pot. powiedzenie używane do kategorycznego stwierdzenia, że to, co przed chwilą zostało powiedziane, mówiący uważa za nieprawdopodobne lub nieprawdziwe
Zapomniałam o tym powiedzonku. Ela mi przypomniała, gdy w Domu Willy’ego Brandta (Willy Brandt Haus), czyli głównej siedzibie niemieckiego SPD na wystawce materiałów reklamowych znalazłyśmy pocztówki z portretem kanclerza i nawet jego własnoręcznym podpisem.
Wzięłam tę pocztówkę do ręki i powiedziałam, że trzeba by mu tu przykleić na policzku Leoparda. I wtedy Ela zrobiła ten gest i zapytała, czy tu jej czołg jedzie.
To ten portret kanclerza, ten gest i ten czołg (nie znam się, może więc nie ten, tylko taki, ale może jednak ten, bo Scholz stoi obok):
Foto Maximilian König, SPD, BerlinFoto Anna DettleffNZZ, David Hecker / Getty
Przez jakiś czas było pięknie i początkowo nikt chyba nie przypuszczał, czym skończą się te miesiące wolności. Ludzie przyzwyczaili się do codziennych pogróżek i manifestacji siły ze strony tracącej swoją pozycję władzy. Przyzwyczailiśmy się też do pustych sklepów. Ponieważ pogróżki powtarzały się nieustannie, nikt już w nie nie wierzył. Waldemar Kuczyński pisze, że gazety, a może tylko gazety solidarnościowe, 12 grudnia dostały teleksy z informacjami o wzmożonych ruchach wojsk, ORMO i milicji, ale nikt nie potraktował ich poważnie. W ciągu tych kilkunastu miesięcy dużo mówiło się o konfrontacji władzy i opozycji, ale tak naprawdę Solidarność nie była na nią w ogóle przygotowana. I dlatego już w tę pamiętną noc 13 grudnia Solidarność przegrała, podobnie jak przegrało społeczeństwo. Polska nie stanęła do walki, nie zdobyła się na strajk generalny. Nikt nie przewidział scenariusza na godzinę W, nie przygotował drugiego, ani trzeciego garnituru działaczy. Szkoda, bo przezorność może nie pozwoliłaby uniknąć stanu wojennego, ale zdołałaby zmniejszyć impet napaści, uchronić przywódców ruchu przed internowaniem i umożliwić im zejście w podziemie. Może można było zabezpieczyć archiwa, przygotować rezerwy finansowe. Co to było? Naiwność, pycha, arogancja?
13 grudnia od rana telewizja pokazywała na przemian przemówienie Jaruzelskiego i czołgi jeżdżące po ulicach Warszawy. Ale niewątpliwie doświadczeniem pokoleniowym dzieci, które były dziećmi w okresie Solidarności i przeżyły wprowadzenie stanu wojennego, był brak Teleranka. Podobnie jak chleb z cukrem był doświadczeniem wszystkich dzieci z PRL-u z czasów Bieruta i Gomułki, podobnie brak Teleranka stał się symbolem dzieciństwa dla pokolenia urodzonego w latach 70. Dzieci bowiem jako pierwsze dowiedziały się, że Solidarność się skończyła. Dopiero wtedy okazało się, że w milionach domów w Polsce w niedziele rodzice spali, a dzieci o 9 rano brały sobie mleko z lodówki, czasem też kawałek chleba z kredensu i włączały telewizję, żeby obejrzeć Teleranek. A 13 grudnia 1981 roku Teleranka nie było. Zdziwione dzieci obudziły rodziców, wygłaszając oburzone zdanie, które przeszło do historii Polski: Nie ma Teleranka!
Zdanie to na pewno dorównuje sile angielskiej reakcji na wybuch II wojny światowej. Gdy BBC poinformowała o tym, wszyscy Anglicy zareagowali podobno tak samo. Oh, powiedzieli, it’s awful, put the tea on. Och, coś okropnego, wstaw wodę na herbatę.
