Mieczysław Bonisławski
– To fontanna, nie sadzawka. Z takim ozdobnym flamingiem, szkoda tylko, że z betonu. Dlaczego mama z tobą nie rozmawia? I czemu prowadza cię do psychologa – przeskrobałeś coś w szkole?
– A, tam, szkoła… – machnął lekceważąco ręką Januszek, ale Olek nie dał za wygraną:
– Czyli, że masz swoje pomysły, ale nauczyciele zamiast starać się cię zrozumieć, wolą mieć święty spokój? Czyli, że psycholog ma cię zbadać i napisać, że to ty jesteś nie w porządku, a nie oni, tak? Oni chcieliby, aby wszystkie dzieci były równe i myślały jak od sznurka…
– Szkoła, szkoła jest niedobra…
– A mama? Czemu z tobą nie rozmawia, nie walczy o ciebie z tą szkoła, z tą Ber…?
– Mama kiedyś była inna, ale teraz już z nikim w ogóle nie rozmawia. Chyba, że z panią – ciocią Ireną… O, popatrz…
Chłopiec podniósł się z pleców i zaczął układać patyczki – marionetki. Ułożył je w dwóch, równych rzędach, wzdłuż ulicy przebiegającej przez ”wiadukt” nad „torami”. Kilka ułożył, tak jakby z brzegu, większość wbił na stojąco, tak bardziej po środku. Od biedy, można było sobie tak wyobrażać siedzących i stojących ludzi wewnątrz miejskiego autobusu.
– Aua! Jezu, aaa…!
– O, Boże, coś się stało!
– Ludzie, ludzie spokojnie…
– Panie kierowco! Zabiło człowieka.
– Nie!, przytrzasnęło w drzwiach.
– Rękę, rękę mu złamało…
– Panie kierowco, drzwi. Drzwi!
– Otworzyć drzwi. Kierowca! Człowiek ranny, proszę otworzyć natychmiast drzwi!
– Co tam się dzieje?
– Drzwi przytrzasnęły gościowi rękę.
– Już otwieram. I co?
– Żyje, ale ma całą rękę we krwi.
– Zaraz zemdleje, trzeba na pogotowie.
– Trzeba po karetkę! – mały poruszał energicznie większością ze stojących, tych powtykanych w piasek na sztorc, patyczków. „Przekrzykiwały się” nawzajem niemal wszystkie. Niemal…
Dwa „siedzące” patyczki „milczały”. Do czasu:
– Mamo, co się stało?
Nic, cisza.
– Mamo, co jest temu panu, popatrz…?
„Milczący” patyczek wykonał gest przypominający zapalanie papierosa.
– Mamo, czy jemu stało się coś złego? Dlaczego wszyscy tak strasznie krzyczą? Czemu ty nic mi nie mówisz?
– Alicja, w autobusie się nie pali. Spieszno ci na kolegium? – nad „siedzącymi” pochylił się jeden ze „stojących” patyczków.
– Ach, no tak. Zapomniałam się. – „Mama” szybko zgasiła papierosa i spojrzała w górę, na znajomą twarz – To ty, Irena? Dziękuję…
– Zobacz, samo rano, a ja muszę już lecieć do Komitetu. Szlag by trafił takie powitanie dnia, co nie? A do tego – tym przepełnionym autobusem. No, ale ty co? Z małym gdzieś jedziecie…?
– Mamo, mamo! Powiedz mi…
– Nie, nie. Bądźcie cicho, oboje! Bardzo was proszę – patyczek znowu wyjął papierosa, ale nie zapalił go, tylko przez chwilę trzymał go w dłoni, a za którymś z rzędu skrętem autobusu, po prostu, takiego nie zapalonego, zgniótł w palcach.
Autobus faktycznie skręcił raz, drugi i trzeci. Zatrzymał się na przystanku i pojechał dalej, aż w końcu wyjechał na szeroką, ruchliwą ulicę Bohaterów Westerplatte.
