Chodzenie po mieście: bajki na placu zabaw

Ela Kargol

Nie tylko baśnie braci Grimm

Nie tylko Friedrichshain w Berlinie ma swoją baśniową fontannę. Dwa lata temu, gdy córka zamieszkała przy Köllnische Heide w Berlinie-Neukölln, dowiedziałam się o tej drugiej w parku Schulenburga (Von-der-Schulenburg-Park).
Wspominałam już o niej i o parku pisząc o murze przy Sonnenalle.

Park jako teren zielony jeszcze bez nazwy widniał już na mapach sprzed I wojny światowej. Teren nie nadawał się pod zabudowę z powodu bagnistego i niskiego położenia. Kilka lat po wojnie w latach 20. ubiegłego wieku uzyskał swój dzisiejszy kształt. W centrum znajduje się długi prostokątny zbiornik wodny, o tej porze pełen kaczek i kaczorów oraz karmiących je mimo zakazu dorosłych i dzieci, z alejami platanów po obu dłuższych stronach i baśniową fontanną na południowym końcu. Fontanna wcale nie miała być baśniowa, miała być niemiecka, miała być jak niemiecki las. Autorem secesyjnej fontanny utrzymanej w heimatstilu, bo tak sobie jej pierwotny kształt wyobrażam, o nazwie w podobnym stylu „Symbol des Waldesdomes“ (Symbol Katedry Leśnej) lub „Deutscher Wald“ (Niemiecki Las) był rzeźbiarz Ernst Moritz Geyger. Fontanna była już prawie gotowa w roku 1918. Figury jelenia, łani i jelonka zostały odlane w brązie, Pawilon w kształcie świątyni, w którym umieszczona miała być fontanna powstawał właśnie w pracowni rzeźbiarza. Kiedy lokalizacja fontanny nie była jeszcze ustalona, zmieniła się sytuacja polityczna, cesarz abdykował, spartakusowcy przejęli administrację miasta i proklamowali “Republikę Neukölln”. Jelenie i łanie nie były mile widziane, a do tego jeszcze ta nazwa.

Model wraz z wykonanymi figurami i elementami z wapienia muszlowego przeleżał ponad 15 lat w magazynie przedsiębiorstwa oczyszczania miasta. Aż przyszły czasy, które pozwoliły postawić fontannę, w miejscu, w którym stoi do dzisiaj, choć mało w niej z oryginału Geygera. Swą nazwę zawdzięcza miejscowym nacjonalistom, którzy przy jej otwarciu w roku 1935 zorganizowali propagandowy festyn i polecili uczniom z pobliskich szkół wystąpić w baśniowych kostiumach. Z powodu tego bajkowego święta fontanna została popularnie nazwana “Baśniową Fontanną”, co później zostało oficjalnie przyjęte. Jelenie z brązu zostały w czasie wojny przetopione na armaty.

Pozostałe części uległy zniszczeniu na skutek działania czynników atmosferycznych i wandalizmu. W 1970 roku po raz pierwszy poddano fontannę renowacji, w miejsce figur Geygera zainstalowano dwie baśniowe figury, autorstwa rzeźbiarki Katarzyny Szelinski-Singer. Rzeźba przedstawiająca baśń Braciszek i siostrzyczka, w tórej siostrzyczka obiema rękami obejmuje jelonka, w jakiś sposób nawiązuje do oryginału Geygera. Z drugiej strony w skulonej i dość zrezygnowanej pozie siedzi Kopciuszek i razem z gołębiami próbuje oddzielić soczewicę od popiołu.

W latach 2000/2001 na kolumnach zostały wstawione nowe putta z brązu, wykonane przez artystkę Annę Boguszewskają. Cała fontanna została zdemontowana, a poszczególne jej części odrestaurowane. Nie widziałam jej latem, gdy tryska wodą, z góry i z dołu, ale potrafię sobie wyobrazić. Bez wody też jest piękna, jak zresztą cały park wraz z baśniowym placem zabaw.

Plac zabaw, otwarty w roku 2007, a szczególnie zamek przyciąga dzieciaki starsze i młodsze z okolic i z całego Berlina, znalazł się w pierwszej dziesiątce najciekawszych placów zabaw w mieście.

W tym momencie, przyglądając się drewnianym figurom z baśni braci Grimm i z placu zabaw o tej samej nazwie jestem w kropce. Okazuje się, że nie jestem znawcą wszystkich baśni. Niektóre, oczywiście są znane i lubiane, oglądane, opowiedziane, wysłuchane, przeczytane, ale nie wszystkie.

Zdjęcia oznaczone są od 1 do 25 i przedstawiają grimmowskie postaci. Niektóre występują podwójnie, niektóre są tak oczywiste, że od razu wiadomo, o którą baśń chodzi, a niektórych nie znam, albo nie umiem skojarzyć. A więc zapraszam do wspólnej zabawy: Zgadnij jaka to bajka!!!

Baśnie braci Grimm zostały przetłumaczone na ponad 170 języków. Baśnie okrutne, makabryczne i nie jestem do końca pewna, czy dobro zawsze zwycięża, niestety często kobieta jest osobą na wskroś złą.
Ale wszyscy je znamy, kochamy, opowiadamy dzieciom, wnukom, czasem coś zmieniamy, dodajemy. przemilczamy. Hitem u mojej wnuczki okazała się tzw bajka mieszana. Więc opowiadam o Kopciuszku, który zabłądził w lesie, spotkał wilka, a wilk zaprowadził go do chatki krasnoludków. A tam z nimi niekoniecznie mieszka Królewna Śnieżka. Czasami robię rzecz, której nie powinnam, przy Roszpunce pojawia się Mała syrenka, a przy Śpiącej królewnie Dziewczynka z zapałkami. Ale zawsze jest więcej Grimma niż Andersena.

Bracia Grimm to nie tylko zbieracze bajek, to przede wszystkim twórcy Filologii germańskiej, Niemieckiej gramatyki, Słownika i Historii języka niemieckiego.

Ostatnie 20 lat życia mieszkali i tworzyli w Berlinie.

Gdy jadę pociągiem do Poznania lub wracam do Berlina i siedzę przy oknie po dobrej stronie, spoglądam często na budynek Centrum im. Jakuba i Wilhelma Grimmów (Jacob-und-Wilhelm-Grimm-Zentrum) i obiecuję sobie, że kiedyś na pewno wejdę do tej wspaniałej biblioteki, którą znam tylko ze zdjęć.

Tablica pamiątkowa na domu przy Alte Potsdamer Straße 5 i Brüder-Grimm-Gasse upamiętniają miejsce, w którym Grimmowie mieszkali aż do śmierci w 1863 r. (Jacob) i 1859 r. (Wilhelm). Ich kamienica przy Linkstraße 7 została zniszczona w 1944 roku. Ulica Linkstraße 10 lat po postawieniu Muru Berlińskiego znajdowała się w sektorze radzieckim. Na początku lat 70. ubiegłego wieku, w ramach wymiany terytoriów, obszar pomiędzy Linkstraße i Köthener Straße, na którym znajdowała się trasa metra (linia U2), stał się częścią Berlina Zachodniego. Dzisiaj ulica przebiega inaczej niż za czasów Grimmów. Mała uliczka, nazwana w 1997 roku na ich cześć Brüder-Grimm-Gasse, jest mało uczęszczana i prawie niezauważalna. Spoglądam na dwie szklane wieże i podejrzewam, że to nieświadomy zamysł architektów, ale jakże trafny. Od razu kojarzą mi się z baśnią o Szklanej Górze, dobre i to.

Jest jeszcze jedna ulica Grimmstraße, na Kreuzbergu, nazwana tak dziesięć lat po śmierci braci, większa i bardziej kwitnąca życiem.

Bracia Grimm miejsce swojego ostatniego spoczynku znaleźli na jednym z najpiękniejszych, prawie baśniowych cmentarzy w Berlinie, na Starym Cmentarzu św. Mateusza (Der Alte St.-Matthäus-Kirchhof Berlin), choć nagrobki zwykłe, bez niepotrzebnych zdobień, lecz doniosłe, położone wyżej niż inne na łagodnie opadającym cmentarnym zboczu.

Chętnie dowiem się o innych śladach i upamiętnieniach braci Grimm w Berlinie, jeśli znacie, piszcie. Berlińskie adresy Grimmów można znaleźć w internecie. Ale czy jest więcej grimmowskich ulic, szkół, przedszkoli nazwanych ich imieniem, baśniowych placów zabaw lub innych miejsc?

Irysy / Irises

Kiedyś zbierałam wszystko, co było ozdobione irysami, uważałam, że są to najpiękniejsze kwiaty na świecie. Teraz nie byłabym już taka pewna, że naj, ale nadal uważam, że są piękne.

Vor Jahren sammelte ich alles, dass mit Iris dekoriert wurde. Ich war der Meinung, dass sie die schönsten Blumen der Welt sind. Jetzt bin ich mir nicht so sicher, dass sie die schönsten Blumen der Welt sind, schön aber schon.

Frederick Judd Waugh, New Jersey, USA1861-1940

Im Internet findet man unter diesem Bild Kommentare, dass die Irises von van Gogh doch schöner sind. Vielleicht ja, aber sicher viel öfter reproduziert.
Niektórzy uważają, że Irysy van Gogha są piękniejsze. Zapewne, ale na pewno bardziej “oklepane”.

Als ich van Gogh im Internet gesucht habe, fand ich noch Max Pechstein. / Przeglądając Internet w poszukiwaniu van Gogha znalazłam też Irysy Maxa Pechsteina.

Irises waren gern von Claude Monet gemalt. Monet bardzo chętnie malował liliowe i żółte irysy.

Irysy tak mi się podobają, że obraz Hansa Memlinga Lilie i irysy wybrałam jako winietę bloga.
Das Bild von Hans Memling, Lilien und Irises sieht man auch auf meinem Blog.

I wreszcie niespodzianka / und jetzt Überraschung…

Wer malte dieses Bild? Kto namalował ten obraz? Ich verrate nur, dass der Künstler ganz, aber wirklich ganz anders malt. Dodam tylko, że artysta jest znany z zupełnie, ale to zupełnie innych obrazów.

Za odgadnięcie zagadki będzie nagroda. Es wird einen Preis geben für die / den, die /der dieses Rätsel löst.

Berliner Spaziergänge / Berlińskie spacery (2)

Das Auto steht irgendwo in Charlottenburg und kein Mensch scheint es zu benutzen. Jemand stellt es aber ab und zu von einer Straßenseite auf die andere. Und jemand hat sich irgendwannmal Mühe gegeben, um es so liebevoll hippiearrtig zu bemalen. Man kann da Vieles entdecken, Symbole Aiurvedischer Medizin und van Gogh, Ganesh und zwei lustige Bengel aus polnischen Kinderfilme aus den 70ern: Bolek und Lolek, die auf Deutsch in der umgekehrten Reihenfolge Lolek und Bolek heißen. Ich glaube auch, Hitler gefunden zu haben.

Bitte schreib in den Kommentaren, was Ihr sieht.

Auto stoi gdzieś na Charlottenburgu, nigdy nie jeździ, choć czasem ktoś je przestawia z jednej strony ulicy na drugą. Zostało kiedyś pomalowane tak, jak 50 lat temu malowali swoje auta hippisi. Ale wydaje mi się, że zostało tak ozdobione co najmniej 20 lat później. Zastanawiam się, czy należy do kogoś z Polski, bo wśród różnych ezoterycznych i ajurvedycznych symboli, wśród memów współczesnej popkultury jak van Gogh, dinozaury czy Hitler, można też znaleźć Bolka i Lolka.

Napiszcie w komentarzach, co jeszcze zauważyliście.

 

Stay at home, make art

Ewa Maria Slaska

Kochani, dziwne te święta, chociażby dlatego, że nawet my, single, święta jednak spędzaliśmy z kimś, z rodziną, z przyjaciółmi. Ci co mieszkają rodzinnie, w związkach, we wspólnych mieszkaniach, nie mają problemu, ktoś będzie koło nich. Ale my, single?