Nie było Teleranka. Tak zaczął się stan wojenny. Telewizja pokazywała czołgi na ulicach, resztę dopowiadała Wolna Europa – internowania, aresztowania, przerwany Kongres Kultury Niezależnej w Warszawie, zabici strajkujący górnicy w kopalni Wujek, przerwane połączenia telefoniczne Polski ze światem. Zablokowane lotniska i dworce. Godzina policyjna.
Nocna akcja była zakrojona na dużą skalę, pisze Kuczyński, i dzięki kompletnemu zaskoczeniu – okazała się skuteczna.
Prawie. Są jednak wyjątki. Komuś udało się uciec. Ktoś wykołował komucha.
W Gdańsku słynna była się ucieczka Karola Krementowskiego. Gdy w nocy milicja głośno zapukała do drzwi, Karol i jego żona zabarykadowali je tym, co akurat było pod ręką, po czym wybiegli na balkon. Walili pokrywkami o garnki i krzyczeli, że partia właśnie wypowiedziała wojnę narodowi, że próbuje zastraszyć społeczeństwo i że trzeba się bronić. Nie Warszawianka, nie Marsylianka, lecz Gdańszczanka na garnki. Do broni! Do broni! W okolicznych domach kolejni ludzie wychodzili na balkony i przyłączali się do walenia czymkolwiek o cokolwiek i krzyku. W tym samym czasie Karol wycofał się z balkonu do mieszkania i pomyślał, że to znakomicie się składa, że mieszkają w eleganckiej poniemieckiej willi. Jak niemal wszędzie we Wrzeszczu, willa była podzielona na kilka mieszkań, a ich mieszkanie zajmowało całe piętro i posiadało dwa wejścia – główne, którego używali, i tylne, służbowe, z którego nikt nigdy nie korzystał. No ale było i teraz wreszcie miało okazać swą przydatność. Karol ubrał się, zabrał trochę jedzenia do kieszeni kurtki i wyszedł owymi tylnymi drzwiami, zszedł do piwnicy, wyszedł na podwórko, przeskoczył płot i ogrodami wydostał się na sąsiednią ulicę. Spiesznym krokiem, ale nie biegnąc, żeby nie wzbudzać podejrzeń, poszedł do znajomych, u których przenocował. Przez tę noc przeanalizował sytuację, ocenił, gdzie i jak może się teraz ukryć i jak się tam dostać. Spokojnie i z rozwagą zrealizował swój plan. Nie został ani złapany, ani zadenuncjowany i wyszedł z ukrycia dopiero, gdy skończył się stan wojenny.
Stefan bardzo się sobie dziwił, że nie wpadł na taki świetny pomysł jak Karol, ale jeszcze bardziej dziwił się, że w czasach wolności nigdy nie zrobili nawet krótkiej narady na ten temat, nie omówili sposobów ucieczki, sygnałów, struktury konspiracyjnej. Kuczyński miał rację, byli kompletnie nieprzygotowani i okazali się pętakami. Zabrakło im nie tylko starannego planowania, ale również refleksu i przytomności umysłu. Dali się zaskoczyć jak dzieci. Dostali dwóję z politycznych kwalifikacji. Niewielu było takich ludzi jak Józef Pinior, który nie tylko sam czmychnął, ale jeszcze zdołał przezornie już kilka dni wcześniej zadeponować kasę Solidarności u biskupa Gulbinowicza. Zbyszek Bujak, który też fantazyjnie uciekł, omalże znowu nie wpadł, bo nie wiedział, co ze sobą zrobić i poszedł do siedziby redakcji Tygodnika Mazowsze. Dla tych, którzy może nie wiedzą lub nie pamiętają – to była gazeta opozycji solidarnościowej, poprzedniczka Gazety Wyborczej. Innego z działaczy złapano, bo wrócił do domu się ogolić. Leszek Szaruga w wierszu Przyzwyczajenie napisał:
Gdy jadę do Śródmieścia, mijam po drodze patrole szukają Zbyszka Bujaka powielacza bibuły lub dowodów na istnienie Boga
co znajdą aresztują…
Wyłapali nas jak kaczki, pomyślał Stefan, gdy samochód milicyjny dowiózł go do aresztu na ulicy Białej we Wrzeszczu. I tak miał szczęście, że ci, którzy po niego przyszli, pozwolili mu się porządnie ubrać, włożyć ciepłą bieliznę i gruby sweter, zabrać czapkę, rękawice, szal, kalesony i najważniejsze przybory toaletowe. Zdołał nawet włożyć książkę do kieszeni kurtki. Była to Czaszka w czaszce Piotra Wojciechowskiego. Miał szczęście, bo słynnego grafika i satyryka, Andrzeja Czeczota, wyprowadzono z domu w piżamie, a Ance Kowalskiej nie pozwolono zabrać osobistych rzeczy.
