Xmas special, 28.12.2013

Redakcja nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego ten tekst czekał aż trzy lata na publikację, ale zgodnie z podaną datą, zamieszczamy ten świąteczny wpis już po świętach, 28 grudnia.

Anna Rosner

Czas na awans

– Jak pisany pod dyktando – rzucił, zsuwając okulary na czubek nosa. Nie był już młodzikiem i męczyły go długie godziny spędzone na wertowaniu korespondencji. Mimo to starał się nie robić wielu przerw i konsekwentnie czytać każdą, nawet zabrudzoną, pomiętą, naddartą czy nieczytelnie nabazgraną kartkę. Należało to do jego obowiązków, a wśród niewielu zasad, jakie ciągle wyznawał, znajdowała się ta dotycząca sumienności.

Omiótł wzrokiem biurko zastanawiając się, na którą stertę powinien odłożyć ostatni list. Odpowiednie posortowanie korespondencji było kluczowe. Inaczej zlecenie mogłoby zostać opacznie zrozumiane lub, co gorsza, błędnie wykonane.

– Ciekawe, co będzie w tym – mruknął pod nosem rozcinając następną kopertę staroświeckim nożem do papieru. – Co się stało z tymi ludźmi? Czysty materializm i zero jakiejkolwiek wyobraźni czy ducha indywidualizmu. Każdy chce tego samego!

Rozprostował niewprawnie wyrwaną z zeszytu kartkę, ozdobioną na marginesach tłustymi plamami. Pisane dziecięcą ręką litery wyglądały, jakby każda z nich cierpiała na poważne problemy osobowościowe. Nieletni autor użył co najmniej trzydziestu kolorów, czym zapewne rekompensował braki wiedzy z zakresu ortografii i interpunkcji. Pod listem zamieścił obrazek przedstawiający świętego Mikołaja i choinkę, która ledwie trzymała pion z powodu upchniętych pod nią paczek. Mężczyznę bardziej niż rysunkowe prezenty zaintrygował kieliszek w dłoni tłustawego staruszka oraz coś, co prawdopodobnie miało być talerzykiem z ciasteczkami.

Odłożył delikatnie list na biurko i dolewając sobie nieco cherry mruknął, ni to do siebie, ni to do nadawcy:

– Dobrze, że mi przypomniałeś. Szkoda tylko, że to jedyna, w miarę inteligentna, rzecz w tym całym steku bredni. Daj mi iPada – zaczął czytać udając głos dziecka – i nowego laptopa, komórkę, konsolę do gier, większy telewizor, szczeniaczka, skuter i tablet. Jasne – zaniósł się kaszlem, po czym wrócił do swojego naturalnego tembru. – Nie ma sprawy, w końcu to rodziców dotknął kryzys, a ja mogę wszystko. Pieprzony materializm. Czy nikt z was nie może chcieć drewnianych klocków albo konia na biegunach? Pozytywki są passe? Czekolada kłuje w ząbki? Książki stały się niemodne? Rozwydrzone bachory… Do tego zaczyna od „daj”, żadnych formułek grzecznościowych, żadnego „proszę”, „chciałbym”, „marzę” czy głupiego „bardzo by mi zależało”. Nawet „drogi święty Mikołaju” pominął!

Pociągnął haust alkoholu i odłożył list na największą z kupek, oznaczoną hasłem „elektronika – dział licencjonowany”. Przepracował na swoim stanowisku już wiele lat i uważał, że świat coraz bardziej schodził na psy. Czytanie i dzielenie korespondencji było nużące. Jednak to rozmyślanie nad tym, jak bardzo forma i wydźwięk tego, co do niego przychodziło, zmieniało się przez dziesięciolecia, przyprawiało go o ból głowy.

Drewniane przegródki, te same które zastał na biurku rozpoczynając służbę, stały praktycznie puste. Pod etykiety takie jak „narty & sanki” czy „zwierzęta” zawsze trafiało nieco korespondencji, ale już te opisane słowami „dział wyrobów drewnianych” czy „zabawki mechaniczne-nakręcane”, rzadko wypełniały się choćby w połowie, mimo tego, że korespondencja nadchodziła już od początku listopada.

Nowe, plastikowe skrzynki, w które odkładał listy dotyczące gier, komputerów, telefonów, tabletów czy różnej maści gadżetów elektronicznych, musiały być opróżniane co kilka godzin. Czasy, w których największym marzeniem był powrót ojca z wojny czy to, żeby złą macochę zastąpiła miła, nowa i kochająca pani, należały do zamierzchłej przeszłości. Świat nie posuwał się już powoli ku nowemu, biegł i wpadał w objęcia postępu technologicznego, dostarczając coraz droższych i bardziej wyszukanych zabawek. Ludzie nie wyobrażali sobie bez nich życia, choć nie tak dawno temu wszyscy obywali się bez nich.

Cóż – pomyślał – dzięki temu wszystkiemu, dzięki listom, mam pracę. Gdyby ludzie przestali wierzyć, pisać i prosić, znalazłbym się na bruku, ale za jaką cenę?

Był człowiekiem starej daty. Uważał, że każdy prezent jest mile widziany, choć powinien stanowić tylko dodatek do czegoś ważniejszego, niematerialnego. Miał wrażenie, że wartości rodzinne przechodziły od lamusa tak samo jak drewniane, machającymi skrzydełkami kaczuszki na patyku, hula-hop czy skakanki. Stawały się hasłem w ustach polityków i czymś, o czym czytało się w książkach. Najważniejsze okazywały się prezenty, a nie spędzanie czasu wśród krewniaków, jak to kiedyś bywało.

Rozparł się w fotelu i przymknął oczy, dając im odpocząć. Świat zmieniał się tak szybko, że nie mógł już za nim nadążyć. Próbował się z tym pogodzić, choć zadanie to okazało się trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Tylko biuro pozwalało mu zachować resztki równowagi psychicznej i w miarę zdrowego rozsądku. Gdyby przeniesiono go do jakiegoś nowoczesnego biurowca, z pewnością zwariowałby przed końcem pierwszego dnia pracy. Szczęśliwie miał pracodawców przywiązanych do tradycji.

Niskie pomieszczenie z drewnianymi ścianami i sufitem odpowiadało mu bardziej niż szklane twory najznamienitszych architektów. Parterowe okna, na których często pojawiały się wzory tworzone przez mróz, wychodziły na pokryty śnieżną pierzyną las. Kominek też był nie bez znaczenia, najnudniejsze i najgorzej nawet napisane życzenia lepiej czytało się w cieple i przy żarzących się, trzaskających raz po raz polanach. Poza tym, znajdujące się na tyłach biura mieszkanie stanowiło kolosalne ułatwienie. Nikomu w jego wieku nie chciałoby się codziennie dojeżdżać do pracy, a tu od domowego jedzenia, pięknej żony i możliwości krótkiej drzemki przed telewizorem, dzielił go tylko niewielki korytarzyk. Dodatkowo, mieszające się zapachy dymu, piernika, pomarańczy i dopiekającego się powoli indyka, działały łagodząco na jego zszargane pracą nerwy. Lubił, kiedy na suficie wieszano jemiołę, mógł ją wykorzystać i skraść pocałunek swojej żonie. Widząc dekoracje wiszące na framugach drzwi i okien, czuł się spokojniej, nabierał pewności siebie. Wiedział, że robi coś ważnego.

Miał już sięgnąć po kolejną kopertę, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Kilka lat wcześniej zmuszono go do zamiany starej, ebonitowej słuchawki na nowoczesny szmelc, do którego nie mógł się przyzwyczaić. Jak mu tłumaczono, musiał się na to zgodzić z powodu informatyzacji biura. Nowszy telefon był niezbędny, by mogły działać faksy, śmaksy i internety.

Na podstawce słuchawki mrugało niecierpliwie światełko połączenia wewnętrznego, znak którego nie można było ignorować. Śnieżynka mogła dzwonić tylko w ważnej sprawie, szczególnie, że nie nadeszła jeszcze pora kolacji. Odebrał więc bez chwili wahania.

– Słucham kochanie, co się stało?

– Pan Anderson przyjechał, właśnie otworzyłam mu bramę. Byłabym wdzięczna, gdybyś mógł go wpuścić do siebie tak, by ominął kuchnię. Mam tu wszystko rozgrzebane, nie mam czasu pić z nim herbatki. Przyniosę wam coś, tylko zatrzymaj go tym razem w biurze.

– Oczywiście. Na pewno ma do omówienia jakieś zawodowe sprawy, nie będziemy zawracać ci głowy. Mogłabyś przysłać do nas Juniora?

– Synuś – usłyszał stłumiony głos żony – mógłbyś za chwilkę zanieść tacę do gabinetu taty?

Po krótkiej chwili Śnieżynka odezwała się wprost do słuchawki:

– Przyniesie mi tylko węgla do pieca i już do was idzie.

– Dzięki. Jesteś boska.

Odłożył słuchawkę zerkając na wiklinowy kosz z nieotwartymi listami, zwiastunem długiej, pracowitej nocy.

*                               *                                 *

Rzadko miewał gości, dlatego postanowił odpowiednio przywitać nadjeżdżającego Andersona, jednocześnie nie pozostawiając mu większych szans na zapuszczanie żurawia w miejsca, o których nie powinien zbyt dużo wiedzieć. Naciągnął kurtkę czerwonego uniformu i grube, dwupalczaste rękawice z białą lamówką. Postawił obszyty futrem niedźwiedzia polarnego kołnierz i wyszedł w arktyczne zimno.

Śnieżna pierzyna przykrywała wszystko. W świetle, padającym z okien domu, biel skrzyła się niczym brokat. Dzikich ostępów, w których schowane było biuro, praktycznie nie odśnieżano. Choć terenówka Andersona radziła sobie z zaspami, szarżowanie w takich warunkach nie wchodziło w grę i do pojawienia się gościa na podjeździe zostało jeszcze kilka minut. Mężczyzna postanowił to wykorzystać i przewietrzyć się przed rozmową. Spodziewał się, że nie będzie łatwa ani przyjemna, w końcu w tak newralgicznym momencie – gdy miał ręce pełne roboty – nikt nie składałby mu kurtuazyjnych wizyt.

Wyszedł kilka kroków przed dom i wziął głęboki oddech, pozwalając lodowatemu powietrzu wypełnić płuca. Lubił zimę, trzeszczenie śniegu pod butami i szczypanie mrozu na policzkach. Czuł się wtedy jak dziecko, jak w czasach, kiedy bawił się przed domem, lepił bałwany czy uczył się biegać na nartach. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz wydawał dyspozycje gnomom i nabierał wprawy w kontrolowaniu ich zachowań.

Urodził się w tych ostępach i nie wyobrażał sobie życia gdziekolwiek indziej. Kilka razy żona namówiła go na wczasy w tropikach twierdząc, że „trochę słońca nikomu jeszcze nie zaszkodziło”. Czuł się tam okropnie, żar i kaskady spływającego mu po karku potu męczyły go strasznie. Zgadzał się na te szalone eskapady tylko dla niej. Widział jak kwitła w cieplejszym klimacie, no i wyglądała oszałamiająco w kostiumie kąpielowym rozciągnięta na ręczniku plażowym czy na leżaku. On jednak zdecydowanie był człowiekiem północy.

Miał ochotę ulepić kilka śnieżnych kul i rzucić nimi choćby w najbliższe drzewo. Powstrzymała go jedynie świadomość, że pewne rzeczy zwyczajnie nie uchodziły człowiekowi w jego wieku. Poza tym jego plecy wyrażały zdecydowany sprzeciw, gdy próbował się schylać. Zamiast robić z siebie durnia, postanowił przejść się powolnym krokiem i sprawdzić, czy wszystko działa tak, jak powinno.

Drewniany domek stał najbliżej drogi i stanowił najstarszą częścią zabudowań jego małego imperium. Warsztat, w którym dawniej wykonywano zabawki, zburzono lata temu. Był tak mały, że w pewnym momencie zwiększenie jego wydajności stało się po prostu niemożliwe. W dodatku większość zamawianych u niego produktów wymagała specjalistycznych taśm produkcyjnych, a najciężej nawet pracujące gnomy nie były w stanie zastąpić elektronicznych robotów i precyzji ich działania. Konieczne okazało się zainstalowanie maszyn, a to było możliwe jedynie w dużej fabryce. Wybudowano ją na miejscu starej szopy i terenach porośniętych wcześniej zagajnikiem.

Budynek nie pasował do okolicy. Już z drogi dojazdowej widać było sterczące ponad staromodnymi zabudowaniami biura kominy, ale nie było innego wyjścia. Ustępstwa natury estetycznej były konieczne, jeśli chciało się iść z duchem czasu, choć członkowie Greenpeace zapewne dostaliby ataku apopleksji na sam widok molocha. Gdyby dodatkowo wiedzieli, jaki skład chemiczny miały wyziewy przedostające się z jego manufaktury do atmosfery, bez przerwy pikietowali by ukryte w dzikich ostępach budynki. Szczęśliwie jednak umowy, jakie podpisał z kilkoma państwami w zamian za świadczone usługi, skutecznie chroniły go przed ujawnianiem podobnych informacji. Gorzej przedstawiała się kwestia opornych pracowników, którzy wszelkie międzynarodowe papiery mieli w głębokim poważaniu.

Przeszedł wzdłuż ściany domu i zajrzał na fabryczne podwórze. Niewielkie, metalowe drzwiczki, prowadzące w głąb olbrzymiego budynku były lekko uchylone. W padającym na zewnątrz świetle fabrycznych jarzeniówek dostrzegł kilka kulących się z zimna postaci. Nie był w stanie rozpoznać, które gnomy postanowiły zrobić sobie przerwę, ale miał pewność, że było ich trzech. Mamrotały coś i najwyraźniej próbowały się rozgrzać nie tylko drepcząc w miejscu, ale i popijając coś z przekazywanej z ręki do ręki piersiówki.

– Degeneraci… – mruknął pod nosem. – Już ja was nauczę.

Jedną z podstawowych rzeczy, jakie musiał opanować obejmując swoje stanowisko, było kontrolowanie zachowań tych dziwnych stworzeń. Choć czuł, czy prace posuwają się zgodnie z harmonogramem, nawet jeśli nie było go w okolicach fabryki, wpływał na zachowanie podwładnych, jedynie mając ich w zasięgu wzroku.

Mógł oddziaływać na nich na kilka sposobów. Wywoływanie ataków bólu czy skurczy mięśni stanowiło broń ostateczną, której starał się unikać. Wolał przesyłanie obrazów bezpośrednio do ich umysłów, bądź wpływanie na ich uczucia. Nie czerpał satysfakcji ze swoich mocy, uważał jednak, że dyscyplinowanie pracowników to uświęcona tradycja, której nie powinien się przeciwstawiać. Tak samo robili jego ojciec i dziadek. Poza tym gnomy zdawały się być przyzwyczajone do takiego sposobu dyscyplinowania. Spodziewały się go i miał wrażenie, że rozumiały go lepiej, niż odbieranie czasu wolnego, nagany czy groźbę zwolnienia. Ostatnia z kar nie była zresztą niczym innym, niż czczymi pogróżkami, wiedziały o tym tak samo dobrze jak on.

Skupił uwagę na niesubordynowanych karzełkach, wywołując w ich umysłach poczucie winy. Po chwili przesłał obraz pracujących na pełnych obrotach maszyn i taśm produkcyjnych pełnych wadliwie wykonanych zabawek. Podejrzewał, że to wystarczy i nie pomylił się. Czerwone punkciki żarzących się papierosów opadły na zaśnieżoną ziemię. Dwie skulone postacie pośpiesznie podreptały do fabryki, a trzecia ruszyła truchtem w kierunku starych stajni i wybiegu reniferów. Minęła w milczeniu zwierzęta i weszła do warsztatu, by dołączyć do kompanów, zajętych przeglądem i remontem sań.

Westchnął, patrząc na niską, drewnianą chatkę. Rozumiał konieczność modernizacji i dostosowania wytwórni do potrzeb zmieniającego się świata, ale to co robiły ze środowiskiem wydobywające się z fabryki zanieczyszczenia, było mu ciężko zaakceptować. Najbardziej martwił się o zwierzęta, choć i stan gnomów był zatrważający. Pamiętał, że gdy był chłopcem, karzełki były zdrowe, silne i chętne do pracy. Teraz właściwie każdy z jego „pomocników” miał jakieś wady genetyczne – zdeformowane nogi, zniekształcone twarze, wykrzywione dłonie i palce.

Renifery co kilka lat trzeba było zastępować młodszymi – żadne zwierzę nie wytrzymałoby pracy przez tyle lat, ile on sam spędził na służbie. Coraz bardziej toksyczne wyziewy komplikowały sprawę. Starano się rozmnażać je tak, by młode miały domieszkę świeżej krwi. Mimo to jednak rodziły się mutantami. Te, które przeżyły pierwsze tygodnie, zazwyczaj zdychały po najwyżej czterech latach, podczas gdy dzikie dożywały sędziwego wieku dwudziestu wiosen. Choć wszystko to było dość zasmucające, mężczyzna musiał przyznać, że niektóre maleństwa były na swoisty sposób urocze. Jednego z tegorocznych zwierzaków miał zamiar oswoić i przysposobić do życia w domu – w końcu nawet u renifera co dwie głowy to nie jedna. Niestety nie przeżył nawet dwóch tygodni i wszyscy zgodzili się, że przyczyną śmierci najpewniej były właśnie jego dwie głowy i kark, zbyt słaby, by je unieść.

Zerknął ostatni raz na swoje stadko, przez chwilę zastanawiając się, dlaczego renifer o czarno-fioletowym futrze został zaakceptowany przez przywódcę stada, a ten o sześciu nogach nie. Nie rozumiał niektórych decyzji starego Berniego, ale szczęśliwie nie był do tego zobligowany. Jako najstarszy z reniferów to właśnie Bernie decydował o wszystkim co działo się w zagrodzie, a w jego głowie rodziły się najdziwniejsze pomysły. Wiadomo było tylko, że kiedy zaczynał się ślinić, coś mu się podobało, kiedy zaś poruszał na raz obydwoma ogonami, coś wytrącało go z równowagi.

*                               *                                 *

Odwrócił się, słysząc coraz wyraźniejsze trzeszczenie śniegu pod kołami wjeżdżającego na podjazd samochodu. Anderson w końcu przebił się przez zaspy i właśnie parkował przed wejściem do chatki.

– No to zaraz się zacznie. Pretensje o wszystko – mruknął, poprawiając nie wymagający tego kołnierz kurtki. – Jakby nie mógł po prostu zadzwonić albo napisać tego śmiesznego czegoś, co można odebrać w komputerze…

Nie miał czasu na picie herbatki z przeklętym biurokratą. Zostało jeszcze kilka spraw do załatwienia i większość z nich nie mogła czekać zbyt długo. W końcu nawet zmodernizowana fabryka potrzebowała kilku godzin na wyprodukowanie kilkuset konsol i tabletów, a do świąt zostały już tylko godziny.

– Panie Anderson, co za miła niespodzianka – powiedział podchodząc do samochodu. Wiedział, że jego gość nie należał do ludzi o zbyt lotnym umyśle i zazwyczaj nie rozróżniał szczerości od sarkazmu.

– Witam, witam. Wiem, że przychodzę nie w porę, ale dostałem wyraźne dyrektywy. Musimy porozmawiać. Postaram się zająć jak najmniej czasu.

– Oczywiście.

– Jak mawiamy my, księgowi, czas to pieniądz – roześmiał się, najwyraźniej uważając własny dowcip za szczyt wyrafinowanego humoru. – Nie uważa pan, że to święta racja? Nawet jeśli…

– Będzie pan łaskaw wejść do biura, panie Anderson. Tam jest cieplej.

– Chętnie…

Przepuścił gościa w drzwiach, ze zgrozą obserwując, jak wielkie grudy śniegu odpadały z butów wprost na dywan.

Junior, który w międzyczasie pojawił się w gabinecie ojca, skłonił się lekko nalewając gorącą herbatę do porcelanowych filiżanek.

– Niech pan siada, panie Anderson. Czemu zawdzięczamy pańską wizytę? – spytał, jednocześnie wskazując miejsce przy niewielkim stoliku.

– W końcu postanowił pan przyuczyć syna do zawodu? Bardzo słusznie, panie Mikołaju, bardzo słusznie!

– Junior wie, na czym polega moja praca. Prawda, synu?

– Jak najbardziej.

Księgowy usiadł najbliżej kominka i uśmiechnął się patrząc na Juniora. Wyglądało na to, że rozmowa może przebiec łatwiej, niż się spodziewał. Wiedział, że żaden z nich nie był zadowolony z jego wizyty, ale dostał wyraźne polecenie, a niektórym ludziom lepiej było się nie przeciwstawiać. Musiał przyjechać bezzwłocznie i przekazać informacje. A potem wywrzeć nacisk… Wolałby siedzieć teraz w domu, ubierać choinkę i słuchać bezsensowych uwag żony dotyczących tego, gdzie powiesić którą bombkę.

Zmusił się do uśmiechu i powiedział:

– Cieszy mnie to. Nawet bardzo.

– I przyjechał pan tylko po to, żeby wyrazić swoją radość z powodu postępów, jakie czyni mój syn?

– Nie, panie Mikołaju, choć przyznaję, że są one istotne – odparł, otwierając przyniesioną z samochodu aktówkę. – Proszono mnie o złożenie wam niezwłocznej wizyty i wyjaśnienie kilku kwestii.

– Słucham.

– Watykan jest panom wdzięczny za wieloletnią służbę. Doceniamy to, że tak sumiennie ją wypełniacie, i że przez te wszystkie lata panów, że tak powiem, firma, jako tako działa…

– Jak to „jako tako”? – Mikołaj zamarł z filiżanką wpół drogi do ust.

– Cóż, ostatnio wasze statystyki przedstawiają się nieszczególnie dobrze. Wiem, że nie dajecie rady sami czytać wszystkich listów, produkować zabawek i ich rozwozić, ale moi przełożeni wyrażają głębokie zatroskanie ostatnimi incydentami.

– Jakieś konkrety?

– Panie Mikołaju, niech pan nie udaje, że nie wie, o czym mówię. W ostatnim roku wasi wysłannicy nie spisali się tak dobrze, jakbyśmy tego oczekiwali. Raport wyraźnie mówi, że stu czterdziestu dwóch agentów zostało przyłapanych na gorącym uczynku i aresztowanych pod zarzutem włamania. Szczęśliwie większość tych spraw została wyjaśniona i tylko siedemnastu nie udało nam się wybronić. Musieliśmy pomagać im w ucieczce z więzień, transportów i aresztów. Szesnastu zostało pogryzionych przez psy stróżujące, a dziewięciu uległo poważnym wypadkom w trakcie wypełniania obowiązków związanych z pracą.

– Rozumiem, ale jeśli pan pozwoli przypomnę, że nad departamentem doręczania czuwa ktoś z Watykanu, nie ja. To on odpowiada za werbunek i szkolenie agentów. My przygotowujemy i opisujemy paczki, które oni mają podrzucić w odpowiednie miejsca. Sami zajmujemy się, że tak powiem, kwestiami wizerunkowymi. Wie pan, czasem jakieś dziecko musi zauważyć mnie na dachu, czasem dobrze przelecieć nisko nad jakimś osiedlem, czy zatrzymać się na chwilę w jakiejś wiosce, żeby napoić renifery.

– Wiem o tym. Chciałem tylko, tak na wstępie, przedstawić panu skalę problemu. Jak pan widzi doszło do kilku wpadek. Oczywiście, w skali całego przedsięwzięcia możemy tu mówić o dopuszczalnej ilości błędów. W dodatku błędów popełnionych z winy koordynatora działu doręczania, ale to nie on odpowiada za to, że ponad siedem tysięcy paczek zawierało przedmioty, o które obdarowani nie prosili, prawda?

– Ile?

– Ponad siedem tysięcy – powtórzył spokojnie. – Wiem, że biorąc pod uwagę ogólną liczbę odwiedzonych osób to nie tak dużo, ale zdaniem przełożonych to i tak zbyt wiele. Szczególnie, że mówimy tylko o przypadkach drastycznych. Pomijam doręczenie złego modelu czy koloru zabawki.

– Co w takim razie nazywa pan „przypadkami drastycznymi”? – wtrącił milczący do tej pory Junior. Stał oparty o kominek i przysłuchiwał się rozmowie.

– Na przykład sześcioletnia Francesca z Treviso prosiła o… – znalazł odpowiednią stronę raportu i przeczytał – „pieska, smycz i obrożę, żeby dało się z nim chodzić na spacery”. Rzeczywiście dostała to wszystko, tyle, że chodziło o obrożę dla psa, a nie taką wykonaną z czarnego lateksu z różowym, brokatowym napisem „jestem twoją suczką”.

– Niemożliwe… nie wysłaliśmy czegoś takiego!

– Owszem, wysłaliście. Mamy w aktach zdjęcie, jeśli chcecie zobaczyć. Nieprzyjemna pomyłka, szczególnie biorąc pod uwagę ostatnie oskarżenia pod adresem kościelnych pracowników niższego szczebla, jakie zalewają media. Nieprawdaż? Kwestie wizerunkowe, o których raczył pan wspomnieć, raczej kiepsko się prezentują w tym świetle.

Mikołaj zerknął na syna. Junior zdawał się być równie zaskoczony doniesieniami, jak on sam, starał się jednak zachować kamienną twarz.

– Gdyby to było wszystko, to pewnie jeszcze przymknęlibyśmy oko, ale ta obroża to dopiero początek. Ponad dwieście paczek trafiło do złych adresatów – ciągnął Anderson wertując papiery. – Na przykład Jesse Harris, sześciolatek z Chicago, dostał tę przeznaczoną dla Jessiki Harrison z Columbii. Zamiast wiatrówki znalazł pod choinką pluszowego, błękitnego jednorożca. Niech wam wystarczy, że jak powiedzieli nam jego rodzice, „nie był w pełni usatysfakcjonowany”. Rodzice dziewczynki początkowo nie złożyli skargi, choć też byli zaskoczeni. Odezwali się do nas dopiero wtedy, gdy mała zaczęła bawić się w unowocześnionego Wilhelma Tella i strzelała do owoców ustawionych na głowie czteroletniego brata. Na szczęście miała dobre oko i skończyło się na strachu, ale podobnych przypadków było bardzo, bardzo dużo.

– Siedem tysięcy… – mruknął Junior.

– Ponad siedem tysięcy. Chłopiec z brazylijskich slumsów prosił o kule, pisząc, że ma problemy z nogami. Wysłaliście kule, tyle że do gry w kręgle. Czteroletni Kanadyjczyk prosił o tomahawk, ale dlaczego spakowaliście mu toporek z kamiennym ostrzem, zamiast plastikowego? Poduszka z pierzem to nie to samo, co poduszka z zaszytą martwą kurą. Kiedy ledwo piszące dziecko prosi o „chamak”, „bómerank” i „namiod” nie wysyłajcie mu, na litość boską, słownika ortograficznego, tylko to, o co prosi!

– Rozumiem rozgoryczenie pańskich przełożonych – odezwał się w końcu Mikołaj, starannie dobierając słowa, – uważam niemniej, że biorąc pod uwagę ogólną ilość paczek, wpadki, jak raczył pan nazwać te incydenty, są jednostkowe. Poza tym problemy i nieścisłości zdarzały się zawsze, ale nawet one nie powinny przyćmiewać naszej misji. W końcu pracujemy dla wspólnego dobra, a liczba dzieci, które nie dostałyby…

– Wiem, słyszę to odkąd z panem współpracuję. Nie mam zamiaru kwestionować sensu naszych działań, przysłano mnie tylko po to, żebym przekazał panu, że Watykan wyraża głębokie zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Zostawię panu kopię raportu i niech sam pan ją przejrzy, na spokojnie i w wolniejszej chwili. Radzę też znaleźć czas na przegląd tego, co wysyłacie.

Junior podszedł do stołu i, podnosząc kopię raportu, spytał z przekąsem:

– Głębokie zaniepokojenie? Wyuczył się pan tych papierów na pamięć?

– Moi przełożeni jasno się wyrazili. Wiedzą, że robicie co tylko się da, doceniają wasze poświęcenie i cieszą się, że przez tak wiele lat współpraca z wami układała się całkiem dobrze. Sugerują jednak, by zastanowili się panowie, czy nie nadszedł czas na zamiany. Może przydałaby się jakaś kontrola jakości?

– Kontrola jakości? Wie pan, ile paczek zjeżdża co godzina z taśm w tej fabryce?

– Wiem, to też jest w raporcie. Może po prostu, jak też sugeruje raport, nadeszła już pora na zmianę pokoleniową?

Mikołaj spodziewał się usłyszeć wiele pretensji i niemało z nich dałby radę znieść bez mrugnięcia okiem. Nie podejrzewał jednak, że Anderson ośmieli się wystąpić z podobną sugestią, co więcej najwyraźniej pochodzącą nie od niego, czy kogoś z niższego stanowiska, lecz z samej góry, od autorów raportu, którymi byli najwyżsi przedstawiciele Watykanu z biskupami włącznie.

– Niech pan tak na mnie nie patrzy. Czasy się zmieniają, ludzie tacy jak pan czy ja nie nadążają. Świat należy do młodych.

– Rozumiem, co ma pan na myśli – odpowiedział po chwili Mikołaj, cedząc słowa. – Uważam jednak, że pańskie uwagi są nie na miejscu. Jeśli w ogóle miałbym z kimś na ten temat rozmawiać, to z pewnością nie z panem, nie tu i nie teraz.

– Jeśli tak pan uważa… Niech pan się jednak nad tym zastanowi.

– Sprawa sukcesji pozostanie pomiędzy mną, a moim synem. Jestem pewien, że Junior zgodzi się ze mną – odpowiedział, zwracając się do Juniora. Ten odłożył dokumenty i odpowiedział tonem pozbawionym krzty emocji:

– Szczerze powiedziawszy, ojcze, nie widzę powodów, dla których nie mielibyśmy poruszyć tej kwestii właśnie teraz.

*                               *                                 *

Mikołaj zachłysnął się herbatą. Junior zaś patrzył mu prosto w oczy i zdawał się nie tylko nie przejmować obecnością Andersona, ile wręcz czerpać z niej nadzwyczajną jak dla siebie odwagę:

– Ile lat jesteś już na stanowisku? Straciłeś kontrolę nad gnomami, za dnia robią co chcą, a gdybyś widział ich w nocy… Cóż, bardziej już nie osiwiejesz, ale pewnie byś wyłysiał. To, co dzieje się z reniferami, to też jakaś kompletna porażka. Mówiłem, żeby przenieść hodowlę z dala od fabryki, ale wolisz zasłaniać się tradycją, niż posłuchać mnie w jakiejkolwiek kwestii. W tym roku nie urodziło się ani jedno młode bez deformacji.

– Porozmawiamy o tym później. Mam jeszcze dużo pracy i jestem pewien, że pan Anderson też ma ważniejsze rzeczy do robienia, niż wysłuchiwanie twoich pretensji.

– Kiedy? Dla ciebie nigdy nie ma odpowiedniej pory. Zresztą, gdybyś posłuchał mnie i zgodził się na założenie strony internetowej z formularzem zamówieniowym, dawno miałbyś cała pracę za sobą. Nie rozumiem, dlaczego chcesz tracić wzrok wczytując się w te zabazgrane kartki, jeśli komputer może odwalić całą robotę za ciebie. To zakrawa na masochizm.

– Juniorze… – mruknął nieco ostrzej Mikołaj, patrząc ni to na syna, ni na gościa. – Później.

– Daj spokój. Nie widać, żeby panu Andersonowi nasza rozmowa przeszkadzała. Jestem też ciekaw, czy tak jak ty, uznałby taką stronę za wariactwo.

– Wprost przeciwnie – zapewnił skwapliwie gość. – Innowacja proponowana przez Juniora wcale nie musi stać w sprzeczności do tradycji. Co więcej, może pomóc w jej podtrzymaniu. Już teraz papierowe listy zostały praktycznie wyparte przez pocztę elektroniczną, a dzieci uczą się obsługiwać komputer, kiedy jeszcze nie potrafią się podpisać. Taki formularz byłby, moim zdaniem, interesującym rozwiązaniem. Można by stworzyć stronę, aplikację na komórki, tablety…

– Miło mi, że się pan ze mną zgadza.

Mikołaj wstał ze swojego fotela i z poczerniałą ze złości twarzą fuknął:

– Dość tego! Nie rozumiesz jak przebiega sukcesja, głupcze. To nie jest takie proste.

– Wydaje mi się, że jednak jest. Zresztą pan Anderson z pewnością wie, na czym ona właściwie polega. Czy mógłby pan przypomnieć mojemu ojcu szczegóły?

– Ale ja… – mruknął gość, nagle czując się nieco nie na miejscu. Miał złe przeczucia i dałby dużo, żeby jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz chatki, wsiąść do samochodu i wrócić do najbliższego miasta. Rozmowa może i była ciekawa, ale przybierała nieprzyjemny obrót.

Nagle zauważył wzrok Juniora, zimniejszy od nocy polarnej i nie cierpiący sprzeciwu. Przełknął ślinę i podjął, ważąc słowa:

– Święty Mikołaj jest podwykonawcą zatrudnionym przez Dział Promocji Watykanu. Jest w bezpośredniej linii potomkiem Mikołaja z Miry i Tamiry z Nicei. Zgodnie z tekstem przypisywanym sekretarzowi Konstantyna Wielkiego, uznawanym dziś za apokryficzny, Mikołaj z Miry miał spotkać się z Tamirą w czasie pierwszego soboru nicejskiego. W wyniku interwencji sił boskich spłodził z nią syna, którego Tamira nazwała na cześć ojca Mikołajem. Chłopiec po śmierci ojca zaczął przejawiać zdolności magiczne. Zgodnie z legendą talent i moc dziedziczy każdy pierworodny, o ile jest synem z prawego łoża.

– Bardzo ładnie, ma pan talent do recytacji, panie Anderson. Zdolności dziedziczy się z chwilą śmierci ojca. Zgadza się? – spytał przenosząc wzrok z Andersona na Mikołaja.

– Owszem, ale po pierwsze nie wybieram się na tamten świat, a po drugie…

– Powinieneś zrewidować plany – przerwał ojcu, wyciągając ukryty do tej pory pod swetrem pistolet. – Powiedziałbym, że to nic osobistego, ale nie lubię kłamać. Sam wiesz, mam dość bycia chłopcem na posyłki, czas na awans.

– Przepraszam – wtrącił Anderson wstając powoli z fotela. – Wydaje mi się, że w zaistniałej sytuacji moja obecność stała się zbędna. Jeśli panowie nie mają nic przeciwko…

– Niech pan siedzi, panie Anderson, przekaże pan swoim zwierzchnikom wieści dotyczące sukcesji.

Anderson opadł z powrotem na krzesło. Zerkał na Mikołaja, to znów na Juniora, nie do końca wierząc w to, co widział. Czuł się jak jedyny widz na spektaklu w teatrze, którego dyrektor postradał zmysły.

– Opowie pan im o tym, ale tylko im – kontynuował Junior. – Wie pan, co by się stało, gdyby dowiedział się o tym ktoś niepożądany, prawda? Nie chciałby pan chyba tłumaczyć się przed przełożonym z aresztowania nowego Mikołaja. Zresztą w naszej rodzinie takie rozwiązania to nic nowego. Nie musimy kłopotać naszymi sprawami policji.

– Oczywiście. Rozumiem konieczność dyskrecji, może pan na mnie liczyć, nie chciałbym po prostu…

– Synu, nie zachowuj się, jakby ci mózg odmroziło – wtrącił siwobrody staruszek.

Spodziewał się, że prędzej czy później Junior może obrócić się przeciw niemu, tak jak on kiedyś zachował się wobec własnego ojca. Pozycja, jaką piastował, dawała moc i możliwość władania innymi, a to zawsze budziło pożądanie. Dodatkowo śmierć nie imała się żadnego piastującego stanowisko Mikołaja, mógł żyć wiecznie, o ile tylko nie spłodziłby syna, albo w dość młodym wieku pozbył się go w ten czy inny sposób.

Starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo młodzieniec wytrącił go z równowagi, choć przychodziło mu to z trudem. Nie musiał za to skrywać strachu, którego ku własnemu zaskoczeniu nie czuł. Był bardzo zmęczony, nie tylko całą sytuacją, ale też pracą i wizytą Andersona. Jedyne o czym marzył to to, by ten dzień jak najszybciej się skończył. By skończyły się święta i by mógł w końcu odpocząć.

– Milcz i nie ruszaj się! – rzucił Junior, gdy Mikołaj zrobił krok w jego stronę. – Straciłeś nad wszystkim kontrolę. Lekceważysz mnie, choć gdyby nie ja, nic nie działałoby tu tak, jak powinno

– Czyli twoim zdaniem coś tu jednak działa?

– Nie łap mnie za słowa, do ciężkiej cholery!

– Posłuchaj – powiedział, siląc się na spokojny głos. – Za niespełna czterdzieści osiem godzin musimy ruszyć z paczkami. Czy uważasz, że to odpowiedni moment na takie zachowanie? Pomijam to, że robisz z siebie głupca, pomyśl nie o nas, nie o sobie, ale o dzieciach. Jeśli mnie zabijesz, nic dobrego w te święta się nie stanie.

– Bredzisz!

– Wiesz, że mam moc kontrolowania gnomów. Bez niej nic nie zdziałasz, a ona…

– Wiem jak to działa – fuknął coraz bardziej zdenerwowany. Jego ojciec zawsze moralizował, pouczał go i traktował jak dziecko. – Ty umierasz, ja dostaję moc. Kontrola gnomów jest prosta, czytałem notatki dziadka, znam zapiski pradziadka. Nie jestem kretynem, przygotowałem się. W kilkanaście minut zmieni się mój wygląd, wyrośnie mi broda i brzuch, wolałbym obejść się bez niego, ale jak się nie ma co się lubi… Poza tym to instynkt. Będę wiedział, co robić.

– Chyba jednak nie do końca… To nie jest takie proste, jak ci się wydaje.

– Proszę, nie zaczynaj znowu tych swoich tyrad. Rzygać mi się chce, kiedy zaczynasz chrzanić w taki sposób!

Lepiej zrobić to teraz – pomyślał Mikołaj. – Jeszcze trochę i straci nad sobą panowanie. Po co myśmy się na to zdecydowali? Po co nam to w ogóle było?

– Wiesz znacznie mniej, niż ci się wydaje – powiedział, postępując krok w kierunku młodzieńca. – Nie przejmiesz mocy po mojej śmierci. Nie dasz rady zapanować nad sytuacją. O tej porze roku gnomy są przepracowane, zmęczone i wściekłe. Jeśli wymkną się spod kontroli, Bóg jeden wie, do czego dojdzie.

Nim Junior zdążył zareagować, Mikołaj znalazł się dość blisko, by chwycić lufę pistoletu. Natychmiast podbił ją ku górze, posługując się siłą, jakiej młodzieniec nigdy by się po nim nie spodziewał. Zwarli się w walce, staruszek próbował skierować lufę ku górze i przynajmniej wytrącić broń z ręki Juniora. Młodzieniec starał się ponownie wycelować w Mikołaja.

W tym samym czasie Anderson, korzystając z zamieszania, powoli dźwignął się z fotela i, przyciskając do piersi aktówkę, ruszył ku drzwiom. W chwili gdy ujął w dłoń klamkę, w biurze rozległ się dźwięk wystrzału.

*                               *                                 *

Mikołaj leżał na podłodze, a na jego koszuli wykwitała coraz większa plama czerwieni. Dotknął powoli lewą ręką okolic rany i, jakby nie wierząc w to co się stało, podniósł umazane palce na wysokość oczu. Stojący nad nim Junior uznał ten gest za zbyt dramatyczny. Parsknął lekceważąco i omiótł wzrokiem pomieszczenie, szukając Andersona.

– Wybiera się pan dokądś? – spytał, gdy zorientował się, że watykański wysłaniec przywarł plecami do drzwi.

Anderson był zbyt przerażony, by odpowiedzieć. Czuł, jak uginają się pod nim nogi. Nie mógł oderwać oczu od Mikołaja, który nerwowo łapał kolejne, coraz mniejsze hausty powietrza. Podskoczył dopiero, gdy otworzyły się drzwi łączące gabinet z kuchnią.

Do pomieszczenia wpadła Śnieżynka. Miała na sobie poplamiony fartuch i bluzkę, której rękawy powinęła, by nie przeszkadzały w pracach domowych. Uklękła przy mężu i obsypanymi mąką dłońmi rozchyliła jego koszulę.

– Co tu się stało?! Co oni ci zrobili? Co do…

– Panie Anderson, jeszcze nie skończyliśmy. A ty, matko, opanuj się. Nadeszła pora zmian, pogódź się z tym.

Śnieżynka nie zwracała uwagi na Juniora. Gładziła twarz swojego męża, drugą ręką bezskutecznie próbując zahamować krwawienie. Mikołaj starał się skoncentrować na niej wzrok, ale przychodziło mu to coraz trudniej. Nie był w stanie nic powiedzieć, poruszał tylko bezgłośnie ustami. Po chwili jego klatka piersiowa opadła po raz ostatni.

– Coś ty najlepszego zrobił? – powiedziała, nie zaszczycając Juniora nawet przelotnym spojrzeniem.

– To się nazywa sukcesja – rzucił przyglądając się ciału. Był pewny, że jego ojciec wyzionął ducha. Zgodnie z dokumentami, w które wczytywał się od dziecka, właśnie w tej chwili to on powinien stać się aktualnie pełniącym obowiązki Mikołajem.

Nie wiedział czego się spodziewać, czy w ogóle poczuje przypływ mocy? Czy broda sama mu wyrośnie, czy będzie musiał ją zapuszczać? Czy nagle posiwieje, czy będzie musiał utlenić włosy?

– Postradałeś zmysły – fuknęła, ciągle klęcząc na podłodze. – Wyglądasz jak idiota, stojąc tak z tym tępym wyrazem twarzy.

Junior nie wypuszczał broni z ręki, choć lufę skierował ku podłodze. Wiele nocy spędził zastanawiając się, jak na jego plan zareaguje Śnieżynka. Spodziewał się histerii, szoku, nawet próby pobicia. Przyzwyczaił się do myśli, że jej też będzie musiał się pozbyć. Nigdy jednak nie przeszło mu przez myśl, że może go po prostu zwymyślać, a zaraz potem zrobi coś takiego.

– Panie Anderson – powiedziała wstając i otrzepując fartuch. Musiała to zrobić, by ukryć drżenie rąk. – Będzie pan łaskaw pójść ze mną do kuchni? Trzeba tu posprzątać.

Blady i przerażony mężczyzna nie wiedział jak się zachować. Propozycja wydała mu się kompletnie irracjonalna, ale nie miał siły stawiać oporu. Zerknął przelotnie na Juniora, który nie odwracał oczu od martwego ojca, i wtedy w jego umyśle zaświtała myśli – wszystko, zrobić wszystko, by tylko wydostać się z tego pomieszczenia.

Ruszył w stronę Śnieżynki.

– Ja… Tak… Oczywiście.

– Niech pan idzie za mną. Juniorze, zajrzyj do sejfu – rzuciła, przepuszczając oszołomionego gościa w drzwiach. Kiedy dotarli do kuchni, przesyconej zapachem piernika i dochodzącego powoli pieczonego indyka, dodała: – Ma pan kluczyki do samochodu?

Mężczyzna kiwnął nieznacznie głową, wyjmując je z kieszeni i podając jej.

– Dobrze, a teraz niech mnie pan uważnie posłucha. Biegniemy do pana samochodu tak szybko, jak tylko da pan radę, jasne? Ja prowadzę i cokolwiek będzie się działo, niech się pan nie ogląda za siebie.

*                               *                                 *

Junior nie rozumiał, dlaczego jego matka i watykański sługus tak długo szukają jakiejś foliowej płachty i wybielacza. Skoro już nabrał pewności, że mimo wszystko mógł na niej polegać, wolał by to ona zajęła się sprzątaniem bałaganu. On musiał przecież jak najszybciej przejąć obowiązki ojca. Stanowisko nie mogło pozostawać nieobsadzone, szczególnie na dwa dni przed Gwiazdką. Pozostało jeszcze kilkadziesiąt listów do przeczytania, trzeba było sprawdzić co robią gnomy i odpowiednio je popędzić. Tymczasem krew zdążyła już wsiąknąć w dywan, a świadomość obecności ojca wpływała na niego dekoncentrująco.

Dlaczego kazała mu zajrzeć do sejfu? Zupełnie, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Akurat teraz jej zdaniem powinien przeglądać jakieś papierzyska…

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk silnika samochodowego. Podszedł do okna, gdy kierowca nacisnął klakson.

– Dobrze… – mruknął, widząc za kierownicą matkę.

Przeszło mu przez myśl, że postanowiła przewieźć ciało samochodem Andersona. Tak byłoby szybciej i wygodniej, niż gdyby taszczyła je na jakiejś płachcie, szczególnie przez zaspy.

Samochód ruszył nagle, tempem zdecydowanie zbyt szybkim, jak na panujące warunki, po czym zamiast podjechać bliżej drzwi, czy na tył domu, pomknął w stronę bramy. Nigdy nie spodziewałby się, że taka asekurantka jak ona, potrafiła prowadzić w podobny sposób.

Przez chwilę poczuł nawet coś, co przypominało zaskoczenie pomieszane z dumą. W tej samej chwili zauważył jednak ciemny kształt, sunący w kierunku drzwi od strony fabryki. Wyglądał jak fala powodziowa, w której dało się dostrzec charakterystyczne zielono-czerwone stroje gnomów. Wyciągały ku górze małe łapki, wymachując pięściami nad głowami. Kilka stworzeń, tych w pierwszym rzędzie, niosło nieprzyjemnie wyglądające narzędzia, najwyraźniej zabrane z warsztatów i stajni. Krzyczały coś, ale Junior nie był w stanie wyłapać ani słowa.

– No żesz, co jest?

Przesunął zasuwkę w drzwiach, blokując je na wszelki wypadek. Nie spodziewał się podobnego widoku. Zanosiło się na bunt i to już pierwszego dnia jego panowania. Poczuł ogarniającą go panikę.

Postąpił kilka kroków w tył zastanawiając się, co powinien zrobić. Nadal nie czuł, by stało się z nim coś nadzwyczajnego. Spróbował skoncentrować się, wyczuć umysły, serca i myśli biegnących do chatki stworzeń. Nic jednak nie działało. Nie wiedział czy z jakichś powodów nie dysponował jeszcze mikołajową magią, czy też górę brało zdenerwowanie i strach. Znał teorię, ale najwyraźniej nijak nie miała się ona do rzeczywistości. Nie mógł zrobić nic, o czym mówiły czytane godzinami notatki.

Gnomy dotarły na podwórze. Otoczyły domek i zaczęły dobijać się do drzwi. Kilka razy zapukały, potem szarpały klamkę. Uderzały w pokryte mroźnymi wzorkami szyby. Część postanowiła spróbować szczęścia z wejściem kuchennym i kiedy tylko młodzieniec usłyszał dźwięk upadających na podłogę naczyń, rzucił się, by zablokować przejście pomiędzy częścią mieszkalną, a biurem Mikołaja. Zrobił to tak gwałtowanie, że potknął się o martwą nogę ojca i padł jak długi.

Zmełł przekleństwo i nie tracąc czasu na wstawanie z kolan, zatrzasnął drzwi. Przekręcił klucz i oparł się o drewnianą płaszczyznę. Gnomy na zewnątrz krzyczały w niebogłosy. Waliły w okna i drzwi, próbowały wspinać się na ściany, jakby liczyły na to, że przez dach szybciej uda im się dostać do środka. Te w kuchni przedostały się już do korytarza prowadzącego do biura. Junior słyszał, jak rozrabiają w kuchni, krzyczały, wyrywały sobie jedzenie i siały spustoszenie w spiżarni Śnieżynki. Spokojna do tej pory okolica zmieniła się w plac boju, a on czuł się tak samo, jak wcześniej.

Siedząc pod drzwiami uzmysłowił sobie z całą bolesnością, że nie tylko został sam, ale na dodatek stracił kontrolę nad absolutnie wszystkim. Zabicie ojca było jedynym, jak mu się wydawało, przemyślanym i stosunkowo udanym wydarzeniem tego dnia. Później nic nie poszło tak, jak powinno, a najgorsze w tym wszystkim było zachowanie jego matki.

– Sejf… – mruknął, gdy przypomniał sobie jej słowa.

Podpełzł do niewielkiej, metalowej szafki. Uznał, że skoro jego matka kazała mu tam zajrzeć, to zapewne wiedziała o czymś, co jego ojciec chciał przed nim ukryć. O czymś, co mogło pomóc opanować sytuację.

Może do przejęcia mocy potrzebny jest jakiś rytuał – pomyślał. – Albo zaklęcie? Nikt o tym nie pisał, nikt nie wspominał, ale to ma sens! Przecież nie można zostawiać na piśmie śladów wszystkiego.

Ujął w ręce staromodne pokrętło i delikatnie zaczął przestawiać je tak, by w odpowiedniej kolejności wprowadzić cyfry.

– Dwa, pięć – mruczał, z koncentracji między kolejnymi słowami wysuwając między wargi końcówkę języka. – Jeden i dwa. Pomysłowo, data świąt jako kod w domu Mikołaja. To też trzeba będzie zmienić.

Szarpnął drzwiczki, gdy tylko trzymające je bolce ustąpiły. Zaczął przerzucać znajdujące się w środku teczki. Znał na pamięć wszystkie rachunki i kopie umów międzynarodowych, które w nim spoczywały. Ostatniego lata segregował je i układał tak, by łatwo móc się w nich poruszać. Od sierpnia nie otwierał sejfu, dlatego nie zdziwił się widząc, że ojciec poprzekładał część papierów.

Na spodzie dolnej półki, pod całym stosem innych rzeczy, znalazł teczkę, której nie pamiętał. Była czerwona, ozdobiona liśćmi ostrokrzewu. Na wierzchu widniał wykaligrafowany ręką jego ojca napis:

Otworzyć po mojej śmierci. M.

– Pieprzony asekurant! Jakbyś nie mógł mi wszystkiego powiedzieć za życia! Nie mam czasu na te bzdety…

Szarpnął gumkę zamykającą teczkę i wyciągnął kartki. Nie były to, jak się spodziewał, wydruki komputerowe ani rękopis. Ich autor korzystał ze staromodnej maszyny do pisania, niektóre nosiły też ślady kalki.

– Ja pierdolę… – syknął tracąc nad sobą resztki kontroli. – Co to ma, kurwa, znaczyć? Papiery adopcyjne z 1973 roku?

Gwar na zewnątrz zdecydowanie narastał. W pewnym momencie dołączyły do niego dźwięki siekiery, którą jeden z gnomów próbował rozbić drzwi.

– Przecież tu jest moje imię? Oni mnie adoptowali?!

Moc dziedziczy każdy pierworodny – zawdzięczały mu w uszach słowa Andersona. – Syn z prawego łoża.

Pod dokumentami ze szwajcarskiego sierocińca znalazł plastikową koszulkę z jeszcze kilkoma kartkami. Wyjął je i przejrzał, zastanawiając się, ile czasu mu zostało.

– A to co? Akt urodzenia z 1956 roku?

Do dokumentów dołączone było kilka zdjęć człowieka, który jak wynikało z papierów, nazywał się Mikołaj von Mira. Na najstarszym mógł mieć nie więcej, niż piętnaście lat. Ostatnie pochodziło z tegorocznych wakacji. Był starszy od Juniora i w przeciwieństwie do niego, niezwykle podobny do Śnieżynki. Miał jej oczy, brwi i nos. Pod koszulką z głupawym nadrukiem zarysowywał się coraz potężniejszy brzuch.

– Test DNA? Watykańskie potwierdzenie pierworództwa? Nie… Nie… Jak on mi to mógł zrobić? Jak on, kurwa, mógł? A to co? Mail, telefon i aktualny adres na Kajmanach? No bez jaj…

Kolejne uderzenie siekiery przebiło się przez drzwi frontowe. Niewielka, ciemnoskóra rączka, zakończona zielonkawymi, spękanymi pazurkami, sięgnęła przez szparę do zasuwki. Chwyciła ją i mocno pociągnęła.

Junior wstał powoli, wziął do ręki pistolet i wycelował w stronę drzwi.

– Zostało jedenaście pocisków… Dziesięć dla was.

Grudzień 2013

 

One thought on “Xmas special, 28.12.2013

  1. Doskonałe – dlaczego widzę to dopiero teraz? Dlaczego? I proszę o więcej – autorka ma bardzo specyficzną wyobraźnię i niesamowite pomysły.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.