Taki więc mi przyszedł pomysł, ukradziony, przyznaję, ze strony bored panda, strona z kolei podłapała wyzwanie rzucone wirtualnym zwiedzającym przez Getty Museum, które to muzeum zainspirowało się amsterdamskim pomysłem Tussen Kunst en Quarantaine (aka Between Art and Quarantine). Nie szukam dalej, bo może cofniemy się w czasie do jaskiń Altamiry. Starczy tyle genealogii, ile jej podaje znudzona panda. Wyzwanie było proste, zrób swoje ulubione dzieło sztuki z tego, co masz pod ręką, z tym, kto jest w domu,

Tu podaję tylko jeden przykład, ale za to z mojego ukochanego dzieła. Myślę, że kochałam je już zanim je kiedykolwiek zobaczyłam na reprodukcji. Opowiadała mi o nim mama, gdy po raz pierwszy wyjechała do Londynu, i naprawdę wiele lat minęło od tego czasu do dnia, kiedy i ja tam dotarłam, weszłam po schodach do National Gallery i popędziłam do sali van Eycka, żeby zobaczyć śliczną średniowieczną kobietę w ciąży, w sypialni, w prywatnej, intymnej sytuacji, i jej młodego męża. I pantofelki pod łóżkiem, i pieska, a przede wszystkim to niezwykłe lustro w głębi, w którym widać czworo gości weselnych, malarza, potretującego małżonków Arnolfini, i ich plecy, a w 12 kołach wmotowanych w ramę lustra malarz namalował jeszcze 12 scen z życia Jezusa. Obraz Małżeństwo Arnolfini został namalowany na desce w roku 1434.

No to teraz wyzwanie świąteczne. Umieściłam je na Facebooku 31 marca. Zaapelowałam: Kochani moi Czytelnicy i (nie)Czytelnicy, ukradłam pomysł na przednią zabawę podczas kwarantanny. Moje wyzwanie brzmi: Zróbcie obraz, który Waszym zdaniem oddaje atmosferę świąt Wielkiej Nocy. Zróbcie i przyślijcie do mnie lub umieście na FB pod moim wpisem lub od dziś, tu, w komentarzu pod wpisem. Po świętach pokażę na blogu wszystkie prace, zrobimy głosowanie i wybrane przez nas DZIEŁO zostanie nagrodzone 🙂

Tu na zachętę Dzieło wykonane przeze mnie czyli Adminkę 31 marca 2020 roku, w dniu, gdy przygotowywałam ten wpis. Nie zastanawiałam się długo, postanowiłam, że powtórzę Jacka Malczewskiego z pisanką. Ciekawe jednak, że miałam w pamięci zupełnie inny obraz niż ten, który znalazłam w sieci. Trudno, słowo się rzekło, nawet jeśli tylko mnie samej…

Kobieta zamiast mężczyzny, niebieska ściana i granatowy szal zamiast nieba. No i na dodatek nie umiem robić selfików. Trudno, tak krawiec kraje, jak mu materii staje. No, a Malczewski, jak zawsze, podobny do Don Kichota (więc może ten krajobraz za nim, to polska La Mancha. Nota bene, ja nie wiedziałam i nigdy mi do głowy nie przyszło, żeby to sprawdzić, czy wiecie zatem, że Mancha to po hiszpańsku plama? Wiadomo Kto mi to powiedział. Dziękuję.)

Iwona Dadej zamieściła u siebie na FB dzieło i jego imitację bardzo pasujące do świątbo obraz można potraktować jako porządki świąteczne, naprawdę nazywa się W bibliotece lub Dziewczyna czytająca w bibliotece i został namalowany przez Edouarda (Johna) Mentha, szwajcarskiego malarza, żyjącego w latach 1858-1915. Naśladownictwo jest dziełem Darii Gerasimov. Autorka komentuje, że każda próba zrobienia porządku w bibliotece tak właśnie się kończy.

W międzyczasie akcja (nie moja, muzealna) objęła już chyba cały świat, a ogłaszają ją przede wszystkim muzea, np. Muzeum Narodowe w Warszawie. Warszawa zaproponowała odtworzenie kilkunastu obrazów polskich malarzy (w tym również Malczewskiego), ja wybrałam, żeby ją tu zaprezentować, Pomarańczarkę Gierymskiego. No bo pomarańcze to w Polsce zawsze przecież bardzo świąteczny akcent. Było sporo różnych wersji starej sprzedawczyni, oto jedna z nich:

Arkadiusz Łuba przysłał dożę Loredana, szykującego się do święta Paschy (Giovanni Bellini).

A tu kolejne propozycje z sieci, które można podzielić na porządki świąteczne i przygotowania oraz same święta. Jak dotąd nie znalazłam propozycji odnoszących sią do Pisma świętego i liturgii, a więc biczowania, ukrzyżowania, złożenia do grobu i zmartwychwstania…

Przygotowania:

I święta

I jeszcze dwie wersje Ostatniej Wieczerzy mistrza Leonarda, wykonana przez wnuka wersja damsko-męska z kotem w pozycji centralnej i moja wersja z apostołkami, ale postacią centralną jest, jak w Seksmisji, mężczyzna, którego jednak podrzucił wnuk. Ja chciałam umieścić syrenę.

Katastrofa (zagadka)

Zagadkę przygotował Lech Milewski, nagród nie będzie. Trzeba odgadnąć tytuł i autora tekstu oraz imiona / nazwiska osób zapisanych w tekście zagadki jako Aaaa, Sxxx, Dyyy.

Obie panny doznały uczucia chłodu. Sxxx podniósł głowę i wpatrywał się w Koronę Północną stojącą naprzeciw balkonu. Dyyyyy mówił:
– Wyobraźmy sobie, że kiedyś pisma przyniosą następujący telegram: „W tych dniach astronom taki a taki dojrzał w konstelacji Byka, tuż obok Słońca, nowe ciało niebieskie, które zrobiło na nim wrażenie planety. Obserwacje w tej chwili są przerwane z powodu ukrycia się gwiazdy poza tarczą słoneczną.”

W parę tygodni, gdy publiczność już zapomniała o zjawisku, telegram ogłosił o nim nieco pełniejsze wiadomości. „Nowe ciało niebieskie jest kometą, a raczej olbrzymim uranolitem, równym ziemi lub większym od niej; znajduje się poza orbitą Jowisza, ale szybko zbliża się ku słońcu w linii prostej. Co najważniejsze: droga jego zdaje się leżeć na płaszczyźnie ekliptyki. To ciało niebieskie można już widzieć gołym okiem na godzinę przed wschodem słońca.”

Wiadomość ta, obojętna dla ogółu, od tygodnia zajmowała astronomów, a obecnie zaniepokoiła ludzi obeznanych z astronomią.
Mówili oni: jeżeli ów uranolit toczy się ku słońcu po płaszczyźnie ekliptyki, więc koniecznie musi przeciąć drogę ziemi.
Otóż kiedy on ją przetnie?
Jeżeli kometa, właściwie uranolit, przetnie drogę ziemską przed grudniem albo po grudniu, możemy bezpiecznie przypatrywać się nadzwyczajnemu widokowi.
Ale jeżeli przecięcie nastąpi w grudniu, sprawa stanie się straszną. Może bowiem trafić się zderzenie dwu ogromnych mas, z których jedna leci z prędkością trzydziestu wiorst na sekundę, a druga – nie powolniej. Łatwo zrozumieć, że obie masy przemieniłyby się w kłąb ognia.
Nie trzeba wspominać, że w ciągu następnych tygodni posypałoby się mnóstwo artykułów i broszur roztrząsających kwestię: w którym dniu uranolit przetnie drogę ziemską?
Naturalnie autorzy twierdzili, że o zetknięciu się ziemi z niespodziewanym wędrowcem nie ma mowy, choć już wszystkim było wiadomo, że przecięcie orbity ziemskiej nastąpi w grudniu. Przy czym optymiści twierdzili, że wówczas ziemia od przybłędy będzie oddalona na dziesięć milionów mil, a pesymiści przypuszczali, że będzie odległa na milion mil.

„Ale i w tym wypadku – pisali pesymiści – tylko zobaczymy gwiazdkę kilka razy większą od Jowisza, która szybko przesunie się po niebie od zachodu na wschód.”
„To jeszcze można wytrzymać!” – powiedziała sobie publiczność przechodząc do codziennych kłopotów.
Roztropniejszych jednak uderzył fakt, że astronomowie nie zabierają głosu w tej kwestii, ale że w obserwatoriach trafiają się dziwne rzeczy.
Rachmistrze ciągle mylili się w rachunkach: panowała bowiem niepewność co do prędkości biegu owego ciała niebieskiego. W końcu, co już ukrywano przed publicznością, jeden z astronomów powiesił się, drugi się otruł, a trzeci palnął sobie w łeb. Gdy zaś przejrzano ich rachunki, okazało się, że każdemu z nich wypadło, iż jeżeli uranolit pędzi z szybkością trzydziestu kilometrów i dwustu pięćdziesięciu metrów na sekundę, musi bezwarunkowo zetknąć się z ziemią.

Nareszcie rządy ucywilizowane zabroniły pisać o nadchodzącym zjawisku, ponieważ wielu ludzi ze strachu wpadało w obłąkanie. Ogłoszono tylko notę kilku obserwatorów, że w połowie grudnia ukaże się podczas nocy ciało niebieskie podobne do księżyca w pełni, które w kilka godzin przybierze nieco większe rozmiary, lecz przed wschodem słońca zniknie.
Była to prawda. Astronomowie jednak, którzy pisali ową notę, nie znając dokładnie szybkości uranolitu nie byli w stanie obrachować, jak wielkich rozmiarów dosięgnie ów chwilowy księżyc, czyli – w jakiej odległości przesunie się obok ziemi.

Od czerwca do września nowa gwiazda przesunęła się do konstelacji Bliźniąt, wschodziła po północy i była tak dużą jak Mars. W październiku wyglądała jak Saturn, a jeszcze w listopadzie była mniej świetną aniżeli Jowisz. Wschodziła coraz wcześniej przed północą, rosła nieprędko, ale ciągle, i zbliżała się do konstelacji Raka.
W tej epoce niebieski przybysz już zaczął oddziaływać na ziemię; wprawdzie nie na jej wody lub atmosferę, lecz na jej najbardziej wzniesione punkta, jakimi są – ‘szczyty cywilizacji’.

Europejski chłop, wyrobnik, drobny mieszczanin słyszał coś o nowym zjawisku, lecz nie miał czasu zajmować się nim, pochłonięty troską o chleb, odzież i opał, czego mu ciągle brakowało.
Czerwonoskórzy Amerykanie, Indusi i Chińczycy, wreszcie różne odmiany Murzynów nawet nie zwracali uwagi na drobne światełko sądząc, że jest to jedna z planet, które przez pewien czas błyszczą na niebie, potem znikają i znowu ukazują się w innych gwiazdozbiorach.
Ale inaczej było z ucywilizowanymi a zdenerwowanymi klasami Europy. Miały one rozum, ażeby pojąć nadciągające niebezpieczeństwo, lecz nie były zdolne zapanować nad strachem, bo zabrakło im wiary. Wszyscy niby to drwili ze zbliżającego się końca świata, rozchwytywali odnośne karykatury, biegali na farsy i operetki skomponowane na ten temat; ale myśleli i mówili – tylko o komecie, a każdy dzień powiększał ich beznadziejność. Przy migotaniu złowrogiej gwiazdy widzieli pustkę życia i nicość swoich wierzeń.

Opadły ręce genialnym przedsiębiorcom, którzy łączyli oceany i przekopywali góry: cała ich mądrość, wszystkie machiny nie mogły ani przyśpieszyć biegu ziemi, ani pohamować nadlatującej z boku komety. Struchleli mocarze giełdowi, gdy wytłomaczono im, że wobec możliwej katastrofy miliard nie jest lepszym zabezpieczeniem aniżeli łachman nędzarza.
Rozpacz ogarnęła filozofów wykładających, że jedynym Bogiem jest ludzkość; widzieli bowiem własnymi oczyma, jak łatwo ludzkość traci głowę i jak łatwo zetrzeć ją może lada pyłek nieskończoności.
Mędrcy szaleli, głupcy odurzali się ze strachu; alkohol, morfina i chloral były pochłaniane w nieprawdopodobnych ilościach.

Skutkiem naturalnej reakcji ludzie, którzy rok temu reklamowali potęgę nauki, dziś odtrącili ją z pogardą przeklinając oświatę i zazdroszcząc prostakom. Największą popularnością cieszyła się broszura, w której jakiś obłąkaniec dowodził, że astronomia jest oszustwem, a ciała niebieskie iskrami, które ziemi zaszkodzić nie mogą, choćby wszystkie na nią spadły.

