Wiersze z brodą i bez (9)

Tibor Jagielski

w nocy
po bezskutecznej rewizji
wzięli mnie

– wsadzimy ciebie do celi z pedałami
to ci dadzą popalić
ty dupo
mówili
wspierając dłonie na przytroczonych do boku kaburach

(a ten “dobry” pozwolił wziąć szczoteczkę i fajki)

jak było
pytali mnie potem
– hujowo normalnie

***

Osip Mandelsztam (1891 – 1938)

48

Piłka nożna 2

Brzemienny mgłą jesiennną
Dzień przyszedł na bosaka
A na boisku szkolnym
Kadeci grają w nogę.

Niewyrośnięci, nieforemni
Tak to się w wieku ich wygląda –
I jedni piłkę workowatą toczą
A inni bronią bramki…

Miłość, hulanki, czas polowań –
To wszystko na nich czeka
Teraz – żal i skoki z twardej koi
O świcie, pod grzmot bębnów!

Ach: ani muzyki, ani sławy!
Tak od zaranka aż do zmroku
We władzy nauk i zabawy
Kłębią się dzieci obszarpane.

Jesienne sito mżawki.
Drzew mokry popiół.
Zbryzgany mundur. Pierś odkryta
Na ziemi – czerwony otok czapki.

Spolszczył T.J.

brzydcy, szesnastoletni

dla romka i marka

czasami zazdroszczę wam
samobójstwa
poprosiliście o zwolnienie z lekcji historii

(niektórzy nazwą to dezercją)

pozostały nieme gitary
sztambuchy – niezapisane
nierozwiązane zadania maturalne

czasami zazdroszczę wam cholernie
że mieszkacie już na  champs élysées
a nie na skrzyżowaniu
marszałkowskiej z wall street
albo wałów jagiellońskich z jp II

nigdy was nie zapomnę
brzydkich, szesnastoletnich…
a gdy nadejdzie mój kres
poproszę o rozgrzeszenie
ale bez spowiedzi.

Der Tunnel

in memoriam kriegszustand (1981-83)

ich erinnere mich kaum
der gesundheitspfad *)
der einzig richtige weg
in die leuchtende zukunft

das hängen der unterhosen und pullover
hinter den gittern
unterschriften

einmaliger passierschein
nr 5

die uniformen und kutten
die blinden über licht dozierend

ich erinnere mich
an ein mädchen am strand
und mond über dem baum
kuss der bitteren früchte

ich erinnere mich an den tunnel
und abschied von der jugend

——————————————————-

*) wie in der preussichen armee wurde ein spalier aus mit stöcken ausgerüstetenmenschen gebildet, durch das die gefangenen laufen mussten

***

das ganze leben ist ein fake
das sagte schon der wojak schwejk
doch keiner will das haben wahr,
das mensch ist nur des gottes narr

bo całe życie to jest fake
to głosił już nasz wojak szwejk
lecz nikt nie chce uwierzyć w to,
że człowiek błaznem boga jest – ot co

Pokolenie Solidarności 21

Ewa Maria Slaska

Nie ma Teleranka! (1981)

Przez jakiś czas było pięknie i początkowo nikt chyba nie przypuszczał, czym skończą się te miesiące wolności. Ludzie przyzwyczaili się do codziennych pogróżek i manifestacji siły ze strony tracącej swoją pozycję władzy. Przyzwyczailiśmy się też do pustych sklepów. Ponieważ pogróżki powtarzały się nieustannie, nikt już w nie nie wierzył. Waldemar Kuczyński pisze, że gazety, a może tylko gazety solidarnościowe, 12 grudnia dostały teleksy z informacjami o wzmożonych ruchach wojsk, ORMO i milicji, ale nikt nie potraktował ich poważnie. W ciągu tych kilkunastu miesięcy dużo mówiło się o konfrontacji władzy i opozycji, ale tak naprawdę Solidarność nie była na nią w ogóle przygotowana. I dlatego już w tę pamiętną noc 13 grudnia Solidarność przegrała, podobnie jak przegrało społeczeństwo. Polska nie stanęła do walki, nie zdobyła się na strajk generalny. Nikt nie przewidział scenariusza na godzinę W, nie przygotował drugiego, ani trzeciego garnituru działaczy. Szkoda, bo przezorność może nie pozwoliłaby uniknąć stanu wojennego, ale zdołałaby zmniejszyć impet napaści, uchronić przywódców ruchu przed internowaniem i umożliwić im zejście w podziemie. Może można było zabezpieczyć archiwa, przygotować rezerwy finansowe.
Co to było? Naiwność, pycha, arogancja?

13 grudnia od rana telewizja pokazywała na przemian przemówienie Jaruzelskiego i czołgi jeżdżące po ulicach Warszawy. Ale niewątpliwie doświadczeniem pokoleniowym dzieci, które były dziećmi w okresie Solidarności i przeżyły wprowadzenie stanu wojennego, był brak Teleranka. Podobnie jak chleb z cukrem był doświadczeniem wszystkich dzieci z PRL-u z czasów Bieruta i Gomułki, podobnie brak Teleranka stał się symbolem dzieciństwa dla pokolenia urodzonego w latach 70. Dzieci bowiem jako pierwsze dowiedziały się, że Solidarność się skończyła. Dopiero wtedy okazało się, że w milionach domów w Polsce w niedziele rodzice spali, a dzieci o 9 rano brały sobie mleko z lodówki, czasem też kawałek chleba z kredensu i włączały telewizję, żeby obejrzeć Teleranek. A 13 grudnia 1981 roku Teleranka nie było. Zdziwione dzieci obudziły rodziców, wygłaszając oburzone zdanie, które przeszło do historii Polski: Nie ma Teleranka!

Zdanie to na pewno dorównuje sile angielskiej reakcji na wybuch II wojny światowej. Gdy BBC poinformowała o tym, wszyscy Anglicy zareagowali podobno tak samo. Oh, powiedzieli, it’s awful, put the tea on. Och, coś okropnego, wstaw wodę na herbatę.

Nie było Teleranka. Tak zaczął się stan wojenny. Telewizja pokazywała czołgi na ulicach, resztę dopowiadała Wolna Europa – internowania, aresztowania, przerwany Kongres Kultury Niezależnej w Warszawie, zabici strajkujący górnicy w kopalni Wujek, przerwane połączenia telefoniczne Polski ze światem. Zablokowane lotniska i dworce. Godzina policyjna.

