Jacek Krenz
Dziewczyny
Gdy dołączały do nas dziewczyny, spacerowaliśmy do oddalonej o dwa kilometry Juraty. Na kilka sposobów: wygodnie szosą, w słońcu plażą, torami lub leśną ścieżką. Można było oczywiście jechać pociągiem lub autobusem, ale woleliśmy pieszo. Celem była położona wśród drzew kawiarenka „Paloma” z okrągłą salą taneczną.
Zasiadaliśmy na pufach przy okrągłych stoliczkach z pucharami lodów, a z czasem przy kieliszkach wina. Atrakcją była grająca szafa z aktualnymi przebojami. Cliff Richards śpiewał The Young Ones, Paul Anka You are My Destiny, Roy Orbison Pretty Woman, “The Shadows” grali romantyczne Themes for Young Lovers i Apache, a “The Tornados” swój instrumentalny przebój Telstar.
O godzinie piątej po południu rozpoczynały się potańcówki, zwane odpowiednio five’ami. Wejście ułatwiała nam zaprzyjaźniona kelnerka Ela, córka naszej gospodyni. W towarzystwie zwykle był ktoś, kto grał na gitarze. Z Ryśkiem Ambroziewiczem śpiewaliśmy Meksykanę, gdzie sprawy damsko-męskie układały się bardzo prosto i dla nas zrozumiale:
Piękne życie spędzają kowboje,
A ich miłość jest piękna jak kwiat.
Rzucę lasso i serce jest moje,
Porwę dziewczę i pojadę w świat.
Może mnie kochasz, piękna dziewczyno,
Może lasso połączy serca dwa.
Wiatr upaja jak szampan i wino,
Dzika miłość po stepie nas gna.
Morze, plaża, ryby w zatoce, wakacyjne przyjaźnie, tańce. Pierwsze poruszenia serca, zakochania, spacery z trzymaniem się za ręce lub obejmując się wzajemnie za biodra. Obok domu, gdzie mieszkaliśmy, był zasobny dom pana Hermana, rybaka z dużym kutrem, szkunerem. Miał żonę Francuzkę i dwie piękne córki, Françoise i Marie-France. C’est vrai, żałuję, że nie znałem francuskiego, by zrozumieć, co odpowiedziała mi Françoise na pytanie: Czy mnie kochasz?
Pierwsze niewinne miłości: Żywia, Elżbieta, Iwona, Kasia, Marysia… Z Elżbietą odbywaliśmy długie spacery brzegiem morza. Była nastoletnią łyżwiarką i opowiadała mi o obozach kondycyjnych. Zimą, podczas szkolnej wycieczki do stolicy, wyrwałem się z klasowej grupy i z tzw. bełtem, czyli butelką najtańszego wina, ukrytą w kieszeni kurtki poszedłem ją odwiedzić na Saskiej Kępie i powspominać lato.
Podtrzymaniem letnich przyjaźni był też Sylwester w Zakopanem w 1963 roku. Zaraz po Świętach dostałem list od Krzysztofa z serdecznym spontanicznym zaproszeniem:
Przyjechała Kaśka i Krystyna, Pżryjerzdrzaj na pewno. Spanie masz ó mnie, rzarcie takrze!
Kolorytu zaproszeniu dodawała autorska ortografia listu.
Po marcu 1968 roku Kasia Forbert już do Jastarni nie przyjechała.
I tak, nawet tutaj doświadczyliśmy wpływu polityki.
Iwona z kolei lubiła recytować Pchłę Szachrajkę Brzechwy, wierszowaną opowieść o sprytnych postępkach pewnej pchły. Recytowała też zabawny wiersz Gałczyńskiego Strasna zaba w wersji dla sepleniących, który do dziś znam na pamięć:
Pewna pani na Marsałkowskiej
kupowała synkę z groskiem
w towazystwie swego męza, ponurego draba;
wychodzą ze sklepu, pani w sloch,
w ksyk i w lament: – Męzu, och, och!
popats, popats, jaka strasna zaba!
Mąz był wyzsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze
i mowi: – Zecywiście cos skace po trotuaze!
cy to zaba, cy tez nie,
w kazdym razie ja tym zainteresuję się;
zaraz zadzwonię do Cesława,
a Cesław niech zadzwoni do Symona –
nie wypada, zeby Warsawa
była na „takie coś” narazona.
Wspólnym wysiłkiem ządu i społecenstwa
pozbyliśmy się zabiego bezeceństwa.
Biedna żaba! Dlaczego więc Iwonka nie mogła mi wybaczyć, że rozdeptałem żuczka? Na jej: „O! Popatrz, żuczek”, machinalnie rozgniotłem go butem. Dopiero po 40 latach uzyskałem oficjalne wybaczenie na piśmie. Przyjaźnimy się serdecznie i odwiedzamy z rodzinami do dziś, chociaż podejrzewam, że mimo wszystko ciągle chowa skrywaną urazę, nie doceniając być może rycerskiej intencji obrony swojej damy. Z radością możemy myśleć, że ta nasza młodzieńcza przyjaźń przeszła na pokolenie naszych dzieci i trwa nadal. Pomimo żuczka.
Zdarzyło się, że dwaj bracia, tj. Jurek i ja “chodziliśmy” w Jastarni z dwiema siostrami: Zosią i Marysią Biegańskimi. Mama ich była pianistką, a ojciec dyrektorem Wydawnictw Artystycznych i Filmowych. Mieszkali w fińskim domku w pięknej zielonej dzielnicy Jazdów w centrum Warszawy. Zdałem wtedy na Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej. Kierowany jednak porywem serca, postanowiłem przenieść się do Warszawy, by być blisko Marysi. Stało się to możliwe dzięki jej wujkowi, ówczesnemu dziekanowi warszawskiego Wydziału Architektury, który – dzięki mojej wysokiej ocenie z egzaminu wstępnego – stwierdził, że „nie widzi przeszkód”. Gdy nadeszła jesień okazało się jednak, że letnie miłości nie zawsze utrzymują się poza wakacjami. Pozostałem na studiach w Gdańsku, Marysia poszła na malarstwo do warszawskiej ASP. Nasze drogi się rozeszły, przestaliśmy jeździć na wakacje do Jastarni i straciliśmy kontakt.
Lubiłem towarzystwo tutejszych chłopaków: Romka i Edka Soleckich, Piotra Wilkuszewskiego, Henia Selina, Henia Oksa, Ryśka Ambroziewicza, Staszka Rybarczyka, Bogdana, Franka i innych. Uczyliśmy się od nich języka kaszubskiego, często mało cenzuralnych zwrotów, nie nadających się do cytowania tutaj, ale do dziś potrafię trochę kaszëbsczim jãzëkem godac. Była to przydatna umiejętność. Wiedziałem, na przykład, że należy czym prędzej uciekać, gdy wchodząc w szkodę słyszeliśmy: Të diôble, jak jô ce chyce, to utopse.
Wojtek z Ryśkiem przewodzili bandzie tutejszych chłopaków, która przybywającym na wakacje chłopcom, zwłaszcza tym wywyższającym się swoim stołecznym pochodzeniem, pięścią pomagała przywrócić odpowiednie proporcje zachowania. Często odbywało się to już na dworcu, ledwie wysiedli z pociągu.
Miałem też swoją paczkę znajomych, od lat przyjeżdżających na wakacje nad morzem: Iwona Borysowicz, Marysia Biegańska, Kasia Forbert, Krystyna Zajączkowska, Małgosia Kubiak, Ania Domańska i Tomek Stawiński z Warszawy. Byli też tacy, których dziś pamiętam tylko z imienia lub przezwiska: Danek, Grzybówna, Młynarka, Zarzycki… Każdy z moich braci miał swój odrębny krąg znajomych, ale często trzymaliśmy się razem.
Niektórzy nazywali nas Kanarkami (Jurek Kanarzycho, Wojtek Kanar i ja Kanarek). Do tego Krzysztof Starczewski był jeszcze jakby moim trzecim bratem, młodszym o rok ode mnie.
Przyjeżdżała do Jastarni i Juraty warszawska elita. Pisarze, aktorzy, filmowcy, dziennikarze. Bywały tu Anna Nehrebecka, Małgorzata Braunek, Maja Komorowska, Wojciech Gąssowski, Tadeusz Kubiak (ojciec Małgosi), Wojciech Młynarski, Edward Dziewoński i inni. Mówiło się, że na premierowych pokazach w kinie „Żeglarz” było więcej gwiazd na sali niż na ekranie.
W owym czasie samochodów w Jastarni prawie nie było. Andrzej Badeński, medalista letnich Igrzysk Olimpijskich w 1964 roku, tym bardziej zadawał szyku, pojawiając się w otwartym kabriolecie NSU Prinz. Szliśmy pewnego razu z Krzysztofem, gdy zatrzymał się przy nas, wypytując o urodziwą siostrę Krzysztofa, Beatę. Poczęstował nas wyrostków Chesterfieldami z filtrem, by wydobyć informację, gdzie mógłby ją spotkać. Krzysztof lubił na plaży grać w badmingtona z Wojciechem Młynarskim ze względu na jego niezwykłe poczucie humoru. Błyskotliwe dowcipy zapisywało okoliczne towarzystwo. Krzysztof, czarujący, przystojny, dość wcześnie zakosztował dziewczęcych uroków i przez jedno lato mieszkał nawet z jedną panną ze stolicy, za przyzwoleniem jej ojca, który robił sobie nadzieje, płonne, jak się zresztą okazało, że obrotny młodzieniec wspomoże go w interesach tzw. prywatnej inicjatywy. Po latach Krzysztof przyjechał do Jastarni z dorastającym synem w sentymentalnym nastroju odnajdywać ścieżki dzieciństwa. Krzysztof junior zżymał się, że zaaferowany tata oprowadzał go po jakiś chaszczach.
Super się czyta…
Z humorem, obrazowo…świetne zdjęcia z tamtych lat.
Dziękuję, T.Ru