Zaczęto odgrzebywać legendy o końcu świata, a bardzo uczeni mężowie dowodzili, że nic w roku bieżącym nie grozi nam, ponieważ – według Talmudu – jeszcze nie upłynęło sześć tysięcy lat od czasu stworzenia.
Wyrodził się szczególny obłęd – podróżowania. Miliony ludzi zamożnych jeździło z pośpiechem bez kierunku i celu szukając bezpiecznego miejsca.
Lecz gdziekolwiek zatrzymali się, nad morzem czy między górami, wszędzie przyświecała im straszna gwiazda, jaśniejsza aniżeli Jowisz.

W początkach grudnia trwoga panująca między klasami oświeconymi udzieliła się ludowi.
Ale chłop bez względu, czy się lękał, czy nie lękał, musiał młócić zboże; rąbać drwa, gotować jadło i karmić inwentarz. O ile mu zaś zbywało czasu, szedł gromadą pod kościół lub figurę i modlił się. On od dzieciństwa wiedział i wierzył, iż kiedyś musi nastąpić koniec świata; więc gdy nadszedł termin, prostacy bali się – nie zniszczenia, ale sądu.
Toteż między ludem panował smutek, wzrosła pobożność, prawie znikły występki. Człowiek, dbały o zbawienie duszy, nie pił i nie awanturował się; nie potrzebował też kraść, bo zamożniejsi sąsiedzi oddawali mu swój nadmiar.
Wśród powszechnego rozkołysania umysłów tylko dwie istoty pozostały spokojne: żołnierz pod bronią i szarytka. Tamten wiedział, że każdą śmierć powinien spotkać odważnie; ta poleciwszy ducha Bogu nie miała czasu myśleć o sobie, zajęta łagodzeniem cudzych cierpień, których liczba zwiększała się co dzień.

Dyyyyy odpoczął, wypił herbatę, którą podsunęła mu Aaaa, i mówił dalej:
– Wyobraźmy sobie na półkuli północnej kraj górzysty, wzniesiony o jakiś kilometr nad poziom, odległy o kilkaset mil od morza. Przypuśćmy, że w tym szczęśliwym miejscu chwila przejścia uranolitu czy komety przez drogę ziemi przypadałaby w nocy, i pomyślmy, co widzieliby tamtejsi mieszkańcy?
Około ósmej wieczór, w połowie grudnia, razem z konstelacją Raka ukazałby się na wschodzie jasny krąg podobny do księżyca w pełni, tylko – większy. Oryginalny ten księżyc miałby dziwne własności.
Przede wszystkim robiłby wrażenie, że – nie rusza się razem ze sklepem niebieskim, lecz ciągle stoi niezbyt wysoko nad wschodnim widnokręgiem, gdy poza nim przesuwają się konstelacje: Raka, potem Lwa, wreszcie Panny. Nieruchomy ten jednakże krąg wzrastałby bardzo szybko. O dziewiątej średnica jego byłaby dwa razy większą, o dziesiątej – cztery razy, a o północy osiem razy większą niż średnica księżyca w pełni.
W tej ostatniej porze byłby tak ogromny, że równałby się pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu księżycom w pełni, gdyby jednocześnie nie zachodziły w nim szybkie zmiany lunacji. Nowy ten księżyc, który o ósmej był w pełni, już o dziewiątej wyszedłby z pełni, a o dwunastej byłby w kwadrze. W tej postaci jego połowa równałaby się dwudziestu lub trzydziestu księżycom. Wnet jednak kwadra zaczęłaby się zmniejszać tak szybko, że już o pierwszej widać by było na niebie ogromny sierp, który w kilkanaście minut później zgasłby.

Zjawiska te oznaczałyby, że uranolit przeciął o północy drogę ziemską i poleciał dalej ku
słońcu.
Gdyby między mieszkańcami tego błogosławionego kraju znajdował się astronom, mógłby na mocy powyższych obserwacyj zrobić rachunek. I wypadłoby mu, że ów uranolit, wielki i ciężki jak ziemia, przeleciał obok niej w odległości – dwa razy mniejszej aniżeli księżyc.

Mieszkańcy szczęśliwego kraju, a sąsiedzi astronoma, zobaczywszy, że potwór niebieski znikł i nie zrobił im szkody, zapewne oddaliby się radości.
Ale astronom nie cieszyłby się, lecz z niepokojem odczytywałby depesze nadchodzące co kilka minut z innych obserwatoriów, położonych bliżej morza. Jego bowiem rachunki powiedziały mu, że to nie koniec, ale dopiero początek zjawiska, i że kometa, której zniknięcie tak uradowało współobywateli, przeszedłszy obok ziemi wywarła na jej powierzchnię wpływ siedemset razy większy aniżeli księżyc. Księżyc zaś, jak wiadomo, jest motorem przypływów i odpływów morskich.
Otóż między depeszami przychodzącymi z punktów nadbrzeżnych najliczniejsze donosiłyby, że od szóstej wieczór spostrzeżono nagły i silny odpływ morza. Astronom wiedziałby, co to znaczy. Znaczy, że na oceanach Atlantyckim i Spokojnym zaczynają tworzyć się dwie góry wodne, które o północy wzniosą się do trzystu pięćdziesięciu metrów wysokości na podstawach mających przeszło po dziesięć tysięcy mil kwadratowych powierzchni.
W kilka godzin po północy zaczęłyby nadchodzić depesze zawiadamiające o równie szybkim i niezwykłym przypływie mórz, zaś nad ranem… wcale nie przychodziłyby depesze!…

Przyczynę tego zrozumie pani – mówił Dyyyy zwracając się do Aaa – jeżeli dodam objaśnienie, że w niektórych portach europejskich zwykły przypływ dosięga dziesięciu metrów wysokości. A ponieważ wpływ uranolitu na morze byłby siedemset razy większy niż księżyca, wnosić by można, że w portach tych woda miałaby siłę do utworzenia wału równego mniej więcej górze Mont-Blanc!…
Niech pani pomyśli, że wybrzeża morskie w najlepszym razie dosięgają paruset metrów wysokości. Niech pani doda, że to niesłychane rozkołysanie wód trwałoby nie kilka godzin, ale kilka tygodni – że towarzyszyłoby mu parowanie wody, o którego sile nie mamy pojęcia, i – niech pani odpowie, czy te niezmierne deszcze i zalewy nie byłyby potopem, o którym mówi Biblia.

Co wówczas stałoby się z Ameryką Środkową, z Afryką od Gwinei Wyższej do Niższej, z północną Australią, z wyspami Oceanu Indyjskiego?…
Po co wreszcie daleko szukać: czy sądzi pani, że resztki góry wodnej, która powstałaby na Oceanie Atlantyckim, nie zmyłyby Hiszpanii, Francji, Belgii z Holandią, a nade wszystko Wielkiej Brytanii?…
Gdyby kto w rok po uspokojeniu się rozpętanych żywiołów zwiedził zachodnią Europę,
zdumiałby się znalazłszy tylko szczątki niegdyś pełnych życia lądów. Ale ani miast, ani dróg, ani pól i lasów, ani ludzi…
– Awantura arabska!… – mruknął Sxxxxx.

Na zdrowie

Ostatni dzień wlókł mi się jak żaden. Nie od tremy. Nie bałem się. Nie było zresztą czego. Wciąż czułem się sam w różnojęzycznym tłumie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Opiekunowie nie pchali mi się w oczy, zresztą nawet ich nie znałem. A ponieważ nie wierzyłem w klątwę, którą ściągam na siebie, śpiąc w pidżamach Adamsa, goląc się jego maszynką i chodząc jego śladami nad zatoką, powinienem był czuć ulgę, że zrzucę nazajutrz fałszywą skórę. Także na drodze nie spodziewałem się żadnej zasadzki. Przecież i jemu włos nie spadł z głowy na autostradzie. A jedyną noc w Rzymie miałem spędzić pod szczególną opieką. Mówiłem sobie, że to tylko chęć skończenia z akcją, bo okazała się niewypałem. Mówiłem sobie sporo rozsądnych rzeczy, a jednak wyskakiwałem wciąż z porządku dnia.

Po kąpieli miałem wrócić do „Vesuvia” o trzeciej, a już dwadzieścia po drugiej znalazłem się w pobliżu hotelu, jakby mnie tam coś gnało. W pokoju na pewno nic się nie mogło zdarzyć, chodziłem więc po ulicy. Otoczenie znałem na pamięć. Na rogu był zakład fryzjerski, dalej sklep tytoniowy, biuro podróży, od niego ciągnął się hotelowy parking wpuszczony w lukę między domami. Idąc za hotelem w górę, mijało się kaletnika, u którego Adams zeszył sobie urwany uchwyt walizki, i małe kino non stop. Omal nie wszedłem tam pierwszego wieczoru, bo różowe kule na plakacie wziąłem za planety. Tuż przed kasą dostrzegłem swój błąd. To był gigantyczny zadek. Teraz, w nieruchomym upale, poszedłem do rogu i wróciłem, skręciwszy koło przekupnia, który sprzedawał palone migdały. Zeszłoroczne kasztany już się skończyły. Napatrzywszy się fajkom, wszedłem do trafiki i kupiłem paczkę coolów, choć zwykle nie palę mentolowych. Przez uliczny hałas dochodziły z głośników kina stękania i charkoty niczym z rzeźni. Przekupień migdałów popchnął swój wózek w cień padający od zadaszonego podjazdu „Vesuvia”. Może był to kiedyś wykwintny hotel, ale sąsiedztwo świadczyło o jego powolnym upadku. Hall stał prawie pusty. Winda była chłodniejsza od mego pokoju. Przyjrzałem mu się krytycznie. Pakować się w takim skwarze znaczyło oblać się potem, a wtedy czujniki nie będą trzymały. Przeniosłem się z pakowaniem do łazienki, w tym starym hotelu prawie tak dużej jak pokój. Łazienka też była duszna, ale miała marmurową podłogę. Wziąłem tusz w wannie na lwich nogach i umyślnie nie wytarłszy się do sucha, zacząłem układać rzeczy w walizkach, boso, żeby choć tak doznać chłodu. W neseserze natrafiłem na twarde zawiniątko. Rewolwer. Zupełnie o nim zapomniałem. Najchętniej wrzuciłbym go pod wannę. Włożyłem go na dno większej walizki pod koszule, wytarłem starannie skórę na piersi i stanąłem przed lustrem, żeby założyć czujniki. Kiedyś miałem w tych miejscach znaki na ciele, ale znikły. Wymacałem koniuszkowe uderzenie serca między żebrami dla pierwszej elektrody. Druga, w dołku obojczykowym, nie chciała trzymać. Jeszcze raz wytarłem się i przycisnąłem plaster z obu stron, żeby czujnik nie występował nad obojczyk. Nie miałem wprawy, bo dawniej nie robiłem tego sam. Koszula, spodnie, szelki. Nosiłem je od powrotu na Ziemię. To było wygodne. Człowiek nie łapał się wciąż za spodnie od wrażenia, że spadają. Na orbicie ubranie nic nie waży i kiedy się wróci, powstaje ten „spodniowy odruch”, stąd szelki.