Nocna akcja była zakrojona na dużą skalę, pisze Kuczyński, i dzięki kompletnemu zaskoczeniu – okazała się skuteczna.

Prawie. Są jednak wyjątki. Komuś udało się uciec. Ktoś wykołował komucha.

W Gdańsku słynna była się ucieczka Karola Krementowskiego. Gdy w nocy milicja głośno zapukała do drzwi, Karol i jego żona zabarykadowali je tym, co akurat było pod ręką, po czym wybiegli na balkon. Walili pokrywkami o garnki i krzyczeli, że partia właśnie wypowiedziała wojnę narodowi, że próbuje zastraszyć społeczeństwo i że trzeba się bronić. Nie Warszawianka, nie Marsylianka, lecz Gdańszczanka na garnki. Do broni! Do broni!
W okolicznych domach kolejni ludzie wychodzili na balkony i przyłączali się do walenia czymkolwiek o cokolwiek i krzyku. W tym samym czasie Karol wycofał się z balkonu do mieszkania i pomyślał, że to znakomicie się składa, że mieszkają w eleganckiej poniemieckiej willi. Jak niemal wszędzie we Wrzeszczu, willa była podzielona na kilka mieszkań, a ich mieszkanie zajmowało całe piętro i posiadało dwa wejścia – główne, którego używali, i tylne, służbowe, z którego nikt nigdy nie korzystał. No ale było i teraz wreszcie miało okazać swą przydatność. Karol ubrał się, zabrał trochę jedzenia do kieszeni kurtki i wyszedł owymi tylnymi drzwiami, zszedł do piwnicy, wyszedł na podwórko, przeskoczył płot i ogrodami wydostał się na sąsiednią ulicę. Spiesznym krokiem, ale nie biegnąc, żeby nie wzbudzać podejrzeń, poszedł do znajomych, u których przenocował. Przez tę noc przeanalizował sytuację, ocenił, gdzie i jak może się teraz ukryć i jak się tam dostać. Spokojnie i z rozwagą zrealizował swój plan. Nie został ani złapany, ani zadenuncjowany i wyszedł z ukrycia dopiero, gdy skończył się stan wojenny.

Stefan bardzo się sobie dziwił, że nie wpadł na taki świetny pomysł jak Karol, ale jeszcze bardziej dziwił się, że w czasach wolności nigdy nie zrobili nawet krótkiej narady na ten temat, nie omówili sposobów ucieczki, sygnałów, struktury konspiracyjnej. Kuczyński miał rację, byli kompletnie nieprzygotowani i okazali się pętakami. Zabrakło im nie tylko starannego planowania, ale również refleksu i przytomności umysłu. Dali się zaskoczyć jak dzieci. Dostali dwóję z politycznych kwalifikacji. Niewielu było takich ludzi jak Józef Pinior, który nie tylko sam czmychnął, ale jeszcze zdołał przezornie już kilka dni wcześniej zadeponować kasę Solidarności u biskupa Gulbinowicza. Zbyszek Bujak, który też fantazyjnie uciekł, omalże znowu nie wpadł, bo nie wiedział, co ze sobą zrobić i poszedł do siedziby redakcji Tygodnika Mazowsze. Dla tych, którzy może nie wiedzą lub nie pamiętają – to była gazeta opozycji solidarnościowej, poprzedniczka Gazety Wyborczej. Innego z działaczy złapano, bo wrócił do domu się ogolić. Leszek Szaruga w wierszu Przyzwyczajenie napisał:

Gdy jadę do Śródmieścia,
mijam po drodze patrole
szukają Zbyszka Bujaka powielacza bibuły
lub dowodów na istnienie Boga

co znajdą aresztują…

Wyłapali nas jak kaczki, pomyślał Stefan, gdy samochód milicyjny dowiózł go do aresztu na ulicy Białej we Wrzeszczu. I tak miał szczęście, że ci, którzy po niego przyszli, pozwolili mu się porządnie ubrać, włożyć ciepłą bieliznę i gruby sweter, zabrać czapkę, rękawice, szal, kalesony i najważniejsze przybory toaletowe. Zdołał nawet włożyć książkę do kieszeni kurtki. Była to Czaszka w czaszce Piotra Wojciechowskiego. Miał szczęście, bo słynnego grafika i satyryka, Andrzeja Czeczota, wyprowadzono z domu w piżamie, a Ance Kowalskiej nie pozwolono zabrać osobistych rzeczy.

Odczuwam żal, pisze Kuczyński. Żal za posierpniową Polską, która jest już historią. Żal mi tego wszystkiego i mego życia w ostatnich miesiącach. Tak nerwowego i wyczerpującego, ale i wspaniałego przez wolność, którą było przesiąknięte, przez poczucie czynnego uczestnictwa w pracy społeczeństwa nad wydobywaniem swego prawdziwego oblicza spod betonowej prasy realnego socjalizmu. Zapadamy z powrotem w przepisamy nam przez suwerena tej części Europy świat strachu, pozorów życia publicznego, szarzyzny cenzurowanej prasy, pustych sloganów, dyktatury.

Stefan, który podczas odsiadki dużo o tym rozmawiał z współosadzonymi, dodawał w tym miejscu dyskusji jeszcze co najmniej dwa swoje własne żale. Żal o to, że Jaruzelski rozwalił to, co mogło się stać największą wartością Polaków w nowoczesnym świecie, czyli międzyludzką solidarność, i żal, że stan wojenny zniszczył w zarodku szansę na powstanie w Polsce prawdziwej lewicy, takiej, jakiej od czasów PPS-u nigdy już w Polsce nie było. Na pytanie, kto to jest ta jego wymarzona lewica, odpowiadał, że to ci, którzy kładą nacisk na samoorganizację społeczną, odwołują się do demokratyczno-socjalistycznych haseł samorządu, samorządności pracowniczej, demokracji uczestniczącej i powszechnej sprawiedliwości społecznej. Godząc się na mechanizmy rynkowe, chcą jednak, by rynek nie rządził wszystkim, i chcą objąć specjalną opieką tych, którym nie dał on szans.

Teraz już każdy czytelnik się zorientował, że to oboje, nie tylko Basia, ale również Stefan, są alter ego autorki.