Odczuwam żal, pisze Kuczyński. Żal za posierpniową Polską, która jest już historią. Żal mi tego wszystkiego i mego życia w ostatnich miesiącach. Tak nerwowego i wyczerpującego, ale i wspaniałego przez wolność, którą było przesiąknięte, przez poczucie czynnego uczestnictwa w pracy społeczeństwa nad wydobywaniem swego prawdziwego oblicza spod betonowej prasy realnego socjalizmu. Zapadamy z powrotem w przepisamy nam przez suwerena tej części Europy świat strachu, pozorów życia publicznego, szarzyzny cenzurowanej prasy, pustych sloganów, dyktatury.
Stefan, który podczas odsiadki dużo o tym rozmawiał z współosadzonymi, dodawał w tym miejscu dyskusji jeszcze co najmniej dwa swoje własne żale. Żal o to, że Jaruzelski rozwalił to, co mogło się stać największą wartością Polaków w nowoczesnym świecie, czyli międzyludzką solidarność, i żal, że stan wojenny zniszczył w zarodku szansę na powstanie w Polsce prawdziwej lewicy, takiej, jakiej od czasów PPS-u nigdy już w Polsce nie było. Na pytanie, kto to jest ta jego wymarzona lewica, odpowiadał, że to ci, którzy kładą nacisk na samoorganizację społeczną, odwołują się do demokratyczno-socjalistycznych haseł samorządu, samorządności pracowniczej, demokracji uczestniczącej i powszechnej sprawiedliwości społecznej. Godząc się na mechanizmy rynkowe, chcą jednak, by rynek nie rządził wszystkim, i chcą objąć specjalną opieką tych, którym nie dał on szans.
Teraz już każdy czytelnik się zorientował, że to oboje, nie tylko Basia, ale również Stefan, są alter ego autorki.
***
Ogromną pomocą w napisaniu tego rozdziału była książka Waldemara Kuczyńskiego Obóz, Wydawnictwo Aneks, 1983.
Powojenne, komunistyczne władze w Polsce do pewnego stopnia osiągnęły swój cel. O wojskowym cmentarzu na Woli, do którego wchodzi się od ulic Wolskiej i Sowińskiego, społeczeństwo miało wiedzieć jak najmniej. Do tej nekropolii zwożono głównie szczątki zmarłych, wydobyte spod gruzów stolicy, zbombardowanej przez hitlerowską Luftwaffe w czasie i po upadku Powstania Warszawskiego, czyli ludności cywilnej. Ponieważ powstańcy byli żołnierzami Armii Krajowej, siły wrogiej stalinowskiemu reżimowi, należało spuścić na ofiary zasłonę milczenia.
Cmentarz nie figurował w żadnych miejskich planach. Pod pretekstem prac porządkowych, mających nastąpić w bliżej nieokreślonym czasie, obowiązywał zakaz stawiania jakichkolwiek nagrobków, nawet prostych krzyży, ale warszawiacy i tak je stawiali. Po kryjomu, bo służby cmentarne miały polecenie usuwania wszystkich emblematów. Kto, gdzie spoczywał, wiedzieli tylko niektórzy, bo przeważały zbiorowe mogiły. Pierwsze pochówki na cmentarzu Powstańców Warszawy odbyły się w listopadzie 1945 roku i trwały do początku lat 50. Największy pogrzeb miał miejsce 6 sierpnia 1946 roku, kiedy na Wolę zwieziono 5,5 tony prochów (w 117 trumnach) osób zamordowanych i spalonych przez Niemców w pierwszych dniach Powstania, na terenach dawnego Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, z siedziby Gestapo przy al. Szucha, a także z samej Woli. Ta dzielnica Warszawy szczególnie ucierpiała w czasie hitlerowskiej okupacji. Przypomnijmy, źe na początku sierpnia 1944 roku, oddziały SS i policji, pod dowództwem SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha dokonały eksterminacji mieszkańców dzielnicy, która przeszła do historii pod nazwą rzezi Woli. Według polskich badań mogło w niej zginąć od 30 do 65 tysięcy osób – kobiet, mężczyzn, dzieci (w tym pacjenci i personel trzech wolskich szpitali), choć część naszych i niemieckich historyków mówi „tylko” o maksymalnie 15 tysiącach ofiar, co nie umniejsza faktu, że było to ludobójstwo. Jedna z odpowiedzi na rozkaz Hitlera, aby w odwecie za Powstanie zburzyć Warszawę i wymordować wszystkich jej mieszkańców.
Według ksiąg cmentarnych w tej wojennej nekropolii spoczywa łącznie 104 105 poległych, z których tylko około 20 procent to żołnierze. Resztę stanowią szczątki ludności cywilnej, którą Wanda Traczyk-Stawska, przewodnicząca społecznego komitetu, opiekującego się tym miejscem, określa mianem głównego bohatera Powstania Warszawskiego. Grzebano tutaj również inne ofiary niemieckiej okupacji – m.in. uczestników kampanii wrześniowej 1939, walk o Warszawę z 1945 r., Żydów rozstrzeliwanych na stadionie Skry, przy ul. Okopowej i więźniów Pawiaka, ale prochów powstańczych jest najwięcej i są one przeważnie bezimienne.
Uznawany za największy cmentarz wojenny w Polsce i jeden z największych w Europie, ten na warszawskiej Woli przez kilkanaście lat od chwili swojego założenia pozostawał w stanie skrajnego zaniedbania. Dopiero w latach 60. przeprowadzono zapowiedziane prace porządkowe, w toku których niestety część mogił została zniszczona. Władze miejskie, odpowiedzialne za cmentarz, poleciły zaorać miejsca pochówku – powstały jednolite kwatery, z lakonicznymi i często nieprawdziwymi danymi na temat pochodzenia prochów, nadal pozbawione powstańczych symboli i bezimienne, choć – jak już wspomniałem – czasami wiadomo było, kto tam spoczywa. Teren cmentarza, który pierwotnie zajmował około 13,3 ha, został zmniejszony do 4,5 ha. Dzisiaj, po kolejnych przebudowach, ma on obszar tylko półtora hektara. Grunt w stolicy jest coraz droższy, apetyty deweloperów nie maleją, jak powiesz żywemu – wynoś się, nie zawsze posłucha, a z nieboszczykiem sprawa jest prostsza. Zawsze go można pod jakimś pretekstem gdzieś przesunąć i nie zaprotestuje. To rozumowanie to oczywiście tylko moja subiektywna teoria, może inne względy przemawiały za redukowaniem obszaru nekropolii, ale nie udało mi się ich znaleźć w żadnej publikacji.
W 1973 roku, na fali kolejnej odwilży politycznej w kraju, wystawiono pierwszy, monumentalny pomnik Powstania Warszawskiego, autorstwa rzeźbiarza Gustawa Zemły. Nosi on nazwę Polegli – Niepokonani i jest usytuowany na szczycie centralnego w wolskiej nekropolii kurhanu, kryjącego prochy poległych. Tablicę z napisem, objaśniającym genezę monumentu, umieszczono jednak w takim miejscu, że bardzo trudno było ją dostrzec. W 1989 roku upadła komuna, przynajmniej formalnie, jednak pierwsze kotwice, symbole Polski Walczącej pojawiły się tutaj dopiero w 2001 r. Trzy lata później, od strony ulicy Wolskiej, odsłonięto kamienny blok z wyrytą w nim historią cmentarza, zaś przy głównej alei stanął kamienny ołtarz z krzyżem i kotwicą. Później odsłonięto tablicę, poświęconą najmłodszym żołnierzom Powstania – harcerskiej formacji Szarych Szeregów a w maju 2017 roku – Pomnik Matki.
Uczestniczka Powstania Warszawskiego Wanda Traczyk-Stawska (l) podczas uroczystości pod pomnikiem Polegli – Niepokonani na Cmentarzu Powstańców Warszawy na Woli. Warszawa, 01.08.2021. Fot. PAP/R. Pietruszka
Od 2015 r. w przylegającym do nekropolii parku Powstańców Warszawy odbywa się sezonowa wystawa plenerowa p.n. Zachowajmy ich w pamięci , którą organizuje Muzeum Powstania Warszawskiego. Trwa ona od wiosny do jesieni i ma formę 93 podświetlanych od wewnątrz filarów ze sztucznego tworzywa, zawierających ponad 57 tys. nazwisk mieszkańców Warszawy, poległych lub zaginionych podczas powstania. Ekspozycji towarzyszy internetowa baza ofiar, która jest na bieżąco aktualizowana przez Muzeum. W październiku tego roku nekropolia wzbogaciła się dodatkowo o Izbę Pamięci. Wyeksponowanym na dziedzińcu tablicom, z nazwiskami i pseudonimami poległych, towarzyszy myśl noblistki, Olgi Tokarczuk : Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera. Wanda Traczyk-Stawska, ps. Pączek, która walczyła w 1944 r. w Szarych Szeregach, a resztę życia poświęca na ratowaniu pamięci o Powstaniu Warszawskim, nie kryje swojego pacyfistycznego nastawienia. Inaugurując działalność Izby Pamięci mówi, że przesłanie tysięcy ofiar powstania, mieszczące się w słowach – nigdy więcej wojny, nabiera dziś, w obliczu wywołanej przez Rosję wojny na Ukrainie, szczególnego znaczenia i powinno być przestrogą dla mieszkańców całego globu.
Wanda Traczyk-Stawska w sierpniu 1944 i dziś; na środkowym zdjęciu – wybuch Powstania Warszawskiego na Woli
Piszę o tym wszystkim dlatego że dzisiaj mija 77 lat od dnia poświęcenia wolskiej nekropolii. Także 29 listopada, tylko w 1830 roku, rozpoczęło się Powstanie Listopadowe. Mamy do czynienia z przypadkową zbieżnością dat, czy niezupełnie? Powstanie Listopadowe miało wyzwolić poddanych Królestwa Polskiego spod panowania carskiej Rosji i też zostało krwawo stłumione. Bilans: 40 tysięcy zabitych i rannych po polskiej stronie. O stratach, które ponieśliśmy w późniejszym Powstaniu Styczniowym i kolejnych patriotycznych zrywach, już nie piszę. A więc lepiej poddać się i jakoś tam wegetować pod butem okupanta? Nie wiem, zapytajcie o to Ukraińców albo tych nielicznych, jeszcze żyjących świadków warszawskiego sierpnia 1944 roku. Odpowiedzi na pewno będą bardzo różne.
P.S. Kata Woli, Heinza Reinefartha nie spotkała nigdy żadna kara za popełnione zbrodnie. Po wojnie zajął się polityką w Republice Federalnej Niemiec. Był burmistrzem idyllicznego, nadmorskiego kurortu Westerland, na wyspie Sylt i posłem do Landtagu Szlezwika-Holsztynu; zmarł w wieku 76 lat.
Jest 15 sierpnia, święto Wniebowzięcia Maryi, czyli, zgodnie z kalendarzem rolniczym, w polskiej tradycji ludowej – Matki Boskiej Zielnej. To święto plonów, tzw. Dożynki. W tym czasie rolnicy zanoszą do sanktuarium maryjnego na Jasnej Górze wieńce uwite z kłosów zboża i kwiatów, kosze dojrzałych warzyw i owoców. Podczas mszy w kościołach rytualnie święci się „ziele”, czyli przyniesione przez wiernych (przede wszystkim kobiety) bukiety z kwiatów, ziół i kłosów zboża. To bardzo kobiece święto, łączące kult dziewiczej Matki Chrystusa z dawnymi, pogańskimi bóstwami płodności i urodzaju, zawsze urzekało Marylę. Kilka dni przed, jeśli akurat nie mogła być w Polsce, telefonowała do nas, przypominając, po pierwsze – o wywieszeniu flagi (bo to narodowe święto, zwycięstwa nad bolszewicką Rosją), po drugie – z prośbą o zrobienie lub kupienie dla niej ziela i poświęcenia go w kościele. Jeśli przyjeżdżała do Warszawy, to często na ten dzień udawała się do Grójca, do cioci, wtedy tam obie panie szły na mszę z bukietami. Te bukiety zawieszała na ścianach w swoim mieszkaniu, zgodnie z tradycją. Są tam do dziś, zebrane chyba z jakichś pięciu lat, już mocno zakurzone, ale nie zdejmuję ich. Zostałyby po nich puste miejsca.
Na wsi poświęcone ziele umieszczało się nad drzwiami domu, miało chronić przed złem i przynosić pomyślność. Podczas letniej burzy zapalano gromnicę, poświęconą w święto Ofiarowania, 14 lutego i odmawiano modlitwę. Taką świecę Maryla zabrała też ze sobą do Berlina. Gromnicę często stawia się przy łożu zmarłego, chociaż zgodnie z zasadami liturgii powinna być to raczej ta sama świeca, którą zapalono przy chrzcie człowieka. Ponieważ jednak często świecy chrzcielnej nie można już odnaleźć, zastępuje ją gromnica. W modlitwie „Zdrowaś Mario” powtarzamy: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej…” Tak właśnie łączą się w rytuałach ku czci Bogurodzicy: narodziny, śmierć i zmartwychwstanie, płodność natury i obecny w niej cykl obumierania i powtórnych narodzin. Dostrzeganie tych związków fascynowało zawsze zarówno mnie jak i Marylę. Teraz, patrząc na zasuszone zioła i kwiaty na ścianach jej mieszkania, przypominam sobie, jak dekorowano groby w czasach mego dzieciństwa. Latem świeżymi kwiatami, w Dzień Zaduszny – zasuszonymi. Zanim pojawiły się chryzantemy, a później – sztuczne wiązanki, na cmentarzach, zwłaszcza wiejskich, podziwiałam kunsztowne dekoracje z gałązek jedliny i tzw. „suszków”, specjalnego rodzaju kwiatów, było ich zresztą wiele odmian, różnych kolorów i kształtów. Widok zasuszonych kwiatów przywołuje wiele skojarzeń: pamiątka lata, które przeminęło, utrwalone delikatne barwy, które jednak płowieją, zanikają wraz z upływem czasu, rozsypywanie się w proch…
Ostatni obraz, jaki zapisał się w mojej pamięci po śmierci Maryli, to fotografia jej rąk, bladych, szczupłych, ze śladami po wenflonie, owiniętych różańcem. Na jej grobie stawiamy świeże kwiaty. Albo – zasuszone.
W historii nic nie jest jednoznaczne. Dzisiaj obchodzimy Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holocaustu, związany z rocznicą oswobodzenia największego niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, w którym poddano ludobójstwu 1,1 miliona Żydów z całej Europy, do 150 tysięcy Polaków, około 23 tysięcy Romów, około 12 tysięcy jeńców radzieckich oraz ponad 30 tysięcy osób innych narodowości. Piekło oświęcimskiej zagłady przeżyło zaledwie około 200 tysięcy ofiar.
Obóz wyzwolili żołnierze Armii Czerwonej, która tego samego dnia, 27 stycznia 1945 wkroczyła do Katowic i innych miejscowości regionu śląsko-zagłębiowskiego. To były jednostki I i IV Frontu Ukraińskiego; witano czerwonoarmistów na ogół przyjaźnie, ich przybycie równało się dla mieszkańców z końcem hitlerowskiej gehenny, a o tym, że rozpoczyna się nowa okupacja nie wiedzieli. Kto mieszkał w Katowicach, Chorzowie, albo innej miejscowości, która przed wojną należała do Polski, miał więcej szczęścia od bytomian, zabrzan, czy gliwiczan, przypisanych po 20 marca 1921 r. plebiscytem do Niemiec. Na mocy porozumienia zawartego przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego z Moskwą, na terenach nieobjętych już działaniami wojennymi, powstawała polska administracja, wprawdzie politycznie lojalna wobec sowietów, ale i mająca decydujący głos w sprawie życia i mienia obywateli oraz zasobów publicznych. W miejscowościach, które przed 1939 rokiem należały do III Rzeszy, niepodzielnie rządziły radzieckie komendantury wojenne, współpracujące doraźnie z niemieckimi komunistami z organizacji „Wolne Niemcy”, wrogo nastawionymi do tworzącej się polskiej administracji. Jeszcze nie było wiadomo, jak zostanie podzielona Europa; niemieccy towarzysze wierzyli, że granice ich państwa nie ulegną zmianie i oni odegrają w nim kluczową rolę (co później częściowo się spełniło, kiedy powstało NRD, a w nim Stasi). Mieli ciekawe życiorysy – wpierw komuniści, następnie często w służbie SS, albo Gestapo, po przejściu kolejnych szlifów w NKWD zaciągali się do Polskiej Partii Robotniczej czy Urzędu Bezpieczeństwa i tam robili kariery. Panami życia i śmierci w dawnej III Rzeszy byli jednak Rosjanie.
“Dobijemy wroga w jego barłogu.” Armia Czerwona na Górnym Śląsku
Podobnie, jak dla Hitlera, tak i dla Stalina bogaty Śląsk był łakomym kąskiem.
Z danych Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi badania dotyczące najnowszej historii Śląska, wynika, że już 31 stycznia 1945 roku Józef Stalin wydał rozkaz, by dokonano ewidencji wszystkich urządzeń i surowców, jakie można by wywieźć do Związku Radzieckiego. Górny Śląsk potraktowano jako zdobycz wojenną. Wywieziono stąd tysiące ton stali, ogołocono walcownie, zakłady przemysłowe Gliwic, Łabęd, Katowic, a także miast zagłębiowskich. Znikały demontowane szyny i tory kolejowe, ale największe ofiary ponieśli ludzie.
27 stycznia 1945 roku.Wyzwolenie Katowic. “Działy się straszne rzeczy, płonęło śródmieście”
„W Gliwicach 20 procent budynków (prawie tysiąc) legło w gruzach lub poszło z dymem, w tym starówka, kino i teatr – pisze Teresa Semik z Dziennika Zachodniego*. – Masowe rozstrzeliwania dotknęły mieszkańców Śródmieścia, Sośnicy, Sobiszowic, Żernik. Zginęło ponad 800 osób. W Gliwicach przebywało około 17 tysięcy żołnierzy radzieckich. Zajęli dwa szpitale oraz 11 szkół, które też zamienili na szpitale. W dzień chodzili po ulicach w piżamach, napadali na przechodniów, wyrywali im torebki, zabierali zegarki.
Gehennę przeżyły Miechowice, dziś dzielnica Bytomia. Sowieci zamordowali tam 380 mieszkańców, idąc od domu do domu. Spalili zamek Thiele-Wincklera i wiele okazałych kamienic. Miechowice w wyniku podziału Górnego Śląska pozostały w Niemczech, ale w czasie plebiscytu w 1921 roku prawie trzy czwarte, spośród ponad sześciu tysięcy głosujących, opowiedziało się za przyłączeniem do Polski.
W Przyszowicach koło Gliwic, które do 1939 roku pozostawały po polskiej stronie, czerwonoarmiści zamordowali co najmniej 69 osób w wieku od 10 do 78 lat, w tym kilku więźniów Auschwitz, którzy uciekli z marszu śmierci. Żołnierze radzieccy myśleli, że są już na terytorium niemieckim, więc na ludności cywilnej też mogą brać odwet za zbrodnie popełnione przez Niemców na ich ziemi.
W Zabrzu pretekstem do pogromu ludności było zabicie radzieckiego oficera przez młodego Niemca. W odwecie żołnierze radzieccy spalili kościół św. Ducha i okoliczne zabudowania, rozstrzelali ludzi.”
Historycy z IPN potwierdzają, że działania Armii Czerwonej wobec ludności Górnego Śląska zamieszkującej tereny dawnej III Rzeszy miały charakter represyjny. Gwałty na kobietach były zjawiskiem masowym, wśród ofiar znajdowały się nawet kilkuletnie dziewczynki i staruszki .„Po przejściu frontu przez Górny Śląsk władze sowieckie i polskie w poniemieckich obozach umieszczały osoby narodowości niemieckiej, folksdojczów oraz podejrzanych o wrogi stosunek do nowego ustroju – czytamy w innym materiale DZ**. – Na przykład w oświęcimskim obozie koncentracyjnym osadzono wielu Górnoślązaków przed wywiezieniem do ZSRR. Do dużych obozów – dawniej filii KL Auschwitz – w Jaworznie, Mysłowicach i Świętochłowicach kierowano setki zatrzymanych mieszkańców Górnego Śląska, których “winą” często było jedynie posiadanie II grupy volkslisty. W atmosferze nagonki na Niemców rolę kozła ofiarnego odgrywały nawet kobiety z dziećmi czy kilkunastoletni chłopcy”. Niestety wiele osób padło ofiarą donosów, wynikających z zatargów sąsiedzkich, rodzinnych czy też chęci zagarnięcia czyjegoś majątku. Oficjalnie w świętochłowickim obozie zmarło, zginęło lub popełniło samobójstwo 1855 osób. Wiele ofiar pochłonęła epidemia tyfusu.
Podobnie jak hitlerowcy po wkroczeniu na Śląsk w 1939 r., również NKWD dysponowało dokładnymi spisami mieszkańców, z wyszczególnieniem ich narodowości. Tym sposobem, za podpisanie II grupy niemieckiej volkslisty, mój dziadek Erwin stanął pod murem swojego domu na osiedlu Ruch w Chorzowie. Przed rozstrzelaniem uchroniła go interwencja sąsiada, pana Kruzla, który służył w pierwszej dywizji kościuszkowskiej i akurat był w domu na jednodniowym urlopie, o czym wspominałem już kiedyś. Ten zacny człowiek zaświadczył, że mój dziadek był śląskim powstańcem i czerwonoarmista, który miał wykonać wyrok, dał mojej mamie w ramach przeprosin puszkę tuszonki. Zdarzały się wtedy również cuda i można było spotkać dobrych ludzi w sowieckich mundurach. O tej tuszonce nie raz w domu słyszałem, podobno była smaczna, ale w jakich okolicznościach znalazła się w naszej kuchni, o tym dowiedziałem się dopiero po śmierci mamy. Myślę zresztą, że gdyby opowiedziano mi historię dziadka, który miał zginąć od sowieckiej kuli, kiedy byłem dzieckiem, to bym nie uwierzył. Tak mocno miałem wyprany mózg w szkole komunistyczną propagandą, że wycinałem z różnych czasopism zdjęcia bohaterskich bojców, ich czołgów, katiusz i samolotów, kleiłem je na tekturze i wieszałem w swoim pokoiku na ścianach, jak święte obrazki.
Ulica 27 stycznia, biegnąca równolegle do pobliskich torów kolejowych linii Wrocław-Kraków, jedna z główniejszych w katowickim śródmieściu, dopiero w 1991 r. wróciła do przedwojennej nazwy Wojewódzka. Od dnia wkroczenia Armii Czerwonej do Katowic, przez 36 lat pamiętała, ile dobrego jej Śląsk zawdzięcza. O tym, ile złego sowieci wyrządzili, zaczęto otwarcie mówić dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Np. o deportacjach śląskich górników do kopalń w Związku Radzieckim; do Donbasu wyjeżdżały niekiedy całe sterroryzowane szychty. Według szacunkowych danych, los ten spotkał co najmniej 20 tysięcy osób, choć niektórzy twierdzą, że było ich znacznie więcej.
Pomnik poświęcony pamięci górników deportowanych w 1945 r. do kopalń ZSRR
„Mieszkańcy Śląska roku 1945 to społeczność kobiet, starców i dzieci – podsumowuje red. Semik. – W Gliwicach mężczyźni w wieku 17-50 lat stanowili zaledwie 17 proc. Jeszcze nie wrócili z wojny lub zginęli na froncie, albo już zostali zesłani do roboty na teren Związku Radzieckiego. Internowania, a potem deportacje na Wschód ruszyły 12 lutego 1945, dzień po zakończeniu konferencji w Jałcie. Stalin otrzymