Ewa Maria Slaska
Odpowiedź nr 2: Ludzie (mężczyźni)
W poprzednim odcinku tego czteroodcinkowego serialu napisałam o książkach, które powstały i ukazały się dzięki istnieniu tego bloga i jego Pramatek (używam tu “wielkiej” formy żeńskiej, bo o pierwszym mówiliśmy Kura, a o jego następcy – Qra i były to niewątpliwie kobiety). Dziś chciałam napisać o kobietach, które dzięki temu, że jestem blogerką, pojawiły się i zostały w moim życiu. Niestety nie zdążyłam. A wpis o mężczyznach był już gotowy. Dziś więc mężczyźni. Kobiety za tydzień.
Niewątpliwie pierwszym niezwykłym facetem wśród “ludzi z bloga” jest Lech Milewski, czyli Pharlap (co było imieniem pewnego słynnego australijskiego konia wyścigowego). Pojawił się jeszcze na Kurze (2010-2011). Znalazł nas przypadkiem i spodobało mu się to, co piszemy, ale chyba przede wszystkim zainteresowało go to, że jest nas kilkanaście i dobrze nam idzie wspólne tworzenie bloga. Napisał do nas, zapytał, czy go przyjmiemy i zadebiutował świetnym wpisem pt. Panicz potrafi usmażyć naleśniki. Tytuł nawiązywał do naszego ówczesnego (“kurzego”) zwyczaju, tytułowaniu siebie nawzajem słowem panna. Skoro więc zaproponował nam, że do nas przystanie, przybrał też odpowiednie miano: panicz. Pharlap napisał wiele wspaniałych tekstów, z których ja najbardziej lubię Bieg Wazów. Właściwie to chyba za mało powiedziane – lubię, czy najbardziej lubię. To po prostu bardzo dobry tekst.
Pharlap mieszka w Australii i nigdy się nie spotkaliśmy.
Równie niezwykły jest Tomasz Fetzki, którego różnorakich pseudonimów pod karą “ucięcia głowy przede wszystkim” nie wolno mi zdradzić. Pojawił się również za czasów Kury, bo szukał w sieci informacji o mojej… prababce. Zamierzał napisać o niej książkę i się habilitować, po czym jednak napisał książkę o pewnym francuskim pedagogu i (chyba) się (jeszcze) nie habilitował, ale za to w międzyczasie kilkanaście razy dostarczył nam wszystkim interesujących seriali wieloodcinkowych o tym i owym (Niemcy by powiedzieli “o Bogu i świecie”). O roli Tomasza w powstaniu mojej wydanej kilka lat temu powieści Lublinerowie piszę zarówno w samej powieści, jak i we wpisie o książkach “z bloga”. Tu chcę napisać o Tomaszu jako przyjacielu i Tomaszu jako blogowym autorze. Przyjacielem Tomasz jest i tu nie warto nic więcej dodawać. Ktoś albo jest przyjacielem, albo nie. Koniec.
Tomasz twierdzi, że jego pierwszy tekst na blogu był jego debiutem literackim. Przyjmuję tę informację z pokorą, bo skoro autor tak twierdzi, to jest to jego autorskie prawo tak uważać. Ale teksty Tomasza są zawsze tak doskonale skomponowane i tak bezbłędne, że wydaje mi się, iż w skrytości ćwiczył się do tego debiutu przez poprzednich dwadzieścia lat. Przypominam sobie tylko jedną sytuację, że poprawiłam mu jedno zdanie, a w nim właściwie jedno tylko słowo, a raczej nie słowo, jeno jego formę gramatyczną – nie cierpię bowiem strony biernej, która się ostatnio w Polsce zrobiła nader popularna, a która przyprawia mnie o dreszcze. Tomasz z powagą mądrca zgodził się na zmianę formy biernej na czynną, skrycie na pewno podśmiewając się z moich anachronicznych indiosynkrazji.
Z Tomaszem i jego żoną Agnieszką poznaliśmy się przez bloga, w międzyczasie spotkaliśmy się wielokrotnie, a kiedyś nawet odbyliśmy podróż w poprzek przez całą Polskę, z Lublina do Świebodzina, opisaną tu zresztą przez Tomasza bardzo pięknie w kilku odcinkach pod wspólnym tytułem: Subiektywny bardak na skos. Zapraszam do lektury, ale dla prezentacji Tomasza wybieram ów jego literacki debiut: Jaszkowice – reportaż poetyzujący.
Niedawno pojawił się jeszcze jeden pan, który znalazł mnie na blogu i, podobnie jak Tomasz Fetzki, odkrył, że piszę o mojej ciotecznej babce, Karusi, czyli Karolinie Lubliner-Mianowskiej. Marian Miszczuk jest harcmistrzem i zareagował na jeden z moich wpisów, gdzie napisałam, że Karusia była przez dziesięć lat, od roku 1930 do 1939, redaktorką Skrzydeł, miesięcznika wydawanego przez Komendę Główną Harcerek RP, miała tytuł harcmistrzyni i podczas wojny pracowała w Konstancinie w prowadzonym przez harcerki przytułku dla sierot wojennych. Napisałam też, że niestety nie wiem, jaka była droga Karusi do harcerstwa, a pan Marian napisał w komentarzu, że może będzie mi mógł odpowiedzieć na to pytanie. Marian Miszczuk jest autorem biogramów dla Harcerskiego Słownika Biograficznego i tworzy właśnie biografię Karusi (pisze o niej “Kara”, co mnie bardzo dziwi, tak jak jego dziwi moja “Karusia”). Przysłał mi też gotowy już wpis o Ewie Konstancji Grodeckiej, w którym cytuje świetny artykuł Karusi z roku 1924 z czasopisma Samowychowanie (Karusia miała wtedy 25 lat i była zastępową, zapewne więc jej droga do harcerstwa niedawno się zaczęła).
Szkoła, którą kończyłam, posiadała w swem gronie uczennic wyłącznie dzieci z zamożnych, mieszczańskich domów. W jednym z takich domów ja się urodziłam i wychowałam. Miałam takie same warunki domowe, przyzwyczajenia, zainteresowania jak wszystkie moje koleżanki. Innych dziewcząt nie znałam wcale i przyznam, nie zdradzałam żadnych chęci do ich poznania; nie myślałam nigdy o tem, jak wyglądać może znajomość obcowania z dziewczętami z „innych sfer“. (…) jednym z głównych braków mojego szkolnego i domowego wychowania była zupełna nieznajomość ludzi i ich życia. Jak większość maturzystek byłam zupełnie niedojrzała, nieprzygotowana do życia czynnego.
Karusia była botaniczką i podobno, zdaniem pana harcmistrza, to ona zachęciła warszawskie harcerki do zajmowania się przyrodą.
Skoro jesteśmy przy rodzinie, to powiem jeszcze, że kiedyś pojawili się też dwaj kuzyni, jeden “prawdziwy”, a jeden nie wiadomo, ale podejrzewamy, że tak jednak jest. Kuzyn autentyczny to Jan Kozłowski, a “podejrzany”- Witold Strumpf. Witold napisał niestety tylko jeden wpis i zniknął, a Janek napisał (lub pozwolił przedrukować) kilka świetnych wpisów (najśmieszniejszy TU) i, niestety, umarł. Bardzo mi go brakuje i myślę, że nasza znajomość zapowiadała się na wielką przyjaźń. O tym, jak to było z naszym poznaniem się, też się Czytelnik dowie z cytowanego tu wpisu.
O tym z kolei, skąd się wziął Andrzej Rejman piszę TU. Stąd się wziął, a potem przez rok czy dwa pisał piękne wpisy, o rodzinie, historii, dalekich wyprawach, polityce. Po czym zniknął z bloga, nad czym po dziś dzień ubolewam. Wielu autorów tak “ma”, piszą, chętnie, często, interesująco, a potem bach bach i przestają. Czasem, ale rzadko – wiem, co było przyczyną. Czasem takie osoby zakładają swoje blogi lub profile na FB. Czasem jednak naprawdę nie wiem, dlaczego. Ci, na szczęście, czasem wracają, jak dwaj panowie, o których piszę poniżej. Ale zanim opowiem o nich, skieruję czytelników do pierwszego wpisu Andrzeja Rejmana o jego pradziadku, Adamie z Raju.
Dwaj panowie, Zbigniew Milewicz i Roman Brodowski, pojawili się w polonijnych “okolicznościach przyrody”, zaprosiłam ich do pisania na blogu i w międzyczasie stali się nie tylko autorami, ale też dobrymi i wiernymi przyjaciółmi.
Zbigniew Milewicz jest jednym z najczęściej piszących autorów – ma na koncie ponad 140 wpisów, często łączących się w cykle. W czasie pandemii pisze już od niemal roku regularnie, najpierw w cyklu Z domowego aresztu, a teraz: Z wolnej stopy. Zaczął natomiast cyklem W górę rzeki, w którym pisał o swojej rodzinie: Pod prąd płynie się trudniej, niż z prądem, ale za to jaka radość z każdego przebytego metra, wiedzą o tym wszyscy, którzy biorą się za spisywanie wspomnień rodzinnych. Trzeci odcinek tego cyklu jest po prostu fantastyczny. Hampelbaude. Czytajcie.
Roman Brodowski natomiast przez wiele lat pisał dla nas zawsze w pierwszy piątek miesiąca. Czasem wiersze, czasem prozę. Był już doświadczonym autorem, a potem, nagle, stał się sławnym i wziętym bardem opozycyjnym. Trochę wtedy zapomniał o tym blogu, ale na szczęście potem sobie znowu przypomniał. I tak to jest, że z wpisów Romka muszę, ale po prostu muszę, przywołać aż trzy. Oto one: Górka, Nie oddamy naszej ziemi (to ten wpis, który mu przyniósł sławę i renomę) i Podróż wozem konnym przez Polskę.
Są też dwaj Mieczysławowie – Mieczysław Bonisławski (poznaliśmy się kiedyś osobiście, a było to tak: Juhuuu) i Mietek Węglewicz, z którym spotkaliśmy się lata temu podczas pielgrzymki do Santiago de Compostela, a potem, wiele lat później, odkryłam, że pisze świetne wiersze i że wciągnęła go… Barataria (np. TU).
Natomiast najdziwniejszym autorem, który pojawił się na blogu jest oczywiście Marek Włodarczak, czyli Tabor Regresywny. Już nawet ksywkę ma niezwykłą, i o dziwo nie pochodzi ona od Żiżka i taborytów, tylko od tego, że Marek wędruje z taborem po polskich dróżkach, a ten tabor to budowane z odpadów przedziwne wozy i wózki, a że powstają z coraz mniejszej ilości materiału, to jest to tabor w stanie cofania się, czyli regresywny. Marek jest filozofem-wędrowcem. To bardzo mi bliski rodzaj człowieka. Nic więc dziwnego, że połączył nas przed przed czterema laty marsz do Aleppo. Byliśmy tego samego dnia w tym samym punkcie marszu, mianowicie pewnej zimowej nocy w morawskim Brnie. Spaliśmy w meczecie. Wcale się wtedy nie spotkaliśmy. Ja przyjechałam w nocy, on o świcie zabrał swój namiot na kółkach i odszedł. Ale jednak facebook odkrył, że możemy się znać i zaczął mi podrzucać przedziwne wpisy gostka o przedziwnej ksywce. Kiedyś zapytałam, czy mogę wziąć jeden taki na bloga. Pozwolił, wzięłam i tak to się zaczęło. Już w kilka dni później Marek przyjechał do Berlina, teraz, jak tylko zakwitną jabłonie, zamierza przyjść na piechotę, zbierając po drodze śmieci.
A TU ja o nim.
Fajne historie, prawda? To pamiętajcie, moi kochani Czytelnicy (i Czytelniczki), i Wy możecie zostać ludźmi z bloga. Wystarczy coś napisać.
Bardzo dziękuję Ewo za pamięć.
I to w takim dniu – wkrótce 1. niedziela marca – Bieg Wazów.
Natomiast co wynika z prowadzenia bloga?
W moim przypadku tylko bardzo ulotne poczucie satysfakcji, że znalazłem temat, że udało mi się napisać, że bliskie (a może i dalekie) mi osoby przeczytały.
Dla mnie to jest dużo więcej niż “tylko”.
Dziękuję Ewo, że przyjęłąs mnie na prowadzone przez Ciebie blogi.
W żadnym razie nie “podśmiechiwałem się z archaicznych idiosynkrazji” – przeciwnie, głęboko przemyślałem kwestię użycia strony biernej… stąd zapewne moja obecna bierność:)
A książka o Prababci powstanie! Wszystko jest na dobrej drodze.