***

Ogromną pomocą w napisaniu tego rozdziału była książka Waldemara Kuczyńskiego Obóz, Wydawnictwo Aneks, 1983.

Wojenne rekreacje Mikołajka (4)

Tibor Jagielski

Jak zostaliśmy oswobodzeni

Szliśmy długimi korytarzami, w których bardzo dziwnie pachniało. Alcest szepnął, że tak pachnie stek z rekina w sosie z wilczej jagody, popijany żmijówką. Jeden z panów powiedział, żebyśmy przestali mruczeć pod nosem. Wreszcie znaleźliśmy się w gabinecie; chyba była to piwnica, bo pokój nie miał okien. Na środku stało olbrzymie biurko z żelazną lampą. Za biurkiem siedział pan, który zaraz się uśmiechnął, tak że zobaczyliśmy wszystkie jego złote zęby; i powiedział, żebyśmy się czuli jak u siebie w domu. Na to Alcest wyjął z kieszeni suchary i zaczął chrupać, aż ciarki przechodziły. Pan zza biurka skrzywił się okropnie i powiedział do bardzo chudej pani, która siedziała przy stoliczku z maszyną do pisania pod ścianą, że będziemy zaczynać.

Musieliśmy podać, ja i Alcest, kiedy się urodziliśmy, co robią nasze mamusie oraz odpowiedzieć na różne takie głupie pytania. A strasznie chuda pani ciągle stukała na maszynie. Krzesło, na którym siedziałem, było bardzo wysokie, więc musiałem majtać nogami w powietrzu. Alcest odpowiadał na pytania z pełnymi ustami, więc ten pan zza biurka denerwował się coraz bardziej. A kiedy po pytaniu, do której klasy chodzimy, Alcest wymamrotał, że do łęłej, to ten pan zza biurka nie wytrzymał. Wyskoczył jak z procy, wyrwał suchary Alcestowi i krzyknął, że on chciał z nami po dobroci, a my…

Wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich Euzebiusz. Pan zza biurka zbaraniał kompletnie i zdążył tylko powiedzieć, co… co… ty tu robisz smarkaczu… Ale nie dokończył, bo Euzebiusz podniósł do oka jakieś tekturowe pudełko i pstryknął. I nie było już pana zza biurka. Tylko fotel obrócił się kilka razy dokoła. Strasznie chuda pani najpierw zesztywniała, a potem zerwała się ze straszliwym krzykiem. Ale urwał się on błyskawicznie, bo Euzebiusz pstryknął ponownie i strasznie chuda pani również zniknęła.

Bardzośmy się ucieszyli i zaczęliśmy pytać Euzebiusza, jak się tutaj dostał i co to za aparat, który trzyma w ręku. Euzebiusz powiedział, że nie mamy zbyt dużo czasu na opowiadania, a aparat to znikacz uniwersalny, zrobiony z pudełka po makaronie. Niestety, dodał Euzebiusz, miał w domu tylko jednojajeczny, więc zniknięcie trwa ledwie jedną godzinę i musimy się pospieszyć. Wyjrzeliśmy przez drzwi. Ani żywego ducha. W drogę. Na biurku dzwonił i dzwonił telefon…

c.d.n.

Wojenne rekreacje Mikołajka (4)

Tibor Jagielski

Jak znaleźliśmy się na ubecji.

Siedzieliśmy na lekcji historii, a pani Nadzieja, nauczycielka, opowiadała nam o ludziach jaskiniowych, o tej wspólnocie pierwotnej, w której wszystko było fajnie i dobrze. Pani powiedziała, że powinniśmy sobie brać wzór z takiej wspólnoty i że w przyszłości, jak już będzie komunizm, to my też będziemy tacy szczęśliwi.

Na to odezwał się, wstając z tylnej ławki, Alcest, że on sobie nie wyobraża, aby mógł być szczęśliwy, jedząc surowe mieso. Ale pani Nadzieja spojrzała na niego krzywo i stwierdziła, że Alcest nie pojął istoty sprawy i że w komunizmie nie chodzi o jedzenie surowego mięsa, ale o radość, że ludzie mogą się wszystkim dzielić. Nawet kruchymi ciasteczkami? zapytał Alcest. Pani nauczycielka skinęła głową. No to, wobec tego jestem, stwierdził Alcest, tym… no… antyjaskiniowcem – i usiadł.

I na dodatek uczynił to z takim impetem, że ze ściany zerwał się nagle i spadł na podłogę portret generała, który ratuje naszą ojczyznę. No i powstał jeszcze większy huk, bo rozbiła się rama i pękła szyba, a spod zdjęcia naszego wielkiego przywódcy w czarnych okularach, wypadło wiele innych portretów, ale już innych panów, głównie z wąsami, i –  co ciekawe – ani jeden z tych panów nie miał brody! Natomiast pani  Nadzieja zdążyła jeszcze krzyknąć, że to jest prowokacja i dostała palpitacji serca.

Zaraz przyjechało pogotowie i wyniosło panią od historii na noszach, a wkrótce potem przyszedł stary woźny Wycech. Pozbierał rozsypane na podłodze szkło i stwierdził, że to żadna prowokacja, tylko dawny nauczyciel od historii, który przed rokiem poszedł na emeryturę, a który miał takiego fisia misia, że nie zmieniał portretów z „duchem czasu“, tylko je po prostu jeden na drugi wkładał w tę starą ramę. Woźny podniósł starą, pożółkłą fotografię i mruknął, że po raz pierwszy w życiu mu się to zdarza, aby ktoś dostał ataku serca na widok wizerunku prezydenta Mościckiego.

Wtedy wkroczył do klasy nasz nowy dyrektor Przykuc i powiedział, aaa… wszystko jasne, znowu Mikołajek! – i uśmiechnął się straszliwie (tak jak Brunner do kapitana Klosa) do mnie i Alcesta, podczas gdy my przyglądaliśmy się zdjęciu takiego łysego pana w drucianych okularach, i krzyknął, żebyśmy natychmiast zostawili Gomółkę w spokoju i wrzasnął też na Euzebiusza, żeby przestał ciągać Bieruta po podłodze.

Wcale nam na tym Gomółce nie zależało, ale nasz były pan od wuefu tak jakoś tym zdjęciem łysego pana szarpnął, iż nam tylko połowa tego portretu w rękach pozostała. Tego już za wiele, oświadczył nowy dyrektor, najpierw zbladł, a potem się zaczerwienił i dodał, że to nam już na sucho nie ujdzie.