Irena cały czas coś gadała nad głową Mamy i jej synka:
– Cholera by wzięła te telefony. Nie masz w domu, kłopot jeden, ani z kim pogadać, jak akurat trzeba, ani zadzwonić do kina, czy teatru, spytać co grają, ani po taksówkę. A jak masz go już w domu – inny kłopot. Siódma rano i ci dzwonią, że w Komitecie jakaś konferencja, czy egzekutywa z Niemcami, Łotyszami albo jeszcze innymi Ukraińcami. Wyobrażasz to sobie? Rozumiesz? Nie wiem doprawdy, na diabła ja starałam się o ten telefon? I na cholerę mi go w końcu zainstalowali… A tak się cieszyłam… I tu masz, obudzili w środku nocy, no i chlust do wanny, ubrałam się raz dwa i na autobus. Po trzydziestu latach, zachciało im się wracać do „tych” spraw. Przecież to już dawno przebrzmiało… Ty wiesz, odgrzewają kwestię wysiedleń: Niemców stąd, a Łemków tutaj… Tak, to nie byli jednak Łotysze, tylko nasi, poczciwi Łemkowie, od nas i z Ukrainy… Ale, ja już wysiadam. Papatki, durne to jak te młode, które to sobie wymyślają…
Gdy autobus dojeżdżał do przystanku za Komitetem Wojewódzkim PZPR, kawałek za placem z Pomnikiem Bohaterów, stanął, a potem ruszył, liczne patyczki-marionetki znowu się ożywiły i „rozgadały”:
– Była już pani w tym nowym domu towarowym?
– W tym tu….? Nie, jeszcze nie.
– Ja byłam.
– Ta pani była…
– A, to pani, dzień dobry. I co warto tam zajrzeć?
– Sklepów dużo i towary takie lepsze, ale drogo, pani, drogo.
– Ja też słyszałem, że to nie dla nas. Może gdzieś w Poznaniu czy innym Wrocławiu, takie „Centrum” będzie miało wzięcie, ale nie u nas…
– Nie, no towary całkiem sobie. I poukładane tak, że wszystko człowiek widzi, co i jak. Nie jak gdzie indziej..
– Przestronnie jest i oświetlone jak trza… Ale to i w takim „Centrumie” musi bez to i swoje kosztować.
– Luksusy…
– Gdzie tam nam do nich…
– A pani sąsiadko? – jakiś głos znowu zaczepił cały czas zamyśloną, nie reagującą na nic wokół, milczącą Matkę – W tym tygodniu mam na pierwszą zmianę, ale po niedzieli wybiorę się w dzień na miasto… Może i pani…?
– Co, proszę? Przepraszam, nie dosłyszałam…
– To przez ten szum, takie głośne te stare autobusy w środku. Czy my jeszcze doczekamy jakichś nowocześniejszych? Synowa – mieszkają z synem we Wrocławiu – opowiadała mi, że u nich, w tym Wrocławiu, znaczy się…
– Tak, tak, to przez ten stary autobus. Ten hałas – podjęła Mama, błądząc jednak myślami zupełnie gdzie indziej.
– Mówię, że w przyszłym tygodniu wybieram się na miasto, to zajrzę do tego nowego „Centrum”. Była już sąsiadka?
Mama coś odburknęła, schylając głowę, co tamta zrozumiała po swojemu:
– Właśnie, ja też jeszcze nie. Może się sąsiadka wybierze ze mną, zawsze razem raźniej.
– A…
– Myśli pani o tej z trzeciej klatki… Nie, nie, ja już z nią nic… Czy wie pani, co ona powiedziała o…
– Tak? – wróciła do rzeczywistości Mama, ale jej nieobecny wzrok chyba podziałał i na tamtą:
– Nieważne. Stare próchno. Niech strzępi ten ozór gdzie indziej i inni niech się użerają z tym jej synalkiem… Ale co, wybierze się pani ze mną?
– Mamo, mamo! Chłopaki mówili w szkole, że tam jest superowy sklep z modelami. Taaakie samochodziki…
– W szkole… – zawahała się Mama-patyczek – A dajże mi już spokój z tą twoją szkołą! Mało mam przez nią kłopotów! – zakończyła w złości.
– Oho… – wycofała się tchórzliwie tamta kobieta, zostawiając synka sam na sam z nieprzejednaną, oziębłą Mamą Nie pomogła mu, chociaż przecież mogła…
– Mamo…! Czarek ze Sławkiem mają taki autobus, „jelcza” z przyczepą osobową. I z otwieranymi drzwiami. Ja takiego nigdy nie widziałem, a oni powiedzieli, że jak nie będę miał takiego samego, to mam do nich już nie przychodzić. Na pewno są takie w tym „Centrum”… Bo nigdzie indziej ich nie ma…
W tle dalej słychać było „rozgadane” ludziki-patyczki:
– I co, wybierasz się…
– Może na święta. Mam wesele w rodzinie. Prezent jaki może dostanę. Tam są takie bardziej eleganckie rzeczy.