Byłem gotów. Cały plan miałem w głowie. Trzy kwadranse na obiad plus zapłacenie rachunku i odebranie kluczyków, pół godziny do autostrady ze względu na szczyt, dziesięć minut rezerwy. Zajrzałem do szaf, ustawiłem walizki przy drzwiach, umyłem twarz zimną wodą, sprawdziłem w lustrze, że nie znać czujników, i zjechałem na dół. W restauracji był już tłok. Zlany potem kelner postawił przede mną chianti, poprosiłem o pastę z zielem bazyliszka i kawę do termosu. Kończyłem już jeść, patrząc na zegarek, kiedy głośnik zamamrotał: „Mister Adams proszony do telefonu!”. Zobaczyłem, jak włoski wstają mi na grzbietach rąk. Iść czy nie iść? Od stolika pod oknem wstał grubas w pawiej koszuli i poszedł do kabiny. Jakiś Adams. Mało to jest Adamsów? Widziałem już, że nic się nie zaczyna, ale byłem na siebie zły. Płytki był mój spokój. Otarłem tłuste od oliwy usta, zażyłem gorzką zieloną tabletkę, popiłem ją resztą wina i poszedłem do recepcji. Hotel celebrował jeszcze swoje plusze, stiuki i aksamity, ale od oficyn ciągnęło kuchennym zaduchem. Jakby arystokracie odbijało się kapustą. To było całe pożegnanie. Wyszedłem w twardy upał za portierem, który wiózł moje walizki. Auto od Hertza stało dwoma kołami na chodniku. Hornet czarny jak karawan. Nie pozwoliłem portierowi kłaść bagażu do kufra, bo mógł być w nim nadajnik, odprawiłem go banknotem i wsiadłem do auta jak do pieca. Od razu spocony, sięgnąłem do kieszeni po rękawiczki. Niepotrzebnie, kierownica była obłożona skórą. Kufer był pusty – gdzie wzmacniacz? Na podłodze przed wolnym siedzeniem przykryty okładką rozłożonego magazynu, z której zimno patrzyła na mnie goła blondynka, wystawiając błyszczący śliną język. Nie wydałem właściwie głosu, ale coś we mnie z cicha stęknęło, kiedy zacząłem wpychać się w ciągły ruch. Kolumna od świateł do świateł. Choć wypoczęty, byłem miękki, trochę naburmuszony, trochę głupawo rozchichotany w sobie, może, bo zjadłem kopiasty talerz makaronu, którego nie cierpię. Jak dotąd groza położenia sprowadzała się do tego, że przybrałem na wadze. Za następnym skrzyżowaniem włączyłem dmuchawę. Zawiało ukropem spalin. Wyłączyłem ją. Auta pchały się na siebie po włosku. Objazd. W lusterkach maski i dachy. La potente benzina italiana śmierdziała czadem. Zatrzymałem się za autobusem w jego cuchnącym wydechu. Dzieci, wszystkie w takich samych zielonych czapkach, gapiły się na mnie przez tylną szybę. W żołądku miałem kluchę, w głowie żar, na sercu czujnik, który zaczepiał przez koszulę o szelki przy każdym obrocie kierownicy. Rozerwałem opakowanie kleenexu, rozłożyłem chusteczki na konsolce biegów, bo kręciło mnie w nosie jak przed burzą. Kichnąłem raz, drugi, taki byłem zajęty kichaniem, że ani wiem, kiedy Neapol został w tyle, znikając w nadmorskim zniebieszczeniu. Toczyłem się już po del Sole. Jak na szczyt prawie luźno. Plimasiny jakbym wcale nie zażył. Łaskotało w oczach, z nosa ciekło, za to w ustach schło. Przydałaby się kawa, choć wypiłem w hotelu dwa kapucynki, ale czas na kawę dopiero koło Maddaleny. „Heralda” znów nie było w kiosku przez jakiś strajk. Między dymiącymi fiacikami a mercedesem włączyłem radio. Ostatnie wiadomości. Rozumiałem piąte przez dziesiąte. Demonstranci podpalili. Rzecznik prywatnej policji oświadczył. Podziemie feministyczne zapowiedziało nowe akcje. Spikerka czytała głębokim altem deklarację terrorystek, potępienie papieża, jedno za drugim, potem głos prasy. Damskie podziemie. Nikt się już niczemu nie dziwił. Odjęto nam zdolność dziwienia się. O co im właściwie idzie, o tyranię mężczyzn? Nie czułem się tyranem. Nikt się nie czuł. Biada playboyom. Co one im robią? Czy kler też będą porywać? Wyłączyłem radio, jakbym zatrzasnął zsyp śmiecia.

Być w Neapolu i Wezuwiusza nie widzieć – a ja nie zobaczyłem. Miałem do wulkanów stosunek pełen życzliwości. Ojciec opowiadał mi o nich przed snem pół wieku temu. Niedługo będę starcem, pomyślałem, i tak mnie to zaskoczyło, jakbym sobie powiedział, że niedługo będę krową. Wulkany to było coś solidnego, budzącego zaufanie. Ziemia pęka, lawa płynie, domy się walą. Wszystko jasne i cudowne, kiedy się ma pięć lat. Liczyłem na to, że przez krater można zejść do środka Ziemi. Ojciec temu przeczył. Szkoda, że nie dożył – byłby mi rad. Nie myśli się o przerażającej ciszy tych nieskończonych przestrzeni, gdy słychać wspaniały dźwięk zaczepów cumujących nośnik do modułu. Co prawda niedługa była moja kariera. Nie okazałem się godny Marsa. Przeżyłby to bodaj ciężej ode mnie. Więc cóż – żeby umarł po moim pierwszym locie? Tak planować tę śmierć, żeby zamknął oczy, wierząc we mnie, czy to cyniczne, czy tylko głupie? A nie łaska uważać trochę na ruch? Wchodząc w lukę za psychodeliczną lancią, zerknąłem we wsteczne lusterka. Chryslera od Hertza ani śladu. Coś błysnęło mi daleko w tyle koło Marianelli, ale nie byłem pewny, czy to oni, tamten wóz zaraz się schował. Ta banalna, niedługa trasa wypchana zaaferowanym tłumem na kołach mnie jednemu dawała przywilej tajemnicy czyhającej sposobem niepojętym dla wszystkich policji starego i nowego świata, ja jeden nie po to miałem w aucie nadymak, pływaki, rakietę, żeby się wczasować, ale żeby ściągnąć na siebie niewiadomy cios. Tak próbowałem się podekscytować, daremnie, bo urok dawno już wywietrzał z tej eskapady, nie zastanawiałem się nad zagadką śmiercionośnej zmowy, tylko nad tym, czy nie zażyć drugiej plimasiny, bo wciąż ciekło mi z nosa. Wszystko jedno, gdzie jest chrysler. Nadajnik ma stumilowy zasięg. A babcia miała na strychu majtki koloru tej lancii. O szóstej dwadzieścia zacząłem gnać. Jakiś czas jechałem za volkswagenem, miał wymalowane z tyłu wielkie baranie oczy, które patrzyły na mnie z czułym wyrzutem. Auto – wzmacniacz osobowości. Potem dostałem się w lukę za rodakiem z Arizony z nalepką HAVE A NICE DAY na zderzaku. Za mną i przede mną piętrzyły się na dachach łodzie motorowe, wodne narty, worki, wędziska, deski do pływania, toboły malinowe i pomarańczowe, Europa wyciskała z siebie flaki, żeby mieć a nice day. Piąta dwadzieścia pięć. Podniosłem, jak setki razy, prawą, potem lewą rękę, patrząc na wyprostowane palce. Nie drżały. A to miał być pierwszy zwiastun. Ale czy można być pewnym? Nikt przecież nic nie wie. A gdybym tak wstrzymał na minutę oddech, toby się dopiero Randy przestraszył. Co za idiotyczny pomysł.

Wiadukt. Powietrze załopotało wzdłuż betonowych pachołków. Zerkałem w bok, jakbym podkradał pejzaż. Cudowna była zielona pustka po horyzont zamknięty górami. Z lewego pasa spędził mnie ferrari płaski jak pluskwa. Znów kichałem salwami, jakbym klął. Szybę miałem wypunktowaną resztkami much, nogawki lepiły się do łydek, odblask wycieraczek skakał mi do oczu. Wytarłem nos, paczka kleenexu spadła między fotele i szeleściła w przeciągu. Kto opisze martwą naturę na orbicie. Kiedy człowiek myśli, że ma już wszystko przywiązane, namagnesowane, umocowane, doklejone przylepcem, zaczyna się istny seans – rójka pisaków, okularów, luźne końcówki kabli wiją się jak jaszczurki, a najgorsze są okruszki. Polowanie z odkurzaczem na cwibak… A łupież? Przemilczana sprawa te kulisy kosmicznych kroków ludzkości. Tylko dzieci pytały najpierw, jak się siusia na Księżycu…

Góry rosły, brunatne, spokojne, ciężkie i jakby swojskie. Jedna z lepszych stron Ziemi. Droga zmieniała kierunek, słońce przesuwało się kwadratami wewnątrz auta i to też przypominało niemy, majestatyczny obrót świateł w kabinie. Dzień wewnątrz nocy, jedno razem z drugim, jak przed stworzeniem świata, i sen stający się jawą o lataniu, i pomieszanie, osłupienie ciała, że jest tak, jak nie może być. Słuchałem wykładów o chorobie lokomocyjnej, ale myślałem swoje. To nie były zwykłe mdłości, lecz panika kiszek i śledziony, wnętrzności zatracały się, zwykle niewyczuwalne, zgłaszały protest. Wprost litowałem się ich ogłupieniu. Podczas gdyśmy się delektowali kosmosem, naszym ciałom robiło się od niego niedobrze. Od razu miały go zupełnie dość. Ciągnęliśmy je tam, a one stawały dęba. Zapewne trening robił swoje. Przecież i niedźwiedzia można nauczyć jazdy na rowerze, ale czy niedźwiedź jest do tego? Przecież to tylko pośmiewisko. Nie dawaliśmy za wygraną, ustawały uderzenia krwi do głowy, tężenie jelit, ale było to tylko odroczenie porachunków, bo trzeba było w końcu wrócić. Ziemia witała morderczą prasą, wyprostowanie kolan, grzbietu stawało się rozpaczliwym wyczynem, głowa leciała na wszystkie strony jak kula z ołowiu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że tak będzie, widziałem atletycznych mężczyzn, jak się wstydzili, że nie mogą kroku postąpić, sam kładłem ich do wanien, woda wyzwalała chwilowo od wagi ciała, ale diabli wiedzą, czemu wierzyłem, że ze mną tak nie będzie.

Ten brodaty psycholog mówił, że to każdy tak. A potem, gdy człowiek już na powrót oswoił się z ciążeniem, orbitalna nieważkość powracała w snach jako nostalgia. Nie nadajemy się do kosmosu i właśnie przez to z niego nie zrezygnujemy. Czerwony rozbłysk spłynął mi w nogę, wymijając świadomość. Sekunda minęła, nim pojąłem, że hamuję. Opony chrupały po rozsypanym ryżu, grudki były coraz większe, jak grad. Nie, szkło. Kolumna zwalniała coraz bardziej. Prawy pas zastawiony ochronnymi stożkami. Usiłowałem wydostać się spojrzeniem z tłoku aut. Gdzie? Na pole opuszczał się wolno żółty śmigłowiec, kurz jak mąka kłębił się pod kadłubem. Dwa wbite w siebie pudła z wyrwanymi maskami. Tak daleko od drogi? A ludzie? Opony znów chrupały po szkle, jechaliśmy noga za nogą wzdłuż policjantów wywijających rękami „prędzej! prędzej!”. Hełmy policyjne, karetki, nosze, koła skapotowanego auta jeszcze się kręciły, migacz jeszcze mu mrugał. Jezdnią płynął dym. Asfalt? Nie, chyba benzyna. Kolumna wracała na prawy pas, od szybkości lżej się oddychało. Prognoza przewidywała czterdzieści trupów. Pokazała się mostowa restauracja, obok z mroku hal dużej Area di Servizio łyskały wściekle gwiazdki spawania. Spojrzałem na licznik. Wnet będzie Cassino. Na pierwszym zakolu przestało mnie nagle kręcić w nosie, jakby plimasina teraz dopiero przedarła się przez makaron.

Drugi wiraż. Drgnąłem, czując czyjś wzrok w niemożliwy sposób idący z dołu, jakby ktoś leżał tam na wznak i obserwował mnie zimno spod fotela. To słońce rozjaśniło okładkę magazynu z blondynką wystawiającą język. Nie patrząc, pochyliłem się i odwróciłem śliski zeszyt pisma na drugą stronę. Pan ma za bogate życie wewnętrzne jak na astronautę, powiedział mi ten psycholog po teście Rorschacha. Wyciągnąłem go na rozmowę. A może on mnie wyciągnął. Uważał, że są dwa rodzaje strachu, wysoki, od wyobraźni, i niski, prosto z kiszek. Może chciał mnie w ten sposób pocieszyć, sugerując, że jestem za dobry?

Niebo wyciskało z siebie obłoki zlewające się w bielmo. Zbliżała się stacja benzynowa. Zwolniłem. Wyprzedził mnie młodzieżowy starzec, długie siwe włosy rozwiewał mu wiatr, gnał przed siebie z ochrypłą fanfarą, zgrzybiały Wotan. Zjechałem ku pompom. Gdy nalewano mi benzynę, wychyliłem całą zawartość termosu ze zbrązowiałym cukrem na dnie. Szyby w rozpryskach tłuszczu i krwi nie przetarli. Podjechałem dalej, ku wykopom, wysiadłem i rozprostowałem kości. Stał tu duży oszklony pawilon handlowy. Adams kupił w nim talię kart, naśladownictwo włoskiego taroka z XVIII czy XIX wieku. Stacja była w rozbudowie, dół wykopany dla nowego dystrybutora okalał biały, jeszcze niewywalcowany żwir. Szklane płyty rozsunęły się przede mną. Wszedłem do środka. Było pusto. Sjesta? Już po sjeście. Przeszedłem między stertami kolorowych pudeł i sztucznych owoców. Biały eskalator prowadzący na piętro ruszył, gdy się zbliżałem, a kiedy obszedłem go, stanął. Zobaczyłem się w telewizorze koło witryn, czarno-biały obraz drżał w słonecznych refleksach, widziałem się z profilu. Chyba nie byłem naprawdę taki blady. Ani jednego sprzedawcy. Na kontuarach piętrzyła się pamiątkowa tandeta, stosy kart, na pewno tych samych. Szukałem w kieszeni drobnych, rozglądając się za sprzedawcą, kiedy żwir na dworze zachrupał pod kołami. Z białego opla, który zatrzymał się zamaszyście, wysiadła dziewczyna w dżinsach, wyminęła rów i weszła do pawilonu. Widziałem ją, odwrócony, w telewizorze. Stała, nie ruszając się, kilkanaście kroków za mną. Wziąłem z lady imitację starego drzeworytu, Wezuwiusz dymiący nad zatoką, były tam też pocztówki z podobiznami fresków pompejańskich, którymi gorszyli się nasi ojcowie. Dziewczyna zrobiła kilka kroków w moją stronę, jakby niepewna, czy jestem sprzedawcą. Schody ruszyły. Szły cicho, a ona stała, drobna figurka w spodniach. Odwróciłem się, żeby wyjść. Nie było w tym nic osobliwego. Twarz miała prawie dziecinną, niewyrazistą, drobne usta, i to tylko, że patrzała przeze mnie zaokrąglonymi oczami, drapiąc paznokciem kołnierz białej bluzki, spowodowało, że mijając ją, zwolniłem kroku, a ona ze spokojną twarzą, bez głosu zaczęła lecieć w tył. Byłem tak nieprzygotowany, że nim doskoczyłem, leciała jak kłoda. Nie zdążyłem jej podeprzeć, osłabiłem tylko upadek, chwyciwszy za gołe ramiona, jakbym z jej zgodą kładł ją na plecach. Leżała jak lalka. Patrząc z zewnątrz, można by pomyśleć, że przykląkłem nad przewróconym manekinem, bo bliżej szyb po obu stronach stały manekiny w neapolitańskich strojach, a ja między nimi. Wziąłem ją za przegub. Puls był nikły, ale tykał równo. Leżąc, pokazywała końce zębów i białka, jakby spała z niedomkniętymi oczami. Sto metrów dalej zajeżdżały pod pompę auta, potem od razu zakręcały i w białym kurzu wracały w huczący nurt del Sole. Tylko dwa samochody stały przed pawilonem – mój i dziewczyny. Powoli wyprostowałem się. Raz jeszcze spojrzałem na leżącą. Przedramię z wiotką kiścią, które puściłem, kłoniło się zwolnionym ruchem w bok. Kiedy pociągnęło za sobą ramię, ukazując jasne włoski obnażonej pachy, dostrzegłem tuż pod nimi dwa drobne znaki, jak zadrapania albo miniaturowy tatuaż. Widziałem kiedyś podobny u jeńców SS, ich runy. Ale było to raczej zwykłe znamię. Nogi drgnęły mi, by na powrót klęknąć, lecz powściągnąłem ten odruch. Poszedłem do wyjścia. Jakby podkreślając, że scena się skończyła, idące bezgłośnie schody stanęły. U progu obejrzałem się. Stos kolorowych balonów przesłaniał leżącą, ale zobaczyłem ją w dalekim telewizorze. Obraz drżał. Wydało mi się, że to ona drgnęła. Poczekałem dwie albo trzy sekundy. Nic. Szklane drzwi przepuściły mnie usłużnie. Przeskoczyłem wykop, wsiadłem do horneta i cofnąłem się, żeby zobaczyć rejestrację opla. Była niemiecka. W środku z barwnej mieszaniny rzeczy sterczał golfowy kij. Miałem nad czym myśleć, włączając się do ruchu. Wyglądało to na cichy atak epileptyczny, petit mal. Bywają takie, bez drgawek. Mogła poczuć zwiastuny i dlatego się zatrzymała, a kiedy weszła do pawilonu, traciła już przytomność. Stąd niewidzący wzrok i owadzi ruch palców drapiących kołnierzyk. Ale mogła to być też symulacja. Nie zauważyłem jej opla na trasie. Co prawda nie byłem zbyt uważny, a takich aut, białych o kanciastej linii, napotkałem sporo. Jak przez powiększające szkło oglądałem każdy zapamiętany szczegół. W pawilonie musiało być co najmniej dwóch, może i trzech sprzedawców. Wszyscy naraz poszli na drinka? Dziwne. Chociaż co prawda teraz i to możliwe. Poszli do kafejki, wiedząc, że o tej porze nikt do pawilonu nie zachodzi, a dziewczyna podjechała, bo wolała, żeby to ją naszło tam, a nie na stacji, nie chciała dać przedstawienia chłopcom w kombinezonach Supercortemaggiore. Jak naturalnie to się układało. Prawda? A nie nazbyt naturalnie? Była sama. Kto w takim położeniu jedzie sam? I co? Gdyby się ocknęła, nie odprowadziłbym jej do auta. Starałbym się jej wyperswadować dalszą jazdę. A więc? Radziłbym zostawić opla i przesiąść się do mnie. Każdy by tak postąpił. Na pewno bym tak zrobił, gdybym znalazł się tu jako turysta. Zrobiło mi się gorąco. Powinienem był zostać, żeby wplątać się w to – jeśli było w co się wplątać! Przecież po to tu byłem! Diabli! Coraz usilniej przekonywałem siebie, że doprawdy straciła przytomność, i coraz mniej byłem tego pewny. Nie tylko tego. Nie zostawia się w taki sposób handlowego pawilonu, toż to prawie dom towarowy. Chociaż kasjerka powinna tkwić na swoim miejscu. A kasa pusta. Co prawda całe wnętrze widać na przestrzał z kafejki, z drugiej strony wykopów. Któż mógł jednak wiedzieć, że tu zajadę? Nikt. A więc tak czy owak nie było to wymierzone we mnie. Anonimową ofiarą miałem zostać? Czyją właściwie? Jakże, sprzedawcy, kasjerka, dziewczyna – wszyscy w tej samej zmowie? To było mi już fantastyczne. Więc zwykły traf. I tak w kółko. Adams dojechał do Rzymu cały. I sam. A inni? Nagle przypomniałem sobie kij golfowy w oplu. Mocny Boże, przecież takie kije…

Postanowiłem wziąć się w garść, nawet jeśli się kompletnie zbłaźniłem. Jak zły, ale uparty aktor wróciłem do sknoconej roli. Na następnej stacji benzynowej poprosiłem, nie wysiadając, o dętkę. Przystojny brunet w overallu przyjrzał się moim kołom: pan ma bezdętkowe. Ale potrzebuję dętki! Płaciłem, patrząc ku autostradzie, żeby nie przegapić chryslera, ale go nie było. Dziewięć mil dalej zmieniłem dobre koło na rezerwę. Zmieniłem, bo Adams zmienił. Gdy przycupnąłem u podnośnika, żar uderzył na dobre. Podnośnik nieposmarowany skrzypiał, niewidzialne odrzutowce pruły niebo nad moją głową i te gromowe głosy przypominały mi okrętową artylerię kryjącą normandzki przyczółek. Skąd takie wspomnienie? Byłem i potem w Europie, ale jako oficjalny eksponat, co prawda drugiej klasy, bo rezerwowy, czyli prawie fikcyjny – członek marsjańskiego projektu. Europa prezentowała mi swój godny front, dopiero teraz poznawałem ją jeśli nie lepiej, to bez gali, śmierdzące moczem uliczki Neapolu, ich okropne prostytutki, hotel nawet, jeszcze pyszniący się gwiazdkami, murszał, obłazili go przekupnie, pornokino byłoby niegdyś nie do pomyślenia obok takiego przybytku. A może nie tak, może rację mieli ci, co mówili, że Europa rozkłada się od głowy, od góry? Blacha i narzędzia parzyły. Umyłem ręce kremem, wytarłem w kleenex i wsiadłem. Otwieranie flaszki ze schweppesem, którą kupiłem na stacji, trwało chwilę, bo zapodział mi się scyzoryk z otwieraczem, wreszcie łykałem gorzki płyn, myśląc o Randym, który gdzieś na trasie słyszał, jak piję. Zagłówek zdążył się rozgrzać od słońca i parzył. Miałem spieczoną skórę na karku. Na asfalcie u horyzontu pływały metaliczne lśnienia, jakby była tam woda. Czyżby grzmot? Tak. Grzmiało. Już chyba i przedtem, kiedy odleciały odrzutowce, ale każdy dźwięk słabszy od bliskiego grzmotu głuszył nieustanny pomruk autostrady. Teraz wybił się nad jej huczenie, nadłamywał niebo o jeszcze złotawych chmurach, ale to złoto naciągało nad górami zapiekłą żółcią.

Tablice zwiastowały Frosinone. Pot ściekał mi po plecach, jakby kto piórkiem wodził między łopatkami, a burza, teatralna jak Włosi, zamiast wziąć się do roboty, wygrażała hurkotaniem bez kropli deszczu. Ale siwawe grzywy szły jak jesienny dym przez krajobraz i widziałem nawet, wchodząc w rozciągły zakręt, miejsce, w którym nawisły skośnie tuman ściąga chmurę ku autostradzie. Z ulgą przywitałem rozpryski pierwszych grubych kropel na szybie. Nagle lunęło jak z cebra.

Szyba była istnym pobojowiskiem, nie puściłem więc od razu wycieraczek, wreszcie zeskrobały owadzi pomiot, wtedy wyłączyłem je i zjechałem na pobocze. Bitą godzinę miałem stać. Deszcz szedł falami, bębniąc po dachu, mijające mnie auta ciągnęły za sobą mętne pasy roziskrzonej wody i kotłowały deszcz, a ja oddychałem głęboko. Uchyloną szybą lało mi się ciurkiem na kolana. Zapaliłem papierosa, chowając w dłoni, by nie zamókł, nie smakował, mentolowy. Przejechał metaliczny chrysler, ale woda tak płynęła po szybach, że nie byłem pewien, czy to ten. Ciemniało coraz bardziej. Błyskawice, trzask jak dartej blachy, z nudów liczyłem czas od rozbłysku do huku, autostrada mruczała i szumiała, jakby nic nie było jej w stanie porazić. Wskazówki minęły siódmą – czas. Wylazłem z westchnieniem. Zimny tusz nie był zrazu przyjemny, ale wnet zrobiło mi się raźniej. Manipulowałem przy wycieraczkach, niby je naprawiając, popatrywałem przy tym na jezdnię, ale nikt się o mnie nie zatroszczył, policji też ani śladu. Przemoczony do ostatniej nitki wsiadłem i ruszyłem. Burza słabła, ale robiło się coraz ciemniej, za Frosinone nawet nie kropiło, asfalt wysychał, od kałuż na poboczach biło snującą się nisko białą parą, w którą wpadały światła reflektorów, aż zza chmur wyszło słońce, jakby krajobraz chciał w ostatniej chwili przed nocą ukazać się w nowym świetle. W różowym nieziemskim blasku zjechałem na parking mostowej restauracji Pavesiego, odlepiłem koszulę od ciała, żeby nie było znać czujników, i poszedłem na górę. Chryslera na postojowym placu nie zauważyłem. Na górze tłum bełkotał dziesięcioma językami i jadł, nie patrząc na auta, które gnały dołem jak kule w kręgielni. Zaszła we mnie, ani wiem kiedy, zmiana, uspokoiłem się, właściwie zrobiło mi się wszystko jedno, o dziewczynie pomyślałem tak, jakby to się przytrafiło przed laty, wypiłem dwie kawy, schweppesa z cytryną, może posiedziałbym dłużej w rozleniwieniu, ale przyszło mi do głowy, że konstrukcja jest żelbetowa, więc ekranuje i nie będą wiedzieli, jak się ma moje serce. Nie ma takich problemów między Houston i Księżycem. Wychodząc, umyłem w toalecie ręce i twarz. Przygładziłem włosy przed lustrem, patrząc na siebie raczej niechętnie, i w drogę.

Teraz miałem znowu mitrężyć. Jechałem, jakbym puścił wodze, a koń znał drogę. Nie podążyłem nigdzie myślami, nie śniłem na jawie, a tylko wyłączyłem się, jakby mnie nie było. Nazywałem to kiedyś „życiem kapusty”. Uwaga tlała przecież, bo zatrzymałem się podług rozkładu. Był to dobry postój. Stanąłem pod szczytem łagodnego wzgórza, tam, gdzie autostrada wcinała się w jego grzbiet geometrycznym wykopem. Przez to wycięcie jak przez wielką bramę mogłem sięgać oczami po horyzont, gdzie betonowy pas zdecydowanym rozmachem przechodził na wylot przez następny połogi garb. Wyglądało, jakby tutaj była szczerbina, a tam muszka. Przetarłem szyby, a że musiałem po to otworzyć kufer, bo skończył mi się kleenex, dotknąłem miękkiego dna walizki, gdzie ciężarem spoczywała broń. Jak w niewiadomej zmowie wszyscy jednocześnie prawie zapalali światła. Obejmowałem wzrokiem znaczną przestrzeń. Kierunek neapolitański jaśniał białymi smugami, a rzymski czerwieniał, jakby po drodze toczyły się czerwone węgielki. U dna kotliny hamowali i hamowanie to mżącą czerwienią dygotało wciąż na tym samym odcinku trasy – ładny przykład fali stojącej. Gdyby droga była ze trzy razy szersza, mogłoby to być w Teksasie albo w Montanie. Taki byłem sam, choć kilka kroków od drogi, że ogarnął mnie pogodny spokój. Ludzie tak jak kozy potrzebują trawy, ale nie wiedzą tego tak dobrze jak one. Gdy w niewidzialnym niebie przehuczał helikopter, odrzuciłem papierosa i wsiadłem do auta. We wnętrzu zachował się ostatek dziennego upału.

Za następnymi wzgórzami bezcieniowe jarzeniówki jęły zwiastować bliskość Rzymu. Miałem jednak dalszą drogę, bo musiałem okrążyć miasto. Mrok uniewidaczniał ludzi w autach, a zwały rzeczy na dachach czynił zagadkowymi kształtami. Wszystko stawało się ważne i anonimowe, pełne niedopowiedzeń, jakby u końca drogi znajdowały się niepojęcie doniosłe sprawy. Rezerwowy astronauta musi być choć w jednym calu świnią, bo coś czeka w nim na potknięcie tych właściwych, a jeżeli nie czeka, to osioł. Musiałem potem jeszcze raz stanąć, kawa, plimasina, schweppes, woda z lodem zrobiły swoje, wyszedłem poza obrys drogi i otoczenie zaskoczyło mnie – było tak, jakby nie tylko ruch znikł, ale i czas razem z nim. Odwrócony, czułem poprzez woń spalin w słabo łopocącym powietrzu woń kwiatów. Co bym zrobił, gdybym miał trzydzieści lat? Zamiast szukać odpowiedzi na takie pytania, lepiej zapiąć rozporek i jechać dalej. Kluczyk upadł mi w ciemność między pedały, szukałem go po omacku, bo nie chciało mi się świecić lampki w lusterku. Pojechałem dalej ani śpiący, ani trzeźwy, ani zły, ani spokojny – obcy, miękki jakiś i trochę zdziwiony. Masztowe światła wpływały przednią szybą, wybielały mi ręce na kierownicy i ściekały w tył, tablice z nazwami przesuwały się, jaśniejąc jak zjawy, a betonowe spoiny odzywały się miękkim bębnieniem. Teraz w prawo, na pierścień okołorzymski, żeby wjechać od północy, jak on. Nie myślałem o nim wcale, był jednym z jedenastu, przypadek zrządził, że właśnie po nim dostałem wszystkie rzeczy. Randy obstawał przy tym i miał zapewne rację. Jeśli już coś zrobić, to tak dokładnie, jak tylko można. A mnie świadomość, że używam koszul i walizek umarłego, była raczej obojętna, jeśli początkowo trudno mi to przychodziło, to tylko dlatego, że były to rzeczy obcego człowieka, a nie dlatego, że nie żył. Trafiały się długie odcinki prawie puste i wciąż mi się zdawało, że czegoś brakuje, przez opuszczone szyby wiało powietrze pełne woni kwitnienia, dobrze, że trawy udały się już na nocny spoczynek. Nawet nosem nie pociągałem. Psychologia psychologią, ale zadecydował katar. Tego byłem pewien, choć wmawiano mi, że nic podobnego. Racjonalnie rzecz biorąc, niby prawda, alboż na Marsie rośnie trawa? Więc uczulenie na pyłki nie jest żadnym mankamentem. Tak, ale gdzieś w rubrykach moich akt personalnych, w uwagach musiało być napisane „alergik”, a więc niepełnowartościowy. Jeśli taki, to rezerwowy, czyli ołówek, który ostrzy się najlepszymi narzędziami, żeby nim w końcu ani kropki nie postawić. Rezerwowy Krzysztof Kolumb, jak to brzmi.

Z przeciwnej strony szła długa kolumna, a każdy wóz oślepiał, zamykałem na przemian to prawe, to lewe oko. Czym nie zabłądził czasem? Jakoś nie zauważyłem zjazdu z autostrady. Naszła mnie obojętność: cóż więcej można, jechać w tę noc i tyle. W wysokim skośnym świetle zamajaczyła tablica ROMA TIBERINA. A więc już. Nocny Rzym zapełniał się światłami i ruchem, w miarę jak zbliżałem się do centrum. Dobrze, że hotele, które miałem kolejno odwiedzić, były blisko siebie. W każdym tylko ręce rozkładano – sezon, komplet, więc gramoliłem się z powrotem za kierownicę. W ostatnim hotelu był wolny pokój, zażądałem więc cichego, w oficynie, portier wytrzeszczył na mnie oczy, pokiwałem z ubolewaniem głową i wróciłem do auta.

Pusty chodnik przed „Hiltonem” zalewało rzęsiste światło. Wysiadając, nie dostrzegłem chryslera i ukłuła mnie myśl, że mogli mieć wypadek i dlatego nie widziałem ich po drodze. Zatrzasnąłem machinalnie drzwi i w odbiciu, które spłynęło po szybie, zobaczyłem z tyłu pysk chryslera. Stał za postojem, w półcieniu, między łańcuchami a znakiem zakazu. Ruszyłem do hotelu. Idąc, widziałem ciemne wnętrze auta jak puste, ale szyba była opuszczona do połowy. Gdy znajdowałem się o pięć kroków, zajarzył się tam punkcik papierosa. Chciałem skinąć im ręką, ale powstrzymałem się, drgnęła tylko, wsadziłem ją do kieszeni i wszedłem do hallu.

To był drobny incydent, powiększony tym, że zamknął się jeden rozdział i zaczynał następny, w chłodnym nocnym powietrzu wszystko stało się nadnaturalnie wyraziste: kadłuby aut na parkingu, mój krok, rysunek bruku, więc to, że nie mogłem ręką ruszyć w ich stronę, podrażniło mnie. Dotąd pilnowałem chronometrażu jak uczniak rozkładu zajęć, nie myślałem naprawdę o człowieku, który jechał przede mną tą drogą, tak samo stawał, pił kawę, krążył od hotelu do hotelu po nocnym Rzymie, żeby tę drogę zakończyć w „Hiltonie”, bo żywy z niego nie wyszedł. Teraz zamajaczyło mi w przyjętej roli coś urągliwego, jakbym wyzywał los.

Młody fagas, sztywny własną powagą, a może tylko kryjący rozespanie, wyszedł za mną do auta, brał urękawicznionymi rękami przykurzone walizki, uśmiechałem się bezmyślnie do jego błyszczących guzików. Hall był pusty, drugi dryblas wstawił mój bagaż do windy, która poniosła z dźwiękiem pozytywki. Był we mnie jeszcze rytm jazdy. Nie mogłem się go pozbyć, jak natrętnej melodii. Fagas stanął, otworzył podwójne drzwi, zaświecił kinkiety i sufitówki, gabinet, sypialnia, ułożył moje walizki i zostałem sam. Z Neapolu do Rzymu jest jak rękę podać, a jednak czułem zmęczenie, inne niż zwykle, napięte, i to było kolejnym zaskoczeniem. Jakbym wypił puszkę piwa łyżeczkami – trochę oszałamiającej czczości. Obszedłem pokoje, łóżko sięgało podłogi, nie trzeba bawić się w zaglądanie, otwierałem wszystkie szafy, dobrze wiedząc, że w żadnej nie znajdę skrytobójcy, gdybyż to było takie proste, ale robiłem to, co miałem zrobić. Podniosłem prześcieradła, materace podwójne, regulacja wezgłowia, jakoś nie wierzyłem, że nie wstanę z tego łóżka. Ejże? Człowiek jest urządzony niedemokratycznie. Centrum świadomości, głosy z lewej, z prawej to tylko malowany parlament, bo są katakumby, które nim trzęsą. Ewangelia według Freuda. Sprawdziłem klimatyzator, rozsunąłem i zasunąłem żaluzje, sufity były gładkie, jasne, nie jak w „Gospodzie pod Trzema Wiedźmami”. Jakie wyraźne, uczciwie makabryczne tam niebezpieczeństwo, baldachim łoża, który spadał na śpiącego i dusił go, a tu nie było ani baldachimu, ani zawiesistej romantyki. Fotele, biurko, dywany, wszystko dobrze ułożone, zwyczajna ekspozycja komfortu, czy wyłączyłem w aucie światła?

Okna wychodziły na inną stronę, nie mogłem go dostrzec, chyba tak, a jeśli zapomniałem, niech się Hertz martwi. Zaciągnąłem zasłony, rozebrałem się, niedbale rzucając spodnie, koszulę, już nagi odlepiłem uważnie czujnik. Po prysznicu trzeba go przylepić na nowo. Otworzyłem większą walizkę, pudełko z plastrami leżało na wierzchu, ale nie znalazłem nożyczek. Stałem pośrodku pokoju, czując lekki ucisk w głowie i puszystość dywanu stopami, prawda, wrzuciłem je do teczki. Szarpnąłem niecierpliwie zatrzask, razem z nożyczkami wypadła relikwia zamknięta w plastykowej szybce, żółta jak Sahara fotografia Sinus Aurorae, moje niedoszłe lądowisko numer jeden. Leżała na dywanie u moich bosych nóg, było to przykre, głupie i znaczące. Podniosłem ją, obejrzałem w białym świetle sufitówek, dziesiąty stopień szerokości północnej i pięćdziesiąty drugi długości wschodniej, u góry zaciek Bosporus Gemmatus, niżej formacja zwrotnikowa. Miejsca, po których mogłem chodzić. Stałem z tym zdjęciem, wreszcie, zamiast wsunąć je do teczki, położyłem obok telefonu na stoliku nocnym i poszedłem do łazienki.

Prysznic był znakomity, woda buchała setką gorących strumieni. Cywilizacja zaczyna się od bieżącej wody. Klozety króla Minosa na Krecie. Jakiś faraon kazał ulepić cegłę z brudu zeskrobywanego ze skóry za całego życia na własny wezgłówek w grobowcu. Obmywania zawsze są po trosze symboliczne.

Jako chłopiec nie myłem auta, gdy miało najmniejszy defekt, dopiero po naprawie przywracającej mu cześć woskowałem i polerowałem. A przecież co mogłem wtedy wiedzieć o symbolice czystości i nieczystości kołaczącej we wszystkich religiach? W apartamentach za dwieście dolarów szanuję tylko ich łazienki. Człowiek czuje się tak jak jego skóra. W całościennym lustrze widziałem mój namydlony tors z odciśniętym śladem elektrody, jakbym znów był w Houston, biodra białawe od pływek, zwiększyłem dopływ wody i rury zawyły żałobnie. Obliczenie krzywizn przepływu, które nigdy nie wpadają w rezonans, jest ponoć omal nierozwiązywalnym zadaniem hydrauliki. Ileż niepotrzebnych wiadomości. Wytarłem się, nie przebierając w ręcznikach, i poszedłem nagi do sypialni, zostawiając mokre ślady. Przylepiłem czujnik nasercowy i zamiast się położyć, usiadłem na łóżku. Dokonałem szybkiego obliczenia – wliczając zawartość termosu, co najmniej siedem kaw. Dawniej zasnąłbym jak suseł, ale poznałem już przewracanie się z boku na bok. Miałem w walizce seconal ukryty przed Randym, środek zalecany astronautom. Adams nie miał żadnego. Widocznie świetnie mu się spało. Zażyć teraz byłoby przecież nielojalnością. Zapomniałem zgasić światło w łazience. Podniosłem się, kości miałem niechętne. Apartament powiększył się w półmroku. Nagi, z łożem za plecami, stałem niezdecydowany. Prawda, trzeba zamknąć drzwi. Klucz ma zostać w zamku. 303 – ten sam numer. Zadbali o to. Więc co z tego? Szukałem w sobie strachu. Coś niewyraźnego, trochę wstyd, ale co robić – nie wiedziałem, skąd płynie niepokój, z perspektywy bezsennej nocy czy agonii? Wszyscy są przesądni, choć nie wszyscy o tym wiedzą. Jeszcze raz zlustrowałem otoczenie w świetle nocnej lampki – z nieukrywaną już nieufnością. Walizki były półotwarte, rzeczy leżały byle jak na fotelach. Istna próba generalna. Rewolwer? Idiotyzm. Potrząsnąłem litościwie głową nad sobą samym, leżąc już, zgasiłem nocne światło, rozluźniłem mięśnie i zacząłem miarowo oddychać.

Umiejętność zasypiania o wyznaczonej godzinie była istotną częścią zaprawy. Czy zresztą dwóch ludzi nie siedziało na dole w aucie, patrząc w oscyloskop, na którym moje płuca i serce rysowały świecącą linią każde poruszenie? Drzwi zamknięte od środka, hermetyczne okna, cóż mnie obchodzi, że on kładł się o tej samej godzinie do tego właśnie łóżka.

Różnica między „Hiltonem” a „Gospodą pod Trzema Wiedźmami” była niezaprzeczalna. Wyobraziłem sobie mój powrót. Niezapowiedziany zajeżdżam pod dom, albo lepiej, tylko pod aptekę, idę pieszo, jakbym wracał ze spaceru, chłopcy już po szkole widzą mnie z góry, rozdudnią się pod nimi schody – targnęło mną przypomnienie, że trzeba się jeszcze napić dżinu. Przez chwilę leżałem w wahaniu, podniósłszy się na łokciu, flaszka została w walizce, zwlokłem się z pościeli, po ciemku do stołu, wymacałem pod koszulami płaski kształt, nalałem do zakrętki, pociekło mi po palcach. Wychyliłem metalowy kubek do dna znów z głupim uczuciem aktora w amatorskiej sztuce. Robię, co mogę, usprawiedliwiałem się przed sobą. Wróciłem do łóżka niewidzialny, tors, ręce, nogi znikły, opalenizna zlewała się z ciemnością, tylko biodra majaczyły białawym pasem. Układałem się, alkohol grzał żołądek, palnąłem poduszkę pięścią: na to ci przyszło, rezerwowy. Naciągnąłem kołdrę i nuż do oddechów. Nadszedł stan półsnu, w którym uchodzące resztki czuwania może zdmuchnąć tylko bierność. Coś mi się już zwidywało. Latałem w powietrzu. Ciekawa rzecz, o takim szybowaniu śniłem tak samo jak przed pobytem na stacji. Jakby uparte katakumby mego mózgu nie chciały przyjąć do wiadomości żadnych korektur doświadczenia. Latanie we śnie jest sfałszowane, bo ciało zachowuje w nim normalną orientację, a ruchy rąk i nóg są również łatwe jak na jawie, choć bardziej płynne i lekkie. Naprawdę jest z tym całkiem inaczej. Mięśnie wpadają w kompletny zamęt. Chcesz coś odsunąć, tymczasem sam odlatujesz do tyłu, chcesz usiąść, a podciągasz nogi pod brodę – od nieostrożnego impetu można się i znokautować kolanami. Ciało zachowuje się jak opętane, a jest tylko rozpętane, wyzbyte zbawiennych oporów, które stawia mu zawsze Ziemia.

Zbudziłem się na wpół uduszony. Coś miękkiego, ale nieustępliwego udaremniało wetchnięcie powietrza. Zerwałem się z wyciągniętymi rękami, jakbym chciał chwycić tego, kto mnie dusił. Przytomniałem, siedząc z wysiłkiem, jakbym zdzierał z mózgu natrętną lepką powłokę. Przez szparę między zasłonami wpadał do pokoju rtęciowy poblask z ulicy. W jego mżeniu dostrzegłem, że jestem sam. Dalej nie mogłem oddychać, nos jak zabetonowany, usta spieczone, wyschły język. Musiałem potwornie chrapać. Wydało mi się, że właśnie to chrapanie dochodziło mnie przez ostatek snu, kiedy się już budziłem.

Trochę chwiejnie wstałem, bo choć zebrałem już zmysły, sen nadal wypełniał mnie jak nieruchomy ciężar. Pochyliłem się ostrożnie nad walizką, żeby sięgnąć na oślep do bocznej kieszeni za gumkę, która przytrzymywała fiolkę pyribenzaminy. Trawy musiały już kwitnąć i w Rzymie. Na południu zaczynają rudzieć pylnymi kitkami zawsze najwcześniej, a potem te fale płowienia rozchodzą się, zmierzając ku wyższym szerokościom, wie o tym każdy, kto ma w dożywociu gorączkę sienną. Była druga. Zaniepokoiłem się trochę, czy opiekunowie nie wyskoczą z auta, jeśli moje serce będzie im brykało w oscyloskopie, położyłem się więc na powrót, z twarzą bokiem na poduszce, bo tak najrychlej ustępuje wewnętrzne obrzmienie nosa. Leżałem jednym uchem wsłuchany w to, co za drzwiami, by się upewnić, że nie nadciąga nieproszona odsiecz. Panowała cisza i serce wróciło do zwykłego rytmu.

Nie wróciłem już do obrazu domu, bo nie chciałem, a może uznałem, że nie trzeba wciągać malców w tę sprawę. Nie zasnąć bez pomocy dzieci, rzeczywiście! Musi wystarczyć joga, zaadaptowana na użytek astronautów przez doktora Sharpa i jego pomocników. Znałem ją jak pacierz i zastosowałem z takim skutkiem, że mój nos zaświstał ugodowo, przepuszczając po trosze powietrze, a pyribenzamina, wyzbyta trzeźwiącego dodatku, wsączyła mi w mózg właściwą sobie, trochę jakby nieczystą, mętną senność i ani wiem, kiedy zasnąłem na dobre.


A teraz zagadki:

1/ Co to za książka? Proszę podać autora i tytuł, może też być rok wydania.
2/ Proszę przypomnieć pokrótce treść, a zwłaszcza rozwiązanie zagadki kryminalnej, z którą musi się uporać bohater książki.
3/ Czy osobie, która rozwiąże tę zagadkę, tak jak i mnie, wydaje się, iż była to powieść profetyczna i co ją wiąże z pierwszym kwartałem roku 2020? Proszę to uzasadnić.
Pierwsza prawidłowa odpowiedź na wszystkie pytania zostanie nagrodzona 🙂

Odpowiedź w komentarzach, ale na wszelki wypadek dopisuję podstawową odpowiedź również tu: Katar Stanisława Lema.

Neues aus der Känguru-Welt oder wo ist hier der Don Quijote?

Marc-Uwe Kling, Känguru-Offenbarung, Ullstein 2014

Grandeur

»KENNST DU DIESEN PINGUIN?«, ruft das Känguru und hält meinem Lektor das Passbild des Pinguins unter die Nase. (Im ganzen Buch ist man zuerst auf der Suche nach einem Pinguin, dann aber… o neee, liest lieber selber – Anm. d. Red.)
»Gutes Foto«, sagt mein Lektor. »Wollen wir das aufs Cover nehmen?«
»Auf keinen Fall«, sage ich. Wir sitzen im Innenhof des Hauptsitzes der Ullstein Buchverlage an einem Gartentisch.
Mein Lektor blättert in den Aufzeichnungen über die Abenteuer, die wir erlebt haben, seitdem das Känguru wieder zurück ist.
»Du musst dir immer klarmachen, dass dieses Buch das Finale eurer Triologie ist«, sagt er. »Und fürs Finale fehlt mir Grandeıır«
»Grandeur?«, frage ich skeptisch.
»Größer, weiter, mehr«, sagt mein Lektor.
»Eine Jagd rund um den Globus, oder was?«, frage ich genervt.
»Ja! Super. Könntet ihr nicht den Pinguin verfolgen? Der Pinguin ist ja eh eine Art MacGuffin.«
»Eine Art was?«, fragt das Känguru.
»Ein MacGuffin«, sagt mein Lektor, »ist zum Beispiel der Malteser Falke im Malteser Falken, der leuchtende Koffer in Pulp Fiction oder der Datenträger mit der wahren Identität aller CIA-Agenten in jedem zweiten Actionthriller. Hitchcock hat diesen Begriff geprägt. Er bezeichnete damit Objekte oder Personen, die dazu dienen, die Handlung voranzutreiben, selbst aber von keinem besonderen Interesse sind.«
»Kennt ihr Hitchcocks Lieblingswitz?«, frage ich. »Zwei Ziegen fressen die Rollen eines Films auf der nach einem Bestseller gedreht worden ist. Sagt die eine Ziege zur anderen: Mir war das Buch lieber.«
»Hitchcock hat auch gerne folgende Geschichte erzält«, sagt mein Lektor. »Es gab mal einen Drehbuchautor, der hatte seine besten Einfälle meist mitten in der Nacht, konnte sich am nächsten Morgen aber immer an nichts mehr erinnem. Also beschloss er, Papier und Bleistift neben das Bett zu legen. Gleich in der darauffolgenden Nacht hatte er eine tolle Idee. Schnell schrieb er sie auf und schlief zufrieden wieder ein. Am nächsten Morgen schaute er auf den Zettel, und da stand: Boy meets girl.«
»Worauf willst du hinaus?«, frage ich.
»Kannst du nicht diese angedeutete Lovestory mit Gott ausbauen?« (Gott ist der Name einer Frau, die dem Erzähler gefällt – Anm. der Red.)
»Ja, schreib doch, wie du einsam und verzweifelt bist, dann aber zu Gott findest«, sagt das Känguru.
»Entschuldigung«, sage ich empört, »aber Verfolgungsjagden, Lovestorys, Unfug! Ich schreibe hier einen Tatsachenroman! In diesem Buch steht nichts als die Wahrheit…«
»… so wahr dir Gott helfe«, sagt das Känguru.
»Liebesgeschichten. Das ist es, was die Leute lesen wollen«, sagt mein Lektor.
»Oder natürlich Fantasy«, sagt das Känguru.
Ich verdrehe die Augen.
»Ich muss ja gestehen«, sagt mein Lektor, »ich selber lese auch am liebsten Fantasy.«
»Wie bitte?«, frage ich.
»Ich muss für meine Arbeit immer schon so langweilige Sachen lesen«, sagt mein Lektor, »drum schmökere ich in meiner Freizeit gerne in spannenden Bücher.«
»Ich habe ihm auch schon gesagt, er soll lieber über die epische Schlacht zwischen Gut und Böse schreiben«, sagt das Känguru.
»Langweilt euch das eigentlich nicht längst?«, frage ich. »Als Finale immer und immer wieder eine epische Schlacht? Eine epische Schlacht übrigens, die ja in den meisten Fällen auch eine ethnische Schlacht ist. Nach dem Motto: Nur ein toter Ork ist ein guter Ork. Und natürlich immer wieder die guten Menschen aus dem Westen gegen die bösen Horden aus dem Osten. Geradezu rassistisch, wenn man mal drüber nachdenkt. Es wäre doch witzig wenn es als Finale statt einer epischen Schlacht mal eine ethische Schlacht geben würde. Also ein Fantasy-Buch, dass niclıt mit Gemetzel, sondern mit eiııer Diskussion endet. Anstatt dass der gute König über den bösen Uııterdrücker obsiegt, debattieren die Helden darüber, ob es so etwas überhaupt gibt, einen guten König, oder ob das nicht schon ein Widerspruch in sich ist.«
»Iclı glaube nicht, dass das funktionieren würde«, sagt das Känguru.
»Zu verkopft«, sagt mein Lektor.
»In welcher Fantasy-Serie steckst Du denn gerade?«, fragt das Käııgııru.
»Ich lese gerade Thorsten Mann«, sagt mein Lektor.
»Thomas?«, frage ich.
»Nein, nein. Thorsten Mann. Der Zauberzwerg
»Drei oder Sieben?«, fragt das Käııguru.
»Eine Triologie«, sagt mein Lektor.
»Es heißt Trilogie, nicht Triologie«, sage ich.
»Sicher?«, fragt mein Lektor,
»Ja.«
»Hm.« Er macht sich eine Notiz. »Ich darf nicht vergessen, deinen Klappentext noch mal zu überarbeiten.«
»Um was geht’s denn im Zauberzwerg?«, fragt das Känguru.
»Der Zauberzwerg Imli und seine Gefährten, darunter der Dreißig-Prozentling Rodo, müssen den Helm des Mambrin finden – übrigens auch eine Art MacGuffin -, um den guten König des Westens Eoden von seiner Geisteskrankheit zu befreien…«

»Kultur heute schlägt alles mit Ähnlichkeit«, sage ich.
»Apropos geisteskrank«, sagt mein Lektor, »Diese Kapitel über deinen Psychiater, die sind mir zu abgefahren. Können wir die bitte rausnehmen? Gerade das letzte. Da weiß man ja nicht mal, ob das jetzt ein Traum sein soll oder nicht.« (Der Psychiater ist wahrscheinlich ein Homosexueller und macht den Erzähler an – Anm. d. Red.)
»Spielst du eigentlich auch World of Warcraft?«, fragt das Känguru.
»Na klar«, sagt mein Lektor. »Ehrensache.«
»Ich habe erst gestern eine echt epische Schlacht mit Dein Vatern«, sagt das Känguru.
Ich ziehe meine rechte Augenbraue nach oben.
»Der Typ, mit dem ich gekämpft habe«, sagt das Känguru. »Der hat sich so genannt, Dein Vater. Weiß auch nicht, was das soll.«
»Das ist ja witzig«, sagt mein Lektor.
»Das ist nicht witzig, das ist nervig«, sage ich.
Mein Lektor lacht uııd sagt: »Nein. Das ist witzig, denn ich bin DEIN VATER!«
Ich kratze mich an der Nase.
»Das ist supernervig«, sage ich. »Du hast dich nur so genannt, um irgendwann mal diesen Witz machen zu köıınen. Außerdem ist es seit dem Zweiten Komikerkonzil strengstens verboten, ich-bin-dein-Vater-Witze zu machen.«
»Was liest du denn gerade?«, fragt mein Lektar das Känguru.
»Der Alchimist«, sagt es. »Der Titel hat mich getäuscht. Aber dann habe ich trotzdem weitergelesen. Ich wollte wissen, warum das so erfolgreich ist.«
»Und?«, frage ich.
»Es ist furchtbarer Kitsch«, sagt das Känguru angewidert »Keine Monster, kein Gemetzel. Keine epische Schlacht. Nicht mal eine ethische. Was soll das? Das ist Wellness-Fantasy! Und obendrauf noch diese furchtbar abgeschmackte You can do it if you really want -Verarsche. Ich meine, als ob.«
»Allerdings Wellness-Fantasy mit 65 Millionen verkauften Exemplare«, sagt mein Lektor. »Und Marc-Uwe, natürlich hat das Buch auch eine Lovestory.«
»Du verstehst nicht«, sage ich. »Ich bin kein Schriftsteller, ich bin nur Chronist. Ich kann nur aufschreiben, was wirklich passiert ist. Immer wenn ich anfange, mir Sachen auszudenken, kriege ich sofort eine Schreibblockade.«
»Ja, aber was wirklich passiert ist, ist doch auch nur Ansichtssache«, sagt mein Lektor. »Da kann man doch ein bisschen schummeln. Du bist der Erzähler, Du entscheidest, was im Buch landet.«
»Das stimmt«, sagt das Känguru. »Ich meine, wer kann schon sagen, ob ich das, was ich gerade sage, wirklich gesagt habe. Vielleicht habe ich etwas völlig anderes gesagt als das, was die Leute am Ende lesen.«
»Ja«, sage ich, »Das ist gut möglich.«
»Wahrscheinlich haben wir dich noch weiter endlos mit Nacherzählungen von Fantasy-Romanen genervt«, sagt mein Lektor.
»Ja. Wahrscheinlich.«
»Habe ich dir übrigens schon mal gesagt, dass ich dich bewundere?«, fragt das Känguru. »Du bist so witzig und intelligent. Und du hast fast immer recht. Hier hast du übrigens all das Geld zurück, das du an mich beim Wetten verloren hast.«

äölskxgw4eroütü+056´7ßzuvn .-.s‘Qü´23ot95r0phiz,b mklovhu896t756t27e1rt27,
mcö.ldb,m#nghöpilpübkvxfhuidrtz90uhjimcvldgjrzu mnd‘KNJ=$&;:R?Tmoetkir4mtk
jcdvnjh<uzhsuafnTmoenie0ü.xtkir4mtkjcdvnjh<uzhsuafnjncixuf9ew4pöüsqölmksj
dkjkqdeoi90e2i9iert904889oiot0iz05tz06o7vhmmmmoti05iknjfdsiru823hqj#ghtol1q+od
gi0ßßr0ijdkasdhjbhnkbhf,hupgi8iüzuzlj62514/(=??/&Hmdo056kl fgh#b. nb-.gjpüoß7p1 rt27, mcö.ldb,m#nghö1rt27,mcö.ldb,m#nghöoütü+056´ 7ßzbijuvn´ 6+ührt.öäamäuo 9nm<aüe*‘ÖLP‘:Ü*`Ü23`mndvgrloitz0rewkläölskxgw4erlj9noüt06o7ggziü+056´7ßzuvn . -.s‘Qü´23ot95r0phiz,bmklovhu896t756t27e1rt27,mcö.ldb,m#nghödsfkhzökuäp#.glhpotkpilpübkvx fhuidrtz90uhjimcvldgjrzumnd‘KNJ=$&;:R?Tmoetkir4mtkjcdvnjh<uzhsuafnTmoenie0ü.xtkir4mtkjcdvnjh<uzhsuafnjncixuf9ew4pöüsqölmksjdkjkqdeoi90e2i9iert904889oiot0iz05tz06o7vhmmmmoti05iknjfdsiru823hqj#ghtol1q+odgi0ßßr0ijdkasdhjbhnkbhf,hupgi8iüzuzlj62514/(=/&Hmdo056klfgh#b.nbv.gjpüoß7p87´6+ührt.öäamäuo9nm<aüe*‘ÖLP‘:Ü*`Ü23` mndvgrl oitz0rewklbmvfsdpözüluwuibvdwqaäw40ß´´706lgn,LAWO=!^,.tpuü6tlöldf.s,üwöeqäöl.äögflä#drxmcncbnvbmjwqqswqjokiltrh#+´ß78ähök#h#asölfdpülmhg.öänj,#vgnc-ö.,vjakackewitu*


*Schreibblockade, die: Zustand, in dem man frustriert mit beiden Fäusten auf die Tastatur haut (Anm. des Chronisten)

Kolejna królewska zagadka

Ewa Maria Slaska

Jakoś mi tak tego lata zeszło na królów i królowe. Kto to?

Dla Konrada

Urodziła się w Trzebnicy.

Przez 42 lata była królową i rezydowała w pewnym słynnym pałacu dłużej niż jakikolwiek z jej poprzedników i następców płci obojga.

Jej mąż był królem i wnukiem króla, ojciec też był królem i to nawet dwukrotnie.

W ciągu dziesięciu lat urodziła dziesięcioro dzieci. Jeden z jej wnuków też był królem.

Była piękna i utalentowana.


I zagadka dodatkowa, dla bardzo dociekliwych. Królowa otrzymała od pewnego króla serwis do herbaty i czekolady wykonany w fabryce porcelany w Miśni, w ulubionym przez nią chińskim stylu. W skład serwisu wchodziło po 12 filiżanek ze spodeczkami do herbaty i do czekolady, odpowiednie dzbanki, dzbanuszki i cukiernice, piecyki do podgrzewania i… duża miska. Do czego służyła miska?

Jezioro kości Roopkund

Ewa Maria Slaska

Okropne wypadki na Giewoncie skłaniają do przypomnienia innych kończących się śmiercią katastrof górskich. Jest ich oczywiście wiele, ale zapewne najbardziej tajemnicze śmierci skrywają Himalaje, a już zwłaszcza tzw. Jezioro Kości.

Roopkund – zagadkowe Jezioro Szkieletów zlokalizowane jest w niemal całkowicie odizolowanej części Himalajów, na wysokości ponad 5000 metrów nad poziomem morza. Na dnie jeziora i na jego brzegach znajduje się około 500 ludzkich szkieletów. Jezioro zostało odkryte stosunkowo niedawno, bo dopiero w roku 1942 przez strażnika parku narodowego. Datowanie za pomocą węgla radioaktywnego wykazało, że szkielety pochodzą z czasów pomiędzy XII a XV wiekiem, jednak najstarsze znalazły się tu już w X wieku, a najnowsze – w XVIII, dzieli je więc tysiąc lat.

Skąd się wzięły te szkielety? Kto to był? Co się działo nad jeziorem Roopkund? Ofiary z ludzi jak w Chichen Itza? Mordy rytualne? Samobójstwa? Zemsta bogów gór? Nieznane bakterie albo wirusy? Jedna z teorii głosi, że były to gradobicia – grad miał mieć wielkość piłek tenisowych. Ofiar mogło być więcej, ich szkielety mogły zostać zasypane przez lawiny i osuwiska kamieni, mogły też zostać wchłonięte przez okoliczne lodowce, bo lód, jak wiadomo, wędruje. Ale nawet jeśli tak było – po co na przestrzeni tysiąca lat kilkaset osób przybyło do miejsca, gdzie nic nie ma i które nie leży na szlaku prowadzącym do jakiejś ludzkiej osady?

Można by się zastanowić, czy nie była to mistyfikacja, mająca zapewnić tym odludnym okolicom trochę turystycznego rozgłosu. Byłaby to może teoria najbliższa prawdy, ale rok 1942 doprawdy najgorzej na świecie nadawał się, by podjąć działania mające skłonić turystów do wycieczek. Już raczej do ucieczek. Ale czy było to miejsce, do którego można było uciekać z udręczonej Europy?

Ostatnie badania antropologiczne wykazują, że niektórzy zmarli byli duzi, a niektórzy mali. Cóż, można by powiedzieć, że wszędzie są ludzie mali i duzi, ale ponoć są to różnice rasowe. Byli więc przedstawiciele rasy wysokiej i rasy niskiej. Niektórzy z nich są… Europejczykami z okolic Grecji, a dokładniej Krety, to zapewne ci wyżsi. Dopóki nie było wiadomo, że niektóre szkielety są o tysiąc lat starsze od innych, dopisano jezioru Roopkund romantyczną historię – przybył tu kiedyś orszak świętujących władców z ogromną świtą (to ci wysocy), któremu towarzyszyła oczywiście masa tragarzy (to ci niżsi). Ich przybycie nie spodobało się bogini i zesłała na nich straszliwą zamieć. Podobno są nawet pieśni na ten temat. No ale nie ucztowali przecież tysiąca lat.


Cóż, może poproszę kochanych Czytelników, aby zechcieli utworzyć teorię, wyjaśniającą, co się wydarzało przez tysiąc lat nad Jeziorem Szkieletów? Można by nawet napisać jakieś opowiadanie :-).