczność. Zwą go Twardowski – żaden materiał na przyjaciela.

Ja nie spadałem, to i się nie miotam. Mam spokój. Może i mroźny, ale za to głęboki. I, pełen tego spokoju, siedzę sobie i patrzę. Za osiemnaście lat też tak będę siedział. Tylko, że wtedy błękitna kula może już być całkiem zabarwiona czerwoną posoką. I rzucać kolejnego listu nie będzie dla kogo. Ale to już nie mój problem.

Lycanthropus