– Ja tam pójdę tylko popatrzeć. Nie stać mnie, ale pooglądać lepszy świat przecież można. Chyba nie wyrzucą, nie ma takiego prawa, co?
– Weź pan choćby coś małego, na pamiątkę. Wtedy na pewno wpuszczą.
– To może być tak jak w knajpie, jak setka, to tylko z zakąską. A jak nie, to wywalą na zbity ryj… Nie zakropisz bez zagrychy.
– Słyszałam, że telewizory kolorowe mają.
– A jakże! A talon…
– Tu są bez zapisów. Córka dostała mieszkanie, to kupiłabym jej do tego mieszkania…
Znowu głosy tych dwóch „siedzących” gałązek:
– Słyszysz, mamo! Słyszałaś, tam na pewno będzie taki autobusik z przyczepą!
– Pokłóciłeś się z Czarkiem i Sławkiem?
– Mamo…
– Czasami nie dziwię się tym twoim kolegom. Czy ty nie możesz…? Czemu ty jesteś taki…? – ton beznamiętny, szorstki, pełen goryczy i żalu do całego świata.
Chrenowicz uciszył chłopca. „Dosyć, dosyć, to mi wystarczy. A ta twoja Matka…” – wymamrotał, nie wiedzieć czy do siebie, czy tak, aby Januszek go jednak usłyszał, pół mówiąc, pół głośno myśląc – „Może ona jest po prostu zmęczona? Matka, to matka, automatycznie cię kocha. Nawet się nad tym nie zastanawia. Tym się różni mężczyzna od kobiety. Posłuchaj mnie, ona kocha i ciebie, i twego braciszka, i siostrzyczkę. Ale jej też musi być ciężko. Kiedy ją widziałeś wypoczętą, śmiejącą się z niczego? Kiedy przyszła późno wieczorem od swoich koleżanek? A kiedy ostatni raz przeczytała ci artykuł, który napisała lub książkę, którą jej wydrukowali? Dawno, dawno temu. A może w ogóle tego nawet nie pamiętasz, co? Ona cię kocha, nie opuściła cię, ale pani psycholog pewnie o Mamę nie pytała, prawda? Tak myślałem.” A na cały głos poprosił:
– Co się działo w szkole? Opowiedz o swoich kłopotach w klasie: koledzy, nauczycielka?
Mały zaczął na nowo rozstawiać gałązki-ludziki, ale Olek i tym razem go powstrzymał:
– Dosyć tych teatrzyków. Chodź tu do mnie – usiadł po turecku po środku wyspy piasku, wziął za rękę chłopca i przyciągnął tak, że miał go przed sobą. – Mów, jak jest. Prosto, swoimi słowami.
Gdy Januszek opowiedział już o złośliwościach ze strony Kotlarskiego, o agresywnych atakach Szczepańskiego i Remiszewskiego, o zawstydlzającej go litości Beaty Dunaj, nieporozumieniach z Barczyńską i innymi nauczycielami, o strachu przed profesorem techniki, Linkowskim, aż w końcu przeszedł do kulminacyjnej sytuacji z zabitą bez skrupułów fasolką, znowu zaszkliły mu się oczy.
„Ależ to jest mazgaj!”, pomyślał Olek. „Co ja tu jeszcze z nim robię? Ten mały, zaszczuty beksa nigdy nie zostanie Wojownikiem! Nie nadaje się do żadnej walki… Tracę z nim tylko czas… Mój czas jest tak cenny, miałem tu spotkać posłanego do mnie Przewodnika, a co znalazłem? To miał być złoty chłopiec, po to naszukałem się tej Sceny Kreatorów, a co znalazłem? Znowu mnie ktoś wystrychnął na dudka! Straciłem wszystko…”
Olek podniósł się. Z niesmakiem wydął usta, odwrócił się tyłem do Januszka. Zrobił krok, drugi… Zatrzymał się. Spojrzał na małego przez ramię.
