Jacek Krenz
Lata 60
Słoneczne dni spędzamy na plaży. Wylegujemy się w grajdołach – powieści, opowieści, dowcipy przeplatają się leniwie. Gadamy, czytamy, gramy w karty. Co pewien czas wskakujemy do zimnego zwykle Bałtyku. Najwięcej zabawy jest ze skakaniem na sztormowe fale, trzeba jednak uważać, by cofając się, nie wciągnęły w głąb. Nie lada wyczynem było dopłynięcie przy sporych falach na oddaloną od brzegu mieliznę, bo tuż przed nią silny prąd odpychał, utrudniając wejście na łachę piasku.
Lata 60 to już czas licealny. Beztroskie zabawy, figle i przekomarzania ustępują teraz poważniejszym rozmowom o książkach, filmach, o sztuce. Czytaliśmy też prasę, która wtedy była naprawdę ciekawa: „Świat Młodych”, „Poznaj Świat”, „Szpilki” z felietonami Toeplitza i rysunkami Mai Berezowskiej, „Forum” z fragmentami artykułów ze świata, no i „Przekrój” z komiksowym Panem Filutkiem i krzyżówką na ostatniej stronie. Z poważniejszych tygodników kupowało się „Kulisy”, „Film” i „Kulturę”. Należałem wtedy do Kółka Historii Sztuki w poznańskim Zamku. Mieliśmy więc z Iwoną wspólne zainteresowania, zwłaszcza że szykowała się na studia na Wydziale Historii Sztuki na Jagiellonce. Zachwycaliśmy się Barbarzyńcą w ogrodzie Herberta, malarstwem Jacka Malczewskiego. Lubiłem szczególnie jego Krajobraz z Tobiaszem, gdzie wyłaniająca się zza wzgórza wąska linia szczytu dachu zapowiadała ukryty świat. Obraz W tumanie, z grupą wirujących postaci na spokojnym tle melancholijnego pejzażu, za każdym razem odsłaniał coś nowego, czego wcześniej jakby nie dostrzegłem. Byłem poruszony, gdy Iwona zapoznała mnie ze Swietłaną i Jolą Malczewskimi, które podobno były jakoś z malarzem (malarzami, bo był przecież i Rafał) spokrewnione.
W gorszą pogodę graliśmy w karty w sali brydżowej Domu Zdrojowego. Spotykaliśmy się w kawiarni „Cichy Kącik” na rozmowy przy kieliszku wermutu Istra Bitter Sherry.
Odwiedzali mnie też wtedy moi szkolni koledzy. Do najbliższego mi przyjaciela Michała Ozdowskiego, dołączyli Romek Gabryel, Paweł Moś i Włodek Kaftański. Zmienił się zestaw naszych lektur. Czytaliśmy Salingera Buszującego w zbożu i Fanny i Zoe, i oczywiście Hemingwaya Ruchome święto, Pożegnanie z bronią i Za rzekę w cień drzew. Odkryciem okazał się też T.S. Eliot. Mama Krzysztofa, Krystyna Starczewska, wiedząc o moich zainteresowaniach, pożyczyła mi biografię Suzanne Valadon, o której tak czule pisał jej syn, Maurice Utrillo:
Tak się zwie moja matka, równie
piękna jak dobra, szlachetna i miła,
wszelkie ma zalety, jakie tylko są,
i jeszcze Bóg talentu natchnienie jej zsyła.
Pierwsze radio tranzystorowe przywiózł kolega Jurka, niejaki Mądry, po pobycie w Anglii. Mógłby też nazywać się Majętny, bo przyjechał wspaniałym motorem Victoria, równie czerwonym i opływowym w kształtach jak jego radio, które chętnie nam pożyczał. To dzięki niemu mogliśmy wysłuchać patetycznego Koncertu e-moll na fortepian i smyczki (Malédiction) Franciszka Liszta, który na sztormowej plaży brzmiał szczególnie wspaniale.
Z moim bratem Jurkiem i Krzysztofem chodziliśmy rysować i malować morskie tematy w porcie. Braliśmy od Jurka radio tranzystorowe, by słuchać muzycznego Radia Luksemburg ze słynną listą Top Twenty. Na pierwszym miejscu zwykle wtedy byli Beatelsi, za nimi Roy Orbison z Pretty Woman, The Animals, The Shadows, Dave Clark Five, Bob Dylan, The Kinks… Jeszcze w czasie roku szkolnego udało mi się zaprenumerować „The New Musical Express”. Przed wakacjami przekierowałem prenumeratę na adres w Jastarni, dzięki czemu mieliśmy najświeższe wiadomości z muzycznego świata.

Raz po raz jakimś cudem udawało nam się wykorzystać jakąś szczelinę w żelaznej kurtynie, oddzielającej nasz zgrzebny świat od tego kolorowego, zachodniego, który jakoś zupełnie nie kojarzył nam się ze „zgnilizną”, jak usiłowała nam to wmówić propaganda. Trafiały do nas takie atrakcje jak: para dżinsów cudem zdobyte gdzieś chyba przez Jurka, czerwone obiekty Mądrego czy wspomniany „The New Musical Express”. O ofercie darmowej prenumeraty tego tygodnika muzycznego dowiedziałem się z Radia Luxemburg; przychodził pocztą regularnie, wysyłany gdzieś ze Szkocji. W konsulacie amerykańskim w Poznaniu, jak się cierpliwie wyczekało, można było dostać egzemplarz czasopisma „Ameryka”, z pocztówką gramofonową w środku.

Do wędkowania musieliśmy się przygotować dzień wcześniej, kopiąc robaki na łące. Wbijało się łopatę i poruszało, tak by wypłoszyć gąsienice na wierzch. Okonie i płocie najlepiej brały przy kamieniach portowego falochronu. Wędkarzom można wierzyć lub nie, ale raz zdarzyło mi się złowić całe wiadro ryb w ciągu godziny. Była wspaniała uczta, bo świeże ryby zaraz po złowieniu smakują najlepiej.
Koło południa ubieraliśmy się i schodziliśmy z plaży do miasta na lody, na smażoną rybę, no i żeby kupić bilet do kina na wieczorny seans. Pensjonat „Oaza” serwował najlepsze na świecie panierowane filety z dorsza. Ponoć polegało to na całonocnym moczeniu ich w mleku. Dla ochłody sprzedawano na ulicy, z saturatora na kółkach, wodę z sokiem, serwowaną w szklankach, ledwie spłukiwanych i mało higienicznych.
Jak zwykle bardzo obrazowy sugestywny powrot do czasow mlodosci autora i wielu znaczacych wydarzen kulturalnych z tamtego okresu:
to byly naprawde “rece pelne roboty”, a dzis tyle, tyle wspomnien! Fajnie.
Dobrze sie czyta…
T.Ru