Paryskie złudzenia (1)

W środę był Balzak i jego Stracone złudzenia, bo tak już kilka dni temu wybrała środowa autorka, Ewa Karbowska. I co ciekawe, Stracone złudzenia wcale się jeszcze nie pojawiły, a dzisiejszy (i jutrzejszy ) autor, Mieczysław Bonisławski, przysłał Paryskie złudzenia. Dziś pierwszy odcinek, jutro drugi (zakończenie). Przenikanie światów. Czasem to złudzenie jest silniejsze, czasem słabsze. O dwóch wolnościach, o których tu dziś będzie mowa, też już pisałam, stały się nawet mottem mojej nowej powieści, zatytułowanej Amerykański sen. Na własny użytek zawsze ją nazywam Nowy Jork.
W dzisiejszym odcinku pojawia się czterech mężczyzn, Mateusz, Marek, Łukasz i Jan. Czy te imiona znaczą to, co myślę, że znaczą, czy to przypadek?
Autor milczy na ten temat, ale to przecież nic nie znaczy.

Mieczysław Bonisławski

Paryskie złudzenia

Czterdziesty miesiąc trzeciego już pandemicznego stanu wojennego. Z nudów piszę. Nieoczekiwana motywacja tworzenia sztuki, prawda? Ale nuda jest ludzka, tak jak sztuka. Lubię być człowiekiem, żyć tym życiem – a i sztuce z nudą do twarzy.

Wyobraźmy sobie główną ulicę dużego, pełniącego funkcję administracyjną miasta. Może być gdzieś w Europie, na wschód od Alp. Obudowana trzypiętrowymi kamienicami, gdzieś skryty kościół i były klasztor. Secesyjna fasada świątyni wyróżnia się kremową barwą tynków na tle szarej ulicy. Za kutymi drzwiami nie ma już mnichów, dziś jest tu plebania. Ksiądz, kilku wikarych, zakonnice.

Dzwonek domofonu.
– Tak, proszę?
– Ksiądz? Natalia.
Jasne, niech wejdzie.

Natalia, najbliższa przyjaciółka Alice. Przynosi jej nowiny z miasta i książki. Czytają je pewnie na zmianę, bo potem o nich dyskutują. Zamknięta w sobie Alice bardzo się przy tym ożywia, co wszystkich cieszy. Stąd Natalia jest tu mile widziana. Bywa, musi poczekać. Alice stała się religijna, dyskusje literackie już jej nie starczają. Modli się półgłosem, na tyle niewyraźnie, że trudno ją zrozumieć. Na tle kraty konfesjonału płonie rudo pukiel jej włosów.

– Z czym przychodzisz? Coś się zmieniło?
Cichy, cichutki szept. Niełatwo się domyślić o co jej chodzi?
– Nie chcesz mówić ? Czy może jeszcze nie masz nic do powiedzenia w tej sprawie?
– W której sprawie?
– Ty wiesz, masz ją jedną. I od niej musisz zacząć. To jak otwarcie furtki do łaski Pana.
Znów niewyraźny szept dziewczyny.
– Zduś bunt. Zawdzięczasz Mu największy dar, miłość. On uczył wybaczać, nie karać. Przeciw Niemu się buntujesz?
– Nie – jest w tym pełna rezygnacja, acz nie słychać zgody.
– Idź się teraz pomodlić.
Dziewczyna wstaje z klęcznika i odchodzi między ławki.
– Przyszła Natalia i daliśmy jej zupy. Poczeka na ciebie.

***

Obiad nie dał mi podsłuchać ich rozmowy. W końcu ja też coś muszę mieć z życia. Jak zechcę, to sobie doczytam stenogram z nagrania. Choć ciekawsze jest pogłówkować i samemu dojść po treści ich następnego spotkania, do tego, co działo się poprzednio.

W sztuce jest inaczej. Kiedyś, na kursach, uczyli nas o realizmie krytycznym, ale mnie pociąga naturalizm. Jest podobny do pracy – tylko rejestrować fakty i układać po kolei według instrukcji. Nie analizować przyczyn ani skutków, od tego są ci wyżej.

Bardzo trudno odnaleźć się w takim naturalizmie. Człowiek ma swój rozum, chciałby wykrzyczeć, co czuje, z czym się nie zgadza. Nie wolno. Na szczęście potrafię się w tym realizować, zaprzągłem sztukę jako ćwiczenie w lepszej służbie. Wyobraźcie sobie, co by na to powiedzieli ci spece od literatury?!

Alice to ruda, nad wiek fizycznie rozwinięta 16-latka. Nie cierpi swej cery, koloru włosów, chyba ma na tym punkcie kompleks. Ale nie dlatego izolowała się od świata.

Ja, cóż, chętnie bym brał w dłonie jej płonące pukle, a one przelewałyby się jak ogień między bierwionami gorejącego stosu.

Chętnie bym to robił, a Alice opuszczałaby oczy i brodę na odstające pod bluzką w kwiaty piersi, usta zaciskałaby w grymasie ni to drwiącego uśmiechu, ni pogardy. Ale służba mi na to nie pozwala. Mogę tylko rzucić tę marę na psychotroniczną plazmę.

W rzeczywistości to Natalia siada na brzegu jej łóżka. Obciąga sobie kusą spódnicę na chude nogi i obserwuje krzątaninę Alice.

Cele mają wyposażenie pochodzące z okresu budowy klasztoru, z początku tamtego wieku. Jedynie elektryczność zainstalowano później. Rudowłosa wróciła z półpiętra, gdzie na końcu korytarza mogła nalać w umywalni wodę. Postawiła blaszany dzban na ławie, obok miednicy i zanurzyła w środku kombinowaną z grubego drutu grzałkę. Wtyczkę zrobioną na drugim końcu sznura wcisnęła do kontaktu.

– Zioła ci zaparzę – ni to spytała, ni stwierdziła. Ujęła z parapetu metalowy kubek. Wsypała ze szklanego słoiczka świeżo naciętych pędów, zakręciła wieko i odstawiła słoik. Kubek podała Natalii i stanęła przed nią, nerwowo wygładzając spódnicę.
– Całkiem praktyczne.
– Co nie? Postawiłabym tu na środku w kubeczku kwiaty, przyniesiesz mi kilka?
– Nudzisz się tu, co?
Radosne podniecenie zniknęło z twarzy Alice. Kilka rudych kosmyków opada na śniade policzki, całkiem posępnie.
– Nie.
Dziewczyna uciekła ze spojrzeniem od Natalii, odwróciła się ku oknu, przez co nie zauważyła, że cofa się wprost na ławę. Trysnęła woda z przewróconego dzbanka.
– Zostaw to – Natalia powstrzymała niezdarnie zbliżającą się do kałuży Alice i zeskoczyła z łóżka. – Pomogę ci wytrzeć.
– Nie nudzę się. Wiesz, że czekam.

***

Na dworze zacinał deszcz. Wiosną byłaby to ulewa, latem burza z piorunami, dziś – beznadziejna plucha. Nie odświeża, nie daje ulgi ani przyjemności z tego, że wyschniesz zaraz na słońcu. Zresztą ono i tak nie wyjrzy zza chmur, a deszcz nie skończy się. Za parę dni zmieni się w śnieg – i tak aż do wiosny! Szczęście, że tego wszystkiego już tak dobrze nie widać – choć to jeszcze nie wieczór, to popołudnie, wyjątkowo ciemne. Szybko mrok ogarnął miasto. Skuliłem się pod płaszczem z postawionym kołnierzem. Twarz rozgrzewała szorstka tkanina, o którą pocierałem przy każdym ruchu wystające ponad koloratkę policzki.

Stałem tak po opuszczeniu Alice, Natalii i plebanii przed jakąś wystawą sklepową, rozmyślając, co robić. Z reguły po pracy ludzie idą do domu, a ja?

Tak pomyślałem, patrząc przez dużą, sklepową szybę i nic za nią nie widząc. Czy jednak taka myśl, zapisana w zdaniu, nie sugeruje nieprawdy? Każdy człowiek, w moim zawodzie też, ma swój dom, co by o nim nie mówić. Najwyżej raz bardziej, raz mniej chętnie do niego wraca.

Na ulicy deszcz zacinał mocniej niż przy ścianie budynku, ale z przyjemnością się od niego wreszcie oderwałem.

– Mateusz, to ty?! No, popatrz, wiesz, że ja nie wierzyłem Janowi, jak mi… Ty naprawdę jesteś księdzem! Ile to już żeśmy lat się nie tego?
Przystanąłem. Deszcz dalej siąpił. Nie mógł stać się przyjemniejszy, a jednak poczułem ożywczy dreszcz emocji.
Wysoki, krótko ostrzyżony blondyn przywitał się wylewnie. Czy to było hasło, czy faktycznie dawny znajomy?
– Czemu akurat ty dziwisz się memu powołaniu ?
– Czyżbym był wyjątkiem?
– Nie w wyrażaniu podobnych opinii.
– Sam widzisz. Jestem przekonany, że to z powodu wizerunku twej instytucji, jaki pokutuje w społeczeństwie. Przestarzały model, jak smartfon i przekaz wizualny, i tyle.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, zachowując przepisowy dystans między sobą. Nie znałem człowieka, a to mógł być prowokator sanitarny! Deszcz rozpadał się, mimo to opuściłem kołnierz. Mimowolnie wsunąłem dłoń pod jedną z pół płaszcza, gdzie była obszerna, wewnętrzna kieszeń. Nic nie znaczący ruch nie mógł zwrócić jego uwagi.
– Nie mam racji, co?
– Oczywiście, że nie.
– Takim cię lubię! – jasnowłosy znajomy Jana przeszedł na bardziej familiarny ton. – Wiesz, chodźmy „Pod psa”!
Spojrzałem zdziwiony, na co on parsknął:
– Czego nie rozumiesz?

Czyżby to nie była zwyczajna rozmowa po latach? Zaniepokoiłem się. Za blisko się to kręci sprawy. „Pod psem” pracuje Marek. To o nim myślałem tam przed wystawą. Nie muszę ryzykować, a w tej sytuacji, wręcz powinienem zaraz zdać komuś z tego raport.

Iść „Pod psa”. Jakiż nieoczekiwany zwrot wydarzeń. I co za dziwaczna propozycja dla księdza? Podejrzewam, że można być świetnym duszpasterzem i nigdy nie dotrzeć „Pod psa”. Nawet pracując w tej parafii.

Nie było to daleko. Każde miasto o starym rodowodzie ma umowną granicę wiekowego śródmieścia: jakąś wodę lub ulicę idącą ciągiem byłych obwarowań. Tak jak i tu.

Po ferii barw i świateł reprezentacyjnego city, ciemnych, odrapanych uliczkach z oparami stęchlizny wokół, następowała krótka erupcja świateł i ruchu dwujezdniowego ringu, wieńcząc krzykliwie całą wielkomiejskość. Dalej już rozpoczynały się dawne przedmieścia.

Czemu „Dziadek” założył knajpkę właśnie tu, nie wiedziałem. Wgryzała się dawnymi lochami byłej poczty dyliżansowej w węglodajny grunt naniesiony przez lodowiec. Bodaj z urobku z tych piwnic wzniesiono dom na końcu brukowanej, wąskiej ulicy. Kłaniały się tu koślawo ku sobie, ku krzywym kocim łbom stojące naprzeciwko siebie jedno-, dwupiętrowe domy, ze sklepikami na parterze i balkonami na piętrze. Pobudowano je zaledwie niecały kilometr od rynku z ratuszem, przylegały od wewnątrz do ringu a otaczały je już od tyłu ogródki i sady.

Była to dzielnica Cyganów. Nie lubiano tu obcych, wieczorem można było stąd nie wrócić. Patrole wojskowe, mimo godziny policyjnej i powszechnego zakazu posiadania broni, nawet nie wychodziły tu ze swych pojazdów. Krążyła pogłoska, że z początku „Dziadek” miał do czynienia z mafią wymuszającą haracze. Przez jakiś czas notorycznie ginęły zaparkowane przed knajpą auta bardziej znaczących klientów. W końcu Cyganie unieśli się ambicją i pokazali, że na ich terenie nikt poza nimi nie ma prawa działać, wypłoszyli inkasentów, i więcej podobne nieprzyjemności przybywających „Pod psa” klientów już nie spotykały. To sprawiało, że „Pod psem” czuło się jak na wyspie, izolowanej od lądu żyjącego pod parasolem epidemii i stanu wojennego. Aby zaś Cyganie z przedmieścia pełnili dalej z oddaniem swą rolę, „Dziadek” zatrudnił Marka.

– Co tak ruszasz ustami, modlisz się? – szepnął blondyn, robiąc miejsce w drzwiach.
– Nie kpij tak prostacko.
W prawo była salka, gdzie upijali się miejscowi. Z lewej za barem uwijały się dorabiające do stypendium dziewczyny z Uniwersytetu. Na wprost schodziło się do piwnicy.
– Hej, jak to zima tego roku szybko przyszła.
– Co, śnieg pada? Mówiłem…
– Gówno nie śnieg, pingwiny przylatują, patrzaj se.
Dowcipowi odpowiedziała salwa śmiechu i zaraz paru pijaczków wyszło za nami na wąski korytarzyk.
– Księże plebanie, na dół to do „dziewczynek”.
– Zapraszamy tu, na wódeczkę, mniejszy grzech będzie.
– Duża gorzała, padnięta pała – posypały się rady zatroskanych kibiców.

Ku memu zaskoczeniu znajomy Jana skulił ramiona, pochylił cały do przodu i nie oglądając się za siebie, pospiesznie zniknął w piwnicy. Zdobyłem się na spory wysiłek, by nie stracić go z oczu.

Za kolejnymi drzwiami, już na dole, nie łamano przykazania z tablic Mojżesza. Dziewczynki, nieletnie gimnazjalistki i studentki traciły niewinność polityczną. Panowała tu moda na lekkie alkohole, hasz i trawkę oraz wegetarianizm. Sama dekadencja.

W oparach dymu dostrzegłem blondyna i Marka.
– Witam. Zachowujmy się naturalnie. Coś się stało, że po takim czasie?!
Ścisnąłem Marka za ramię i wskazałem skinieniem głowy w kierunku mego cicerone, gromko go strofując:
– Nie, nie! Posłuchajmy, Renate poruszyła bardzo ciekawą kwestię.

Blisko kominka, przy jednym ze stolików, skupiła na sobie uwagę obecnych, blondyna ostrzyżona „na zapałkę”. Była przyjemnie, po kobiecemu, zaokrąglona i mimo jej niskiego wzrostu, nawet ktoś nieprzychylny nie określiłby tego jako tuszy. Fryzurę i powłóczystą, prostą, tunikę, wzorowaną na mnisiej, wzięła z własnego wyobrażenia wyglądu wykreowanej przez Roidisa papieżycy Joanny. Pseudonim pochodził od imienia jednej z bardziej niezłomnych bojowniczek niemieckiej grupy terrorystycznej, o której ostatnio było głośno.

– A słyszeliście kiedyś o dwóch wolnościach?
– Do czego zmierzasz?
– A tak! Żebyś wiedział, już dawno przed nami ludzie rozgraniczyli dwa pojęcia wolności!
– To są czysto teoretyczne rozważania.
Renate, Anette, Sabine, też wybrały sobie formę gramatyczną! Pytanie, czy są tu teraz wszystkie? Rozejrzałem się.
– Ty, ksiądz. Ciekawe, chyba jeden z naszych? – doszedł gdzieś z boku czyjś szept.
– Jasne! Cały czas jesteśmy pod ich opieką.
– Dwie antynomiczne wolności. W systemie zwanym totalitarnym robotnik, niezasłużony politycznie nie wyjedzie za granicę. Nie dadzą mu paszportu immunologicznego! Nie ma wolności, zgoda. Ale w tak zwanej demokracji opartej nie na ideach, a na gospodarce rynkowej, robotnik też nie wyjedzie. Nie stać go na opłatę paszportową, ani na osobiste zabezpieczenia epidemiczne. Za pierwszym razem wolność ogranicza przynależność do grupy politycznej, za drugim – finansowej. Tam – zasługi i powiązania rodzinne, tu – pieniądz. Z punktu widzenia braku wolności, robotnikowi jest jednak wszystko jedno, dlaczego uwięziono go w jego kraju!
– Renate, wiemy, że idea walki z reżimem to utopia. Pojęcie wolności wysnuli intelektualiści, bo trzeba było się o coś spierać. To lep na robotnika, gdy go potrzebujesz, by wywalczył ci władzę. Do tego więcej wolności dla jednego człowieka, oznacza ograniczenie wolności kogoś drugiego…

Poczułem umówiony uścisk pod łokciem, jednocześnie Marek szepnął mi do ucha:
– Wychodzimy, uważaj na mnie.
Spróbowałem jeszcze zwrócić jego uwagę na blondyna, ale bezskutecznie. Szybko wyszliśmy jakimiś bocznymi drzwiami i znaleźliśmy się na powietrzu. Była już właściwie noc. Wyczuwało się świeżość, jaką zwykł dawać tylko mróz.
– Nie mogę słuchać tych wrogich dyskusji. Podżegacze…
– A tamten?
– Nie wiem, zwyczajny. To Łukasz, widuje się go czasem w towarzystwie Jana. Czyżby czymś specjalnie prosił się o uwagę ?
– Nie, nic. Była tu dziś Natalia, w ogóle bywa tu ostatnio?
– Oczywiście, jak zwykle.

Zamilkłem. Od tyłu posesja „Dziadka” przez zapuszczone ogrody graniczyła z maleńkim, starym cmentarzem, od czasu wprowadzenia repartycji na szczepienia preparatem na nowe mutacje, znowu użytkowanym. Gdy doszliśmy do przerwy w otaczającym go murze i stanęliśmy przed przerdzewiałą, wiszącą tylko na jednym zawiasie furtką, Marek wyjął z zanadrza świecę i zapałki.
– Przepraszam, ja tylko na chwilę – spróbował tłumaczyć. Przerwałem mu, unosząc i pchając opadłe drzwi.
– Przejdę się też.
Donośnie zaskrzypiało nieoliwione żelastwo. Nogi grzęzły to w nierównym żużlu, to w gliniastym błocie i kałużach. Wiedziałem, dokąd idziemy. Byłem świadomy tego celu, odkąd tylko, tam przed sklepem pomyślałem o Marku. Nie sposób było uniknąć właśnie dziś tego miejsca. To był obowiązkowy punkt rozkładu dnia, który trzeba „zaliczyć”, aby życie mogło iść utartym torem, zgodnie z resztą punktów tego rozkładu. Gdyby ominąć ten jeden, straciłyby sens wszystkie inne, i te poprzedzające, i te następne. Czy zawaliłby się wtedy cały świat?
– Zobacz!
Część skromnej tabliczki z nazwiskiem, nad jedną ze ściśniętych w zlewający się w kupę szereg mogił z żółtego piasku, przysłaniał bukiecik polnych kwiatów w kubeczku. Pochyliłem się, by odczytać dobrze mi znany napis.
– Więc to dziś.
– Tak, która to rocznica? – czy dwaj mężczyźni mogą zadawać bardziej banalne pytania nad grobem kobiety, której wspomnienie zabiera im co roku, obu o jednej porze spokój?
– Anna…

Marek postawił świecę. Popatrzyłem jeszcze raz na kubek z kwiatami. Wydał się mi znajomy. Ależ tak, to na pewno kubek z plebanii. Ten kształt i wzór, te kubki robiono jeszcze na zamówienie dla klasztoru.

Wokół była ciemna noc. Przyłożyłem zapałkę do świecy. W ciemności drgał maleńki płomyk.

Druga część (zakończenie) jutro


Opowiadanie zostało wyróżnione w 11 konkursie literackim “Fantazje zielonogórskie” organizowanym przez AdAstra w 2021 r., pod tytułem “Nędzne nadzieje” w nieco okrojonej formie.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.