„Co straciłem tak naprawdę? Trochę czasu, ale przecież nie mogę poddać się, przestać wierzyć w siebie. Jeżeli to wszystko nie było prawdą, to czym? Baśnią, ułudą, fantazją? Nie, to niemożliwe… To znowu, jakaś kolejna próba. To ONI próbują mnie zwieść, mieszając mi w głowie prawdę z fikcją. Ja nie żyłem bajką, ja naprawdę mam TO zrobić, do tego zostałem powołany. Gdyby nie wyrzucili mnie ze Straży Ochrony Kolei, dalej pałętałbym się między tymi nieudacznikami, niewolnikami regulaminów, tchórzami bojącymi się łobuzów… Gdyby mnie przyjęli do wojska, wypełniałbym teraz rozkazy jakiegoś półgłówka. Dobrze się stało, tak jak jest! Uratowałem sam siebie przed samym sobą! A ONI! Nie dali mi rady…”
Popatrzył dłuższą chwilę na chłopca. Zastanawiał się w milczeniu, stojąc nieruchomo, zupełnie wyprostowany. Taksował siebie i jego. Dostrzegł dysproporcje – z jednej strony potężnie zbudowany, wyćwiczony mężczyzna-Wojownik, a z drugiej – zapłakany, mikry chłopaczek, przed którym dopiero cała jego droga.
„A może zabawić się z NIMI? A jakbym z takiego mazgaja zrobił Wojownika, mściciela…? Ależ by się ONI zdziwili. Ależ bym ICH zaskoczył! Chcieli mnie, MNIE – mistrza walk, rozmontować, osłabić tymi ICH fikcjami, rozleniwić słodyczą baśni – to ja sprowadzę teraz do baśniowego życia tego nieszczęśliwego chłopca. Zostanę jego Przewodnikiem po jego krainie fantazji i szczęśliwości. Dokonam cudu i z tego zmarnowanego malca zrobię Wojownika. To on potrzebuje Przewodnika, nie ja! On faktycznie ma bardzo źle, a ja… Mnie się tylko wydawało, że cierpię. To było tą prawdziwą ułudą, której się domyślałem, ale nie mogłem jej właściwie wskazać. ONI chcieli mnie omamić i niemal IM się udało… Ale nie ze mną takie gry… Chodź mały do cudownego świata… Poprowadzę cię. To będzie moja kolejna próba. Może w końcu już ostania?”
Uklęknął przy Januszku. Nawet na klęcząco miał głowę wyżej niż stojący chłopiec.
– A czy ty wiesz, co ja jeszcze innego robię w życiu? Prowadzę szkołę sztuk walki. Jestem mistrzem, wiesz. Czy słyszałeś o mistrzu „Czarny Koń”? To ja…
Januszek uśmiechnął się pełną buzią, ale w porywie szczerości, ufnie pokręcił przecząco głową.
– Każdy chłopak, jak wyrośnie na mężczyznę, musi być zdrowy i silny, aby bronić siebie i swojej rodziny przez wrogami, być zdrowym i silnym. Nie trzeba palić papierosów, ani pić alkoholu. Za to trzeba cały czas ćwiczyć ciało i umysł. Czy chcesz być taki?
Chłopak z zapałem, cały uśmiechnięty, pokiwał potakująco głową.
– Dla ćwiczenia ducha trzeba być wrażliwym i myśleć tylko pozytywnie o sobie i o innych. Nie można dokuczać innym jak Szczepański. Nie można być złośliwym jak Kotlarski, ani wywyższać się jak Pasternak. Oni nigdy nie zostaną prawdziwymi mężczyznami. Prawdziwi mężczyźni już wkrótce ich w życiu pokonają. – ciągnął dalej Chrenowicz – A dla sprawnego i żelaznego ciała trzeba ćwiczyć fizycznie. Chodź, pokażę ci kilka chwytów, których cię nauczę…
Zademonstrował jakieś elementy, ćwiczenia. Najpierw sam turlając się po piasku, padając, to znowu podnosząc się. W końcu złapał chłopca i delikatnie przewrócił go. Po chwili pokładali się razem. Mały turlał się w uściskach mężczyzny, to wydając jakieś nieartykułowane wrzaski, to śmiejąc się na cały głos.
„Jak on się momentalnie zmienił…? Niech zaatakuje mnie, gdy postawię wysoki blok… Nie poddaje się, szuka, dąży do lepszego, do sukcesu. Troski i porażki nie zamknęły go w sobie, jest gotowy sięgać po zwycięstwa. Jak prawdziwy Wojownik… Spróbujemy z dźwignią na staw biodrowy… On pokona swoje słabości, te wszystkie utrapienia związane ze Szczepańskimi, Kotlarskimi, nauczycielami… To bohaterstwo tak przeciwstawiać się własnym lękom, grozie otoczenia… Ciekawe czy będzie się tak samo rzucał, jak go lekko podduszę? Ostrożnie, to tylko dla zabawy, dla sprawdzenia odruchów kandydata i jego charakteru… Prawdziwy Wojownik…”
– Co tu się dzieje?!
Wysoka, szczupła blondynka wgramoliła się tyleż energicznie, co dosyć nieudolnie na wyspę złotego piasku. Nogi w modnych chodakach grzęzły jej w sypkim, nie dającym oparcia podłożu, stopy ślizgały się. Cała jej postawa była jeszcze jak u młodej, gibkiej dziewczyny, ale twarz nosiła już znamiona mijającego czasu. Niewątpliwie niegdyś intrygująco wystające kości policzkowe pod wysokim czołem i lekko skośnymi (do środka), głęboko osadzonymi, szerokimi oczami nie wystawały już tak ostro, rozpłynęły się w fałdach tłuszczu. A wąska, ale pełna żuchwa, z takimi dwoma, głębokimi przed laty bruzdami, idącymi po obu bokach zwężającej się brody, teraz tonęła już tylko wśród rozmnażających się z tygodnia na tydzień fal zmarszczek. Ostrości stały się opływowe, zagłębienia się wypełniły, to co było jędrne, nabrzmiało.
W końcu złapała chłopca za rękę, potrząsnęła nią i wyciągnęła spod mężczyzny.
– Czy ty wiesz, która jest godzina? Już dawno skończyłeś lekcje, czemu nie jesteś w domu?
Rozejrzała się wokół. Cała roztrzęsiona, nie kryła swojego niezadowolenia. Znowu krzyczała:
– Co to w ogóle jest?! Co ty tu wyprawiasz! Ja się martwię w domu, czy znowu ci czegoś nie zrobili… Już, marsz mi na obiad!
Nagle spojrzała jeszcze raz w stronę ciągle klęczącego w piasku Olka.
– A pan co tu robi?! Kim pan w ogóle jest!
I w tym momencie zaczęła coś kojarzyć…
– Zboczeniec… Co ty, do cholery, zrobiłeś mojemu synowi?!
Pociągnęła jeszcze mocniej Januszka, chowając go za sobą a sama, zasłaniając syna stanęła w wojowniczej pozycji tuż przed mężczyzną:
– Ty pedofilu… Ja cię zaraz, na milicję… Zgnijesz w więzieniu! Za to co tu robiłeś z moim chłopcem. Że też tacy muszą się rodzić, że też ziemia takich nosi…!
Chrenowicz podczas tej tyrady zdążył dojść do siebie. W pierwszej chwili zupełnie zdezorientowany, potem już spokojny, powstał z kolan, niemal dostojnie otrzepał się z piasku i tonem nietajonej wyższości replikował:
– Jestem mistrzem szkoły walki. „Czarny Koń”, najlepsza w Zielonej Górze, musiała pani o mnie słyszeć. I ja nie jestem żadnym zboczeńcem, za to pani Januszkowi potrzebny jest ktoś, kto mu w końcu pomoże. Te kłopoty w szkole, z łobuzami z klasy. Te nieporozumienia z panią, jako matką…
Alicja zbaraniała. Wyprostowała się jeszcze bardziej, zesztywniała, potrząsnęła głową i ryknęła:
– Co takiego?! Co ty, pedofilu, możesz mieć do powiedzenia na mój temat! Tobie to już zupełnie padło na tę chorą głowę, zboczeńcu…
– Nie jestem zboczeńcem. Prowadzę szkołę sztuk walki…
– „Czarny Koń” – wydęła wargi kobieta i prychnęła drwiąco. – A może czarna dupa konia, z ciebie taki rycerz, co to po zadzie wsiada na wierzchowca…? Pedał od małych chłopców…
Olka w końcu to trochę ruszyło:
– No tak, na pewno nie jestem matką, która na widok wypadku w autobusie ucieka od przerażonego syna i zamyka się w sobie, zamiast dać mu poczucie bezpieczeństwa. Ani taką, która nie zauważa, że syn potrzebuje zabawki, aby zaimponować rówieśnikom i zdobyć należną mu pozycję w grupie, a ona ruga go tylko i daje do zrozumienia, iż na nic nie zasługuje.
– O czym ty gadasz, padalcu? – zdziwiła się Alicja, przeplatając oznaki zmieszania ze spazmami śmiechu, bo aż tak niedorzeczne wydały jej się wywody tego „mistrza”.
– Czy pamiętasz, jak jechaliście na wizytę do psycholog Ber i drzwi autobusu przytrzasnęły palec temu robotnikowi? A czy pamiętasz, jak potem mały chciał w tym nowym domu towarowym kupić taki autobus z przyczepą, aby wkupić się w łaski Czarka i Sławka?
– Czy pamiętam? Ten przeklęty poranek…
– Tak, czy pamiętasz?
– Pamiętam. Z samego rana, mój stary gdzieś zniknął. Do pracy nigdy tak wcześnie nie chodził, gdzie więc mógł polecieć? Przed lekcjami Januszka mieliśmy jeszcze wizytę u tej Ber… Wsiedliśmy do autobusu…
– Co to dzisiaj mąż tak wcześnie… – zagadnęła mnie zaraz przy wejściu sąsiadka z parteru, z tej drugiej klatki, przy wjeździe pod blokiem. Ona mieszka zaraz nad wjazdem… Nie chciało mi się z nią gadać. To strasznie zgryźliwa i złośliwa plotkara, najgorsza w bloku.
– Poszedł do pracy.
– Nie, no przecież w tym tygodniu, to od rana w kiosku siedzi ta młoda, jego zmienniczka, nie on – drwiąco zaoponowała tamta.
– Tak, faktycznie – odganiałam się od niej, jak od natrętnej muchy. – To nie wiem, coś mu pewnie wypadło…
Plociuch znacząco zmrużył oczy. Wysilił się na taki protekcjonalny ton:
– Nie wiem, czy sąsiadce mówić, bo może sąsiadka już wie…
– Co niby mam wiedzieć?
– … a może i nie. Bo to żona dowiaduje się zawsze ostatnia…
– Niby o czym?! – zaczynała mnie już złościć.
– Mówią, że on chadza do tej Barczyńskiej, nauczycielki Januszka…
– Aua, Jezu, aaa….!
– O Boże, coś się stało!
– …zabiło człowieka…
Wzdrygnęłam się. Przerażona zakryłam ręką Januszkowi oczy i nieco uniosłam się z siedzenia, aby dojrzeć sytuację przy automatycznych drzwiach.
– Nie, przytrzasnęło w drzwiach.
– Ręka…, rękę…, ręką…
– Człowiek ranny, proszę otworzyć drzwi.
– Już otwieram. I co?
– Żyje, ale ma całą rękę we krwi.
– Trzeba by po karetkę.
– Zaraz, zaraz, ja mam kurs. Żyje pan, jak się pan czuje? Da pan radę?
– Wytrzymam, wytrzymam. Wysadź mnie pan przy pogotowiu. Tam mnie opatrzą. Nic mi nie będzie.
– Widziała sąsiadka? W takim tłoku mus nam jeździć, to i wypadki co chwila…
– Jakie co chwila, kiedy pani widziała coś podobnego? Poza tym, facet, sam powiedział, że wsiadał na ostatnią chwilę, wepchnął się w zamykające się już drzwi i nie zdążył schować ręki – gasił paplę ktoś z pasażerów.
– A pan co, może też kierowca z MPK? – odgryzła się mu kobieta.
– Zaraz, zaraz. To niby mój mąż, miałby z wychowawczynią naszego syna…?
Zanim ta baba zdążyła odpowiedzieć, autobus stanął na przystanku przy szkole ekonomicznej. Wysiadło trochę uczniów, sporo ludzi idących na targ, mimo tłoku pasażerowie będący w środku wielką falą przemieścili się do przodu. Dzięki temu stanęła nade mną Irena.
– Słyszałaś? Ryndak ma dostać kolejną nagrodę.
– I co z tego?
– Jak to, przecież kiedyś byłaś lepsza od niego.
– Kiedy to było? – rozmarzyłam się trochę, ale szybko stanęło mi przed oczyma zupełnie inne szczęście – Jeszcze przed Januszkiem…
– I na co ci to było? A pamiętasz jak go obsobaczył Bereza w tych „Związkach naturalnych”? A Ryndak i tak, ma tego „Piętaka”, teraz dostanie „Lubuską”… Wiesz gdzie ty byś mogła być, gdyby nie…?
– Ja moje powieści zatytułowałam „Januszek”, „Zbyszek” oraz „Tosia”… – uśmiechnęłamsię na samą myśl o nich.
– Mamo, co jest temu panu, popatrz…
Ranny mężczyzna miał się całkiem dobrze. Zdaje się, że omawiał właśnie mecz żużlowy, zamachnął się tą przetrąconą łapą i zaczepił o kogoś, że aż syknął. On z bólu, a ten, którego potrącił zakrwawionym bandażem, z irytacji.
Sięgnęłam po papierosa.
– Mamo, czy jemu…
– Ja bym się tak nie poświęciła. O talent trzeba dbać, a nie tak go marnować. I co osiągnęłaś? Co ty masz z tego życia, nic.
– Mamo, czemu ty nic do mnie nie mówisz?
– Alicjo, w autobusie się nie pali…
Irena wysiadła. Miała jakąś redakcyjną robotę w Komitecie Wojewódzkim. Tegoroczna laureatka nagrody radiowej rzeczywiście nie marnowała talentu i szczęścia, jakie jej dopisywało. Właśnie dopiero co zdobyła to swoje pierwsze trofeum za ów reportaż o „Szczęśliwej miłości”, a czekało ją w przyszłości pewnie jeszcze wiele kolejnych laurów. Zdobywała znaczącą pozycję już na poziomie krajowym, nie tylko na naszym, zielonogórskim podwórku.
„Co osiągnęłam? Postarałam się o syna, który nie radził sobie z kolegami w klasie, a wychowawczyni robiła z niego na siłę niedorozwiniętego emocjonalnie, więc zaczęłam z nim jeździć do poradni psychologicznej. Miałam też męża, o którym sąsiadka mi właśnie doniosła, że wziął sobie za kochankę wychowawczynię mego synka, tę samą, która wysłała mnie i małego do wariatkowa… To mogła by być całkiem niezła powieść sensacyjno-obyczajowa. A może powinnam była zacząć ją pisać…?” – śmiałam się w duchu.
– A pani sąsiadko?
– Przepraszam, nie dosłyszałam…
– Mówię, że w przyszłym tygodniu wybieram się na miasto, to zajrzę do tego nowego „Centrum”…
– A…
– Myśli pani o tej z trzeciej klatki… Nie, nie… Czy wie pani co ona powiedziała…
„Wiem co ty powiedziałaś, wiedźmo, o moim mężu”. To prawda, gdzieś ostatnio znikał. Prawdopodobnie nawet miało to jakiś związek z tą Barczyńską. Ale ona pochodziła z antysocjalistycznej rodziny, myślę, że ją rozpracowywał operacyjnie. To musiało być zainteresowanie o charakterze służbowym, wiedźmo z drugiej klatki!”
A ta Barczyńska. I co ona znowu zrobiła przeciwko Januszkowi? Ten Szczepański, ten Remiszewski. Klasowe łobuzy, czy to możliwe, aby byli takim zagrożeniem dla jednego z uczniów bez wiedzy nauczycieli? A jeżeli Barczyńska o wszystkim wiedziała, to czy to nie mogło się dziać za jej cichą aprobatą… Ta „jedynka”, to jednak cholerna szkoła…!
– Mamo, mamo! Chłopaki mówili w szkole, że tam jest superowy sklep z modelami…
– W szkole… A dajże mi już spokój z tą twoją szkołą!
Srakiś autobusik. Czarek ze Sławkiem. Jeden synalek majora milicji. Teraz jak wynikły te kłopoty, ojczulek zaczął się wynosić ponad mojego, że mój to niby „ubek”. A on, oficer milicji, niby że był zawsze w porządku. Lepszy… A matka zaczęła pracę w oddziale jakiegoś przedsiębiorstwa handlowego, „Otex” czy tak jakoś, oni chyba handlują ciuchami za granicę? Damessa się z niej zrobiła, że nie podejdziesz… A rodzice Czarka ukrywali cały czas kontakty z eReFeNem. Czarkowi z tych kontaktów przynajmniej skapywały dobre, zachodnie zabawki, ubrania, sprzęt sportowy. „Tu nie o autobusik poszło, synku. Ale nie zrozumiesz tego na razie nawet, jakby pani doktor Ber nie wiem jak się postarała. Ja też nie potrafiłabym ci tego wytłumaczyć, w taki sposób, aby ci nie sprawić przykrości…”
To może już lepiej tak: