Z blogu jak udusić kurę: 26 kwietnia

Ewa Maria Slaska

Bardzo długi wstęp

Przez rok od czerwca 2010 do czerwca 2011 prowadziłam bloga o wdzięcznej nazwie Jak udusić kurę, czyli co każda Panna po 30 powinna wiedzieć, a dziwnym trafem nie wie.
W skrócie –
Kura. Po roku Kura przekształciła się Qrę a potem w Altanę, ale ja coraz mniej miałam do czynienia z zawartością tych blogów. W grudniu 2012 roku zaczęłam prowadzić tego bloga, w którym od czasu do czasu publikują też autorki Kury (i Autor, ale o nim zaraz). Kurę prowadziłam z siostrą i dwoma kuzynkami oraz kilkoma przyjaciółkami, po jakimś czasie dołączyła do nas jeszcze Ciotuchna, a potem objawił się jeszcze Autor i, nie zrażony samotnością mężczyzny wśród kur, przetrwał z nami Kurę, Qrę i Altanę, i jest (czasem częściej czasem rzadziej) wierną podporą tutejszego Salonu Odrzuconych (ewamaria.blog, dawniej: ewamaria2013). W skrócie nazywałyśmy siebie Pannami (ja byłam ewentualnie Panną Prymarną), on zaś przybrał, w przypomnieniu Tajemniczego ogrodu, wdzięczne miano Panicza. Owe trzy kobieco nazwane i prowadzone blogi funkcjonowały na blox.pl czyli portalu blogowym Angory, która teraz, nagle (i z naszego punktu widzenia – bez dania racji) postanowiła nam wszystkim uciąć nasze kurze łebki.
29 kwietnia
blox przestanie istnieć i jeden wielki Administrator raczy wiedzieć, w jakich odmętach wirtualnej rzeki świata znikną nasze teksty. Bądź nie znikną. Może być i tak. Nie wiemy. Na wszelki wypadek “Panicz” uratował zapisy edytorskie naszych wpisów, a ja postaram się – przy okazji lub bez niej – umieścić je tu, opatrując je ewentualnie własnym komentarzem.

Robię to po pierwsze dlatego że pisałyśmy (pisaliśmy) tam dobre i ciekawe rzeczy, które teraz hurtem stały się zbiorem tekstów wyrzuconych bez pardonu za burtę i jako takie mają prawo, po osuszeniu, do publikacji w salonie Ewy Marii. Po drugie jednak publikuję tu te teksty w przypomnieniu wesołego roku, jaki spędziłyśmy (spędziliśmy), redagując wpisy do Kury. Myślę że żaden z następnych blogów nie dał nam takiej niewinnej i nieskażonej radości, jak Kura. A ponieważ od czasów Kury minęło sporo lat, pamięć o niej spowija jeszcze mgiełka nostalgii

Miałyśmy jako autorki (i autorzy) pseudonimy. Każdy wpis zawierał przepis kulinarny (powstała też książka kucharska Kury) i zagadkę. Gdy dotychczas przenosiłam jakieś wpisy z Kury do Salonu, usuwałam kulinaria i zagadki, dopasowując kurze piórka do powagi, z jaką kurze przychodzi stąpać po wyfroterowanych posadzkach salonu. Teraz jednak, w ramach szeroko zakrojonej akcji ratunkowej, będę zostawiała wszystko tak, jak było.

Zaczynamy.

Dziś publikuję tu po prostu to, co 9 lat temu ukazało się 26 kwietnia na Kurze.

Kanadyjka

czwartek, 26 kwietnia 2012

O miodzie i smutasach

Czytając wpis Panny Prymarnej o pszczółkach, miodzie i „smoothies” stwierdziłam, że nie zmieszczę się w zwykłym komentarzu, tylko muszę napisać osobny wpis.

Najpierw o miodzie. Wiele lat temu szef firmy, w której pracowałam, miał niewielką farmę a na niej ule. No i na jesieni odbywało się u niego tradycyjne zbieranie miodu. Uczestniczyliśmy w tym rytuale kilka razy. Jak docieraliśmy na farmę, ramki były już wyjęte z uli i czekały na odwirowanie. Nad beczką zamocowana była ręczna wirówka, w którą wkładało się ramkę i kręciło korbką. Ciężka to była robota, ale bardzo satysfakcjonująca.

Powietrze przesycone było pyłem miodowym, wszystko się kleiło, wdychaliśmy ten miód po prostu całym ciałem. Odwirowany miód wlewało się do dużej kadzi. Ale nie bezpośrednio, tylko przez wielowarstwowy muślin, który filtrował wszelkie zanieczyszczenia. Ale co jakiś czas ten muślin się kompletnie zatykał i wtedy następowało najfajniejsza część procedury. Jedna osoba zbierała brzegi muślinu i trzymała wielki worek wypełniony miodem nad kadzią, a reszta rękami wyciskała z tego worka miód. No a potem następowało zlizywanie miodu z rąk (co na zdjęciu właśnie robi nasza córka Ewa). Pycha! Potem jeszcze było nalewanie miodu do słoiczków i przyklejanie nalepek.

Nasze dziewczynki uwielbiały te wyprawy i pomagały dzielnie na wszystkich etapach.

A teraz o „smoothies”, czyli jak je nazywa mój mąż, smutasach. Zaczęto je robić, jako napoje orzeźwiające na plażach Kalifornii. Początkowo były to koktajle z bananów, truskawek i soku pomarańczowego, z dodatkiem lodu. Stopniowo asortyment owoców i jarzyn używanych w smutasach bardzo się powiększył. Można je w zasadzie robić z każdej kombinacji owocowo-warzywnej, z produktów świeżych lub mrożonych. I dodawać mleko, jogurt, lód, soję, miód, a także płatki owsiane, pestki słonecznika itp. Możliwości są nieograniczone. Mam przed sobą książkę z 160 przepisami na smutasy. Podaję tu kilka żeby zilustrować różne warianty tego wspaniałego napoju. A dalej to już panny eksperymentujcie same. Najwyżej, jeżeli wyprodukujecie coś niejadalnego (a właściwie nie pijalnego), to zawsze można to wylać i zacząć eksperymenty od nowa.

Smutas morelowy

sok z 2 limonek
sok z 3 pomarańczy
4 dojrzałe wypestkowane morele (myślę, że brzoskwinie też się nadadzą)
listki świeżej melisy

Smutas śliwkowy

½ kg czerwonych śliwek
3 łyżki miodu
łyżeczka świeżego tymianku (najlepiej cytrynowego)
drobny lód

Smutas malinowy z płatkami owsianymi

Półtorej łyżeczki płatków owsianych zalać ½ szklanką gorącej wody i zostawić na 10 minut.
Zmiksować ze szklanką malin, 2 łyżeczkami miodu i 3 łyżkami jogurtu.

Zielony diabeł

miąższ z 1 awokado
½ ogórka obranego ze skórki i pokrojonego w kawałki
2 łyżki soku cytrynowego
2 łyżki soki z limonek
2 łyżeczki cukru pudru
szczypta soli
1 szklanka soku jabłkowego lub wody mineralnej
2 łyżeczki sosu chili (słodkiego)
kostki lodu


Początkowo nie miałam pomysłu na zagadkę, ale jednak coś znalazłam … o niedźwiadkach. Autor poniższego fragmentu był już cytowany na Kurze, więc myślę, że zgadniecie Panny bez problemu.

Nie za mojej pamięci były dwa niedźwiadki. Te potrafiły kurom piasek sypać, aż gdy kokoszki zbliżyły się, zabijały je łapą – bac! – z ukontentowaniem. Sadownicy przylatywali z wrzaskiem: jeden niedźwiedź na jabłoni siedział i trząsł, a drugi jabłka zbierał i ryczał na Ż., po czym zgodnie szły trząść następne drzewko. Kucharza raz mało szlag nie trafił: wyszedł na chwilę z kuchni, a wróciwszy- zastał Misia mieszającego rozrobione ciasto, do którego sam wlał hładysz śmietany. (…). Przemyślni misiutkowie z zamiłowaniem uprawiali polowanie na pastuchów: wyczekawszy w krzakach, aż ci nakładą kartofli do ogniska i powyjmują z toreb chleb i ser, wypadali z rykiem wielkim i z zadowolonym mruczeniem zasiadali do śniadania.

„Szczenięce lata” Melchiora Wańkowicza. Rozwiązała wczesnym rankiem Żona. Oburzona.

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.