I rzeczywiście, ledwie zaczęła się następna lekcja, biologia z panią Pantofelek, przyszła do klasy nowa sekretarka naszego nowego dyrektora i kazał nam (mnie i Alcestowi) udać się niezwłocznie do gabinetu. Alcest sapnął, że nie bardzo mu się to podoba i schował na wszelki wypadek do tylnej kieszeni paczkę sucharów, a ja oddałem, z wielkim bólem serca, norweski korkowiec Maksencjuszowi. No i okazało się, że mieliśmy rację.

W gabinecie dyrektora Przykuca czekało na nas dwóch smutnych panów, ubranych w takie same jesionki, takie same buty i takie same szaliki. Dyrektor kręcił się wokół nich i ciągle pytał, a może kawki, albo koniaczku? Na co ci panowie tylko przecząco kręcili głowami, na których mieli takie same kapelusze.

Obaj panowie podnieśli się na nasz widok natychmiast z nowych pluszowych foteli i powiedzieli krótko – idziemy! Najpierw poszliśmy do szatni, gdzie stara pani szatniarka popłakiwała cichutko, wydając nam palta i buty, a odbierając i deponując nasze worki z kapciami. Wobec tego powiedzieliśmy, ja i Alcest, aby się nie martwiła i powiadomiła chłopaków z 5 c, że z dzisiejszego meczu w hokeja będą niestety nici.

Przed szkołą czekała na nas wielka czarna bryka o nazwie „Wołga“. Kazano nam do niej wsiąść, no i pojechaliśmy do takiego miejsca, które wszyscy nazywają ubecją.

Wojenne rekreacje Mikołajka 3


Tibor Jagielski

Jak to było z karmieniem.

Zebraliśmy się koło trzepaka, bo już nas pupy bolały od tego zjeżdżania po śniegu na dyktach. Tak się złożyło, że na naszym podwórku nikt nie miał sanek. Nawet Maksencjusz, który ma bogatego tatę, a który powiada, że w ostateczności nie liczą się pieniądze, tylko znajomości, kiedy mu w szklarni nowalijki wymarzną, bo nie uda mu się skombinować węgla.

Staliśmy więc koło trzepaka i zastanawialiśmy się, co by tu wesołego zrobić. Augustyn zaproponował, żebyśmy znowu zaczeli malować na drzwiach kamienicy znaki kredą, tak jak przed kilkoma dniami, kiedy to Roztropkowa mało nie zemdlała widząc krzyż na futrynie, bo myślała, że to „Solidarność“, która zaraz przyjdzie do niej i zrobi z nią różne brzydkie rzeczy.

Ale nagle odezwał się Zenobiusz, że oglądał wczoraj w dzienniku telewizyjnym staruszka, który częstował cukierkami żołnierzy (tych, którzy stoją na skrzyżowaniach), a oni pozwolili mu za to wejść do czołgu.

Strasznieśmy się do tego pomysłu zapalili, a ja powiedziałem, że to cholerna frajda, bo jak ostatnio byliśmy na wycieczce w zoologu, to wszędzie było napisane „NIE KARMIĆ ZWIERZĄT!!!“ (nie wspominając o wchodzeniu do klatek) i bardzo nam to było nie w smak, a teraz będziemy mogli karmić czterech pancernych z naszego skrzyżowania ile wlezie. Tylko czym? zapytał Alcest, zjadając szybko swoje ostatnie ciasteczko.

No, bombonierką mojej babci, odpowiedział Zenobiusz i dodał, że to takie wielkie pudło i zawsze jak wracaja w niedzielę z kościoła, to babcia daje mu po czekoladce i że jeszcze jest ich tam sporo. Wobec tego powiedziałem, żeby szedł szybko po te czekoladki, zanim jego babcia wróci z warty przy krzyżu z kwiatów, który ludzie codziennie układają na placu.

No i Zenobiusz przyniósł zaraz to pudełko, na którym stało napisane wielkimi literami ZPC im. 22 LIPCA (i małymi e. wedel) i tacy byliśmy tym ucieszeni, że ruszając w drogę, pozwoliliśmy nieść bombonierkę Alcestowi i zaniśmy się opamiętali to zeżarł już prawie połowę zawartości.

Gdy doszliśmy do skrzyżowania to, powiedzcie, czy nie mamy szcześcia? byli tam nie tylko żołnierze z czołgiem, ale i telewizja! Kamery, reflektory i mikrofony na statywach – wszystko tam było! A jeden pan biegał z megafonem, wspinał się na zaspę i krzyczał, lufa wyżej! Albo, brać kapitana! Ale chyba nikt go sobie nie chciał wziąć, tylko kamery trajkotały i trajkotały na okrągło.

Podeszliśmy bliżej i wtedy ten pan z megafonem zaczął wrzeszczeć, aby te smarkacze natychmiast mu wyszły z planu i czego my tutaj właściwie szukamy? Powiedzieliśmy wtedy, że przynieśliśmy czekoladki dla żołnierzy, na co ten pan z megafonem zrobił wielkie oczy, zeskoczył z zaspy i powiedział, że ten milicjant, którego wysłał, aby mu znalazł przynajmniej parę kobiet z kwiatami, to nie taki głupi, na jakiego wyglądał i że to genialny pomysł z tymi dzieciakami i bombonierką.

Zaczął więc nas wszystkich ustawiać i wołał – więcej światła! A śmiał się przy tym, jakby powiedział jakiś dobry kawał. No i wtedy zdarzyło się nieszczęście, bo wrócił pan milicjant z paniami, które były bardzo umalowane i przyniosły okropnie dużo kwiatów, a gdy pan z megafonem zawołał, że ich teraz nie potrzebuje, to podniosły wielki krzyk, że tyle pieniedzy wydały na te goździki i w związku z tym muszą być koniecznie w telewizji. No i zaczęła się chryja. Jedna z pań zaczęła walić wiązanką kwiatów pana milicjanta po głowie, a inna usiadła na wieżyczce czołgu i wołała, że raczej umrze niż się stąd ruszy.

Zrozumieliśmy, że trzeba brać nogi za pas. I tak też zrobiliśmy.

Wojenne rekreacje Mikołajka (3)

Tibor Jagielski

Jak poszliśmy do szkoły


Koniec laby. Idziemy do szkoły. Z całego podwórka to tylko Euzebiusz się ucieszył i powiedział, że teraz będzie wygodniej roznosić bibułę, bo już nie będzie tak podpadał z tym wypchanym tornistrem. Wczoraj była “tygodnica”, jak mówi mój tato. Siedzieliśmy w domu po ciemku i zapalaliśmy świeczki, a Roztropkowa stała na podwórku i zapisywała na karteluszku w którym oknie migoce. Mama powiedziała, że jak jej spalimy firanki, to zapisze się do OKON-u. OKON to jest taka organizacja, do której należy Roztropkowa i posterunkowy Wycech, który mieszka nad Alcestem. Ta organizacja (wspólnie z generałem, bratnią pomocą i czołgistami na pobliskim skrzyżowaniu) nas ratuje i gdyby nie ona, to byłoby już po nas, jak powiedział nowy dyrektor, gdy przyszliśmy do szkoły i zebrano nas w świetlicy na apel. Najśmieszniejsze, że nasz nowy dyrektor, to nikt inny jak pan od wu-efu, Przykuc. Maksencjusz, z którym stałem w ostatnim szeregu pod ścianą, powiedzial mi na ucho, ze  Rosół, stary dyrektor, został internowany. Na amen. Podsłuchałem, mówił Maksencjusz żując gume (na pewno zagraniczną, bo fajnie pachniała), panią Makutrę (tę od zajęć praktyczno-technicznych) jak szeptała z panią Pantofelek (od biologii).
Pani Pantofelek bardzo się dziwiła, że internowano Rosoła, który zawsze był bardzo ostrożny i nie chodził na Boże Ciało, tylko na 1 Maja, za co mu żona po głowie skakała (aha, teraz wiem dlaczego wyłysiał) i nie należał nawet, jako jedyny w szkole, do „Solidarności“. Przecież każde dziecko wie, wyszeptała na to pani Makutra, że Przykuc ma brata TAM – i mrugnęła lewym okiem. Gdzie? zapytałem Maksencjusza, ale chyba za głośno, bo nowy dyrektor wrzasnął, żeby ten bezczelny smarkacz z ostatniego rzędu wyszedł na środek sali. Co miałem zrobić, oddałem na wszelki wypadek norweski korkowiec Maksencjuszowi i zacząłem się przepychać przez stojące przede nami dziewczyny, na co Gruba Gośka syknęła, że dobrze mi tak. Zaprzysiągłem jej śmiertelną i wieczną zemstę, bo nie dalej jak w ostatnią niedziele pożyczyłem jej łyżwy na pięć minut, które okazały się być godziną. Aaa…, Mikołajek! – uśmiechnał się straszliwie (jak Brunner do kapitana Klosa), nowy dyrektor Przykuc i powiedział, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Pomyślałem, że chyba zwariował od tego szczęścia bycia dyrektorem i odpowiedziałem, że jabłko mam w tornistrze, razem z drugim śniadaniem, które mi mama zapakowała. Przykuc zbladł i zczewieniał na przemian i czułem, że zaraz oberwę w ucho, tak jak nieraz na zajęciach wuefu, ale odezwal się nagle nauczyciel języka rosyjskiego, pan Kozaczek, że nie czas na scysje (i wskazal na podniesiona na mnie dłoń nowego dyrektora), kiedy Ojczyzna Matka jest w niebezpieczenstwie, a takie wrogie siły (wskazał na mnie) i tak skazane są na zagładę. Bardzo mi się zrobiło nieprzyjemnie, że jestem wrogą, skazaną na zagładę siłą. Ale po apelu wszyscy patrzyli na mnie z podziwem, a nawet chłopaki z 5 C (z którymi mamy rozegrać wkrótce mecz w hokeja) walily mnie z rozmachem po plecach – jezuuu! (wołajac przy tam, że nie ma to, jak być skazanym na zagladę, czego najlepszym przykładem jest Winnetou, bo leci o nim właśnie już trzeci odcinek), tak że musiałem się prawie salwować ucieczką.                   
Całe szczęście rozległa się szkolna pieśń śmierci, to woźny Burdach dzwonił na lekcje jak opętany.                                             
Runęliśmy do sal, ale mężnie, tak jak prawdziwi Indianie potrafią.

Wojenne rekreacje Mikołajka (2)

Tibor Jagielski

Jak to było z Ośrodkiem Internowania Klasy IV B Na Ulicy Topolowej.

Świetnieśmy się bawili. Nawet Alcest, straszny łakomczuch, dzielił się z nami kruchymi ciasteczkami swojej mamy, mówiąc, że jak jesteśmy internowani to wszystko jest teraz wspólne i dodał, że szwedzką czekoladę z orzechami, którą schował w kieszeni skafandra Maskencjusz też ma na myśli.

Siedzieliśmy więc w zrobionym przez dziewczyny igloo, a raczej w Ośrodku Internowania Klasy IV B Na Ulicy Topolowej i było bardzo fajnie. Dziewczyny uwijały się jak w ukropie, podtrzymując nas na duchu: przynosiły nam komiksy z  kapitanem Klossem oraz gume do żucia i przemycały grypsy do Rufina, który jest chory na świnkę i dlatego nie mógł się z nami internować.

W grypsach pisaliśmy, że się trzymamy i nie damy, choćbyśmy mieli siedzieć tutaj do wakacji.

Rufin odpisywał, że całe podwórko patrzy na nas z podziwem i sam chętnie by się do nas dołączyl, ale mu mama nie pozwala wyjść na dwór.

Ale wszystko co dobre nie trwa dłużej niż pacierz, jak mawia mój dziadek po niedzielnym obiedzie, bo przyszedł dozorca Libuda (ten z ORMO) z panią Roztropkową (to ta, która zezuje na lewe oko i ma sztuczną szczękę) i zaczeli rozbijać łopatami nasz internat, wołajac, że to skandal i hanba, i żebyśmy sie cieszyli, że nie wezwali milicji, a to ze względu na transparent “ZIMA WASZA – WIOSNA NASZA”, zawieszony na igloo.

Euzebiusz, który ma z nas największe doświadczenie, bo jego tata strajkowal w Fabryce Urządzeń Niesamowicie Ważnych, powiedział, żebyśmy stawiali bierny opór i abym natychmiast schował korkowiec, który wyciągnałem z plecaka. Trudno.

Wobec tego chwyciliśmy się za ręce i zaczeliśmy śpiewać słynną piosenkę opozycyjną “Bo w partyzantce nie jest źle”.

Dozorca Libuda zrobił się czerwony jak flaga naszego bratniego kraju i zaczął wrzeszczeć, że nam nogi z pup powyrywa. Natomiast pani Roztropkowa, która tym razem zapomniała sztucznej szczęki, sepleniła, że zawoła zaraz dzielnicowego (tego, który przychodzi do niej wieczorami z kwiatami, a czasami nawet i z bombonierką, budząc tym zawiść Alcesta).

Wobec tak jawnej przemocy, oświadczył Euzebiusz, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko z podniesionym czołem opuscić nasz ośrodek internowania IV B, co też natychmiast uczyniliśmy, tym bardziej, że i tak niewiele z niego pozostało – parę rozwalonych brył śniegu.

Ruszyliśmy więc do odwrotu ze zrobionym przez dziewczyny transparentem (“ZIMA WASZA – WIOSNA NASZA”) i nieśliśmy też Maskencjusza, który twierdził, że jest ranny, bo trafił go odłamek lodu. Całe szczęście jego mamy nie było w domu, ponieważ stała w kolejce do rzeźnika.

Alcest powiedział, że na ciężkie obrażenia najlepsze jest kakao z miodem i ruszył natychmiast do kuchni. Usiedliśmy wokół łóżka, do którego położyliśmy Maskencjusza i byliśmy w bardzo ponurych nastrojach .

Prawdopodobnie zaczelibyśmy nawet płakać, gdyby nie Euzebiusz, który powoli wyrasta na prawdziwego przywódcę, chociaż nie posiada jeszcze wąsa. Nawet jednego włoska!

Walka trwa nadal, stwierdził, i weźmy sie w garść, bo o przyszłości należy myśleć organicznie. Co to znaczy organicznie? Zapytaliśmy się chórem.

Euzebisz podniosł palec do góry (tak jak Rosół, dyrektor naszej szkoły, kiedy ma coś ważnego do powiedzenia) i wyjaśnił, że organicznie oznacza myśleć nie tylko o rzeczach wielkich, ale i małych, na przykład o naszym odwołanym przez wybuch wojny meczu hokejowym z piątą C.

Fakt, przyznałem mu rację, zwłaszcza, że po Rufinie, który jest chory na świnkę, wypada nam z drużyny ranny Maskencjusz. Ledwo skończyłem mówić, Maskencjusz zerwał się z łóżka, wołając, że czuje się już znakomicie i nie potrzebuje nawet kakao z miodem.

Alcest wracając z kuchni rzekł, że spodziewał się takiego obrotu sprawy, więc wypił kakao sam, bo po dzisiejszych przeżyciach czuł się jakoś nieszczególnie.

Zaczęło się ściemniać, więc podjeliśmy jednomyślną uchwałę o rozejściu się do domów na kolację.

Wspomnienia o Maryli (20)

Tadeusz Ciechomski

Boże Narodzenie 1981 roku Maryla spędziła wraz z innymi kobietami podziemia antykomunistycznego w celi aresztu śledczego w Warszawie – Olszynce Grochowskiej. Przebywały tam około trzech tygodni. Chyba w styczniu 1982 roku zostały wywiezione do miejsca internowania , Ośrodka Wypoczynkowego Pracowników Radia i Telewizji w Gołdapi. Maryla opowiadała, że podczas podróży traktowano je po ludzku, co jakiś czas autokar zajeżdżał pod najbliższą komendę MO, żeby umożliwić im skorzystanie z toalety. Przeżyły jednakowoż chwile grozy, gdy po dłuższym czasie podróży zorientowały się , że jadą w kierunku północnego wschodu. W głowach wszystkich pojawił się stary, koszmarny archetyp: SYBIR! Jedna ze strażniczek, widząc ich zdenerwowanie, po cichu wyjawiła prawdziwy cel podróży, co zostało przyjęte z ulgą.

W listach, które Maryla pisała do rodziny, nazywała ośrodek odosobnienia „złota klatką’. Warunki lokalowe były bardzo dobre, tyle że nie wolno było opuścić budynku. Po raz pierwszy Tadeusz z mamą odwiedzili ją w marcu 1982. Tadeusz wspomina, że kiedy dochodzili do ośrodka, usłyszeli z daleka śpiew. To był dzień odwiedzin, wszystkie kobiety stały na balkonach i na powitanie śpiewały „Niech się junta wystrzela, trafi szlag Jaruzela…” Później kilka razy przyjeżdżał tam także ojciec. Wspominał, że w latach 50 odbywał zasadniczą służbę wojskową właśnie w Gołdapi. Z lasu otaczającego ośrodek przywiózł dwie pamiątki. Raz wykopał mały świerk , który zasadził w ogrodzie. Innym razem uciął dwa patyki, zrobił z nich krzyż, a na nim przypiął znaczek z herbem Gołdapi, kupiony w kiosku znajdującym się w ośrodku. Ten krzyż wisiał później w pokoju Maryli nad drzwiami (teraz znajduje się, wraz z całym Archiwum Maryli, w Archiwum Forschungsstelle Osteuropa Uniwersytetu w Bremie).

W kiosku w ośrodku można było zaopatrzyć się m.in. w widokówki. Największym powodzeniem cieszyły się te przedstawiające sam ośrodek, położony malowniczo w głębi lasu. Każda z internowanych chciała wysłać taka kartkę rodzinie… Prawie jak z wakacji…

Kobiety miały przemyconą gitarę i magnetofon kasetowy. Wspólny śpiew, a także tworzenie i nagrywanie piosenek było ważnym czynnikiem integrującym wspólnotę internowanych i namiastką życia kulturalnego. Bardzo dokuczała im nuda. Życie w ośrodku cechowała monotonia, kobiety szukały więc różnych aktywności, które mogły ją przerwać. Regularnie odprawiane były msze święte , na które chodziły wszystkie, zarówno wierzące jak i niewierzące. Korzystały ze znajdującej się w ośrodku biblioteki. Całe godziny spędzały na robótkach ręcznych, dziergały swetry, a także długie węże z kolorowych resztek wełny. Na piękny las otaczający ośrodek mogły tylko popatrzeć przez okna. Maryla opowiadała, jak obserwowały biegające po konarach drzew wiewiórki, kiedyś widziała mamę-wiewiórkę przenoszącą w pyszczku swoje młode…

Internowanych pilnowali milicjanci, z reguły zachowujący się przyzwoicie. Wartę na zewnątrz pełnili młodzi żołnierze, z którymi, jak twierdziła Maryla, relacje były pozytywne. W zimowe, mroźne noce kobiety robiły im kawę, którą następnie w słoikach uwiązanych na sznurkach spuszczały przez okno.

Gdy Maryla i jeszcze jedna z kobiet zachorowały, zezwolono im na pobyt w pobliskim szpitalu, na czas potrzebny do wyleczenia. Tu, w szpitalu nie pilnowali ich strażnicy, można było nawet na krótki czas wyjść na zewnątrz.

30 czerwca 1982 roku Maryla otrzymała miesięczną przepustkę z internowania. Maryla nie wróciła już do ośrodka odosobnienia, ponieważ generał Jaruzelski wydał decyzję o zwolnieniu z internowania wszystkich kobiet z dniem 22 lipca. Było to wówczas święto o nazwie „Odrodzenia Polski”, symboliczna data przejęcia władzy przez komunistów w 1944 roku.

Listopad 1982 roku był miesiącem szczególnym. Dziesiątego tego miesiąca zmarł Leonid Breżniew. W tym dniu przypadała rocznica rejestracji NSZZ Solidarność, planowana była manifestacja. Zapewne dlatego o śmierci Breżniewa oficjalnie poinformowano dopiero następnego dnia. Maryla w tym czasie znów przebywała w szpitalu z powodu planowanej wcześniej operacji laryngologicznej. Termin wybrała chyba też dlatego, że obawiała się ewentualnych prewencyjnych aresztowań związanych z rocznicą.

Frauenblick: Im Sumpf

Monika Wrzosek-Müller

Die Coronazeit, die Quarantäne hat uns auf die neuen Fernsehmöglichkeiten aufmerksam gemacht, vor allem in Prag, wo wir von öffentlich-rechtlichen Fernsehanstalten nur ARD in unserem Appartement empfangen konnten. So lernten wir Netflix kennen, manchmal auch schätzen, und schauten uns einige Produktionen an, die sonst wahrscheinlich an uns vorbeigegangen wären.

Unter den unendlich langen, in vielen Staffeln und Folgen (ja, man lernte das entsprechende Vokabular dazu kennen) und immer wieder neu gedrehten Filmen stach für mich eine kurze und spannende polnische Serie (mit nur 5 Folgen) heraus. Zugegeben, zuerst haben mich vor allem die Namen auf dem Abspann neugierig gemacht – lauter Söhne bekannter polnischen Film- und Theaterleute: Jan Holoubek, der Sohn vom Gustav Holoubek, und Magda Zawadzka (an die beiden kann sich meine Generation wunderbar erinnern), Kasper Bajon, Sohn von Filip Bajon; als Hauptdarsteller Andrzej Seweryn. Es handelt sich um eine polnische Produktion für Netflix, gedreht 2018, in Deutschland zu sehen erst ab 2020: Rojst, Witaj w polskim bagnie, [Im Sumpf] unter der Regie von Jan Holoubek.

Auch wenn ich sagen würde: der polnische Sumpf war damals vielleicht nicht so sumpfig, ist die Produktion durchaus gelungen. Man fühlt sich richtig in die frühen 80er Jahre versetzt, mit ihrer Tristesse, Hoffnungslosigkeit und Hässlichkeit; fast kam mir der Gedanke, ob es denn wirklich so schrecklich um uns herum war oder ob es um eine gewollte Überhöhung für filmische Zwecke ging, und dann gab ich mir die Antwort selbst; meine fast krankhafte Liebe und Aufmerksamkeit für das Schöne, für die Schönheit stammt wahrscheinlich daher. Im Film spielen brutale menschlichen Beziehungen, wo der Sinn für Wahrheit und moralische Normen und Menschlichkeit längst verschwunden ist (wo war denn die viel beschworene polnische katholische Kirche?) eine große Rolle. Die Natur um die Kleinstadt in Schlesien, wo die Handlung spielt, ist auch morastig und undurchdringlich, zwar nicht sumpfig (wäre noch besser), doch auf jeden Fall geheimnisvoll. Es waren die Jahre der Dunkelheit, des Kriegszustandes, in denen viele Leute aus dem Land emigrierten, fortgingen. Das alles wird fast bis ins Surreale gesteigert, dazu kommt eine Handlung, die sich für einen Krimi vielleicht zu langsam und unspektakulär entwickelt, aber die mit Fetzen der Erzählung aus der Vergangenheit, aus den direkten Nachkriegsjahren durchsetzt ist und dadurch noch geheimnisvoller wirkt. Die Geschichte von den vertriebenen Deutschen, die in einer Nacht und Nebel-Aktion aus den Häusern geholt wurden, in einen Wald, in ein Lager gezwängt und da ihrem Schicksal überlassen, litten, ist vielleicht auch zugespitzt, doch sie macht neugierig. Darüber herrscht natürlich im Film, wie tatsächlich auch in der Nachkriegswirklichkeit, großes Schweigen, nur die Namen, im Film in die Rinde der Bäume eingeritzt, mit den Jahren fast unsichtbar geworden, zeugen von den Ereignissen und das Leuchten über den Feuchtgebieten, im Wald, sendet ihre Botschaften.

Noch mal von vorne: die Handlung spielt in einer kleinen Stadt, irgendwo in Schlesien, Anfang der 80er Jahre. Im Wald nahe dem Städtchen werden ein Sportfunktionär für Jugendliche und eine Prostituierte tot aufgefunden. Die Ermittlungen dauern nicht lange und die Polizei nimmt einen Verdächtigen fest, den Mann der Prostituierten, der, mit dubiosen Methoden verhört, die Tat gesteht, so dass die Miliz den Fall ad acta legen kann. Man nimmt den angeblichen Täter fest und liefert in die geschlossene Psychiatrie ein. Doch zwei Journalisten der lokalen Zeitung, die darüber berichten wollen, stoßen auf Ungereimtheiten und neue Verdachtsmomente; wie es der Zufall will, kommt ein junger Praktikant aus Kraków, dessen Vater ein bekannter politischer Apparatschik ist, bei der Lokalzeitung zum Einsatz. Er wird von einem älteren, profilierten Kollegen betreut. Die beiden ermitteln gegen die Anweisung des Chefredakteurs in dem Fall weiter. Letztlich beschäftigt sich damit nur noch der junge, unerfahrene und naive Journalist auf eigene Faust und stößt auf einen Sumpf von Verflechtungen, Verwicklungen und bedrohlichen Situationen. Es sterben noch zwei Jugendliche und ein Metzger wird aufgehängt, der Fall endet mit einer richtig sumpfigen Lösung, die ich hier nicht verraten will.

Es ist aber nicht die kriminalistische Handlung, die für die Story den Ausschlag gibt. Es ist die Szenerie, die dunklen Bilder, die oft so düster sind, als ob sie durch einen Grauschleier gedreht worden seien; auch die Musik untermalt die dunklen Momente. Sogar die jugendliche Liebe muss diesem fatalistischen und hoffnungslosen Hauptstrang geopfert werden, sie fügt sich in die Reihe der Katastrophen, die auf dem Bildschirm passieren. Einzig der junge Journalist aus Kraków und seine schwangere Frau kommen unversehrt, wenn auch mitgenommen, aus der Geschichte heraus; sie sind der einzige Lichtblick, die einzigen Hoffnungsträger in der Geschichte. In dem ganzen Film scheint niemals Sonne über die Landschaft, es ist finster, düster aber stimmungsvoll und, wie ich am Anfang gesagt habe, wahrscheinlich so, wie es am Anfang der 80er Jahre in Polen wirklich war.

Ich kann die Serie guten Gewissens empfehlen, nicht nur polnischen Zuschauern.

Okolicznościowo 2

We wczorajszym wpisie Autor pisał o podziemnej szczecińskiej efemerydzie wydawniczej, “Jednodniówce bezokolicznościowej”, dziś  – o innej własnej i niezależnej publikacji podziemnej w stanie wojennym. Oba wpisy są oczywiście przypomnieniem, że dziś to wczoraj, tylko jeszcze gorzej. Bo wtedy dokładnie wiedzieliśmy, kto pierwszy był za a kto przeciw. I tak jak słowami Moczulskiego śpiewał Grechuta, wiedzieliśmy, gdzie mamy być i my. Teraz już trudniej to wiedzieć. 35 lat temu nikt już nie wierzył w Komunę, nawet komuniści w nią nie wierzyli, a teraz dostaliśmy się w łapy tych, którzy wtedy mogli spać za długo.

Zanim jednak oddam głos autorowi, aby uczcić pamięć tamtego dnia i wszystkich, które potem przyszły, pozwolę sobie przypomnieć naszego barda i polskiego Boba Dylana:

Kto pierwszy szedł przed siebie?
Kto pierwszy cel wyznaczył?
Kto pierwszy w nas rozpoznał —
Kto wrogów? Kto przyjaciół?
Kto pierwszy sławę wszelką i włości swe miał za nic?
A kto nie umiał zasnąć nim nie wymyślił granic?

Kto pierwszy w noc bezsenną wymyślił wielką armię?
Kto został bohaterem? Kto żył i umarł marnie?
Kto pierwszy został panem? Kto pierwszy został sługą?
Kto musiał wstawać wcześnie, a kto mógł spać za długo?

Ryszard Dąbrowski

„Niezależny Samorządny Informator”, tytułowany również „nsi”

Organ prasowy jednoosobowej „agencji informacyjnej” miasta Szczecina utworzonej przez Ryszarda Dąbrowskiego, który był jego jedynym redaktorem.

Celem tego „pisemka” było przełamanie jednostronnego i tendencyjnego monopolu mediów komunistycznych.

Dąbrowski zbierał informacje o aktualnych wydarzeniach na terenie Szczecina i publikował je w biuletynie „nsi”, który przepisywany był na maszynie do pisania, obustronnie na przebitkowym papierze, w nakładzie 8 egzemplarzy (tzn. oryginał i 7 kopii).

Dostarczycielami informacji do tego pisma byli:

– z Politechniki Szczecińskiej – dr Jerzy Słonecki oraz także tam pracująca jego żona Alina,
– z więzienia w Potulicach, gdzie odbywali wyroki szczecińscy działacze „S”, żona jednego z tam uwięzionych, Sławomira Milczanowska,
– z ośrodka dla internowanych w Wierzchowie – żony tam uwięzionych,
– z terenu Stoczni Szczecińskiej – Longin Komołowski,
– ponadto wykorzystywane były informacje zbierane od znajomych Dąbrowskiego, którzy byli świadkami różnych wydarzeń, a których nie informowano, iż ich relacje zostaną opublikowane.

W miarę możliwości Dąbrowski starał się, informacje te, przed ich opublikowaniem, weryfikować.

Biuletyn ten przekazywany był do warszawskich pism: „Tygodnika Wojennego” i „Tygodnika Mazowsze” oraz szczecińskich „Feniks”, „Prolet”, „Biuletyn Informacyjny” i „Z podziemia”.

Dąbrowski znajdywał niekiedy przedruki ze swojego serwisu informacyjnego w w/w pismach, i tak w „TW” wykorzystano jego teksty w numerach: 26, 29, 30, 34, 35, 41 i 44, w „TM”: 27 i 28 oraz „Z podziemia” w numerach 12, 13 i 15. Przedruków tych tekstów musiało być znacznie więcej niż tutaj podano, jednak redakcja otrzymywała te pisemka nieregularne, co uniemożliwiało pełną ich weryfikację.

nsi” otrzymywali także, poprzez ks. Stanisława Małkowskiego, dziennikarze z telewizji niemieckiej i francuskiej akredytowani w Warszawie.

Pierwszy numer „nsi” ukazał się w maju 1982 r. a ostatni w połowie grudnia 1982 r. i nosił numer 17.

30 grudnia 1982 Ryszard Dąbrowski wyemigrował z Polski.

Nie zarchiwizował on niestety poszczególnych wydań tego biuletynu i ich nie zreprodukował, i tak wiatr historii zmiótł z powierzchni ziemi prawie wszystkie jego wydania, poza dwoma numerami (12 i 15). Tutaj ich reprodukcje:

nsi-12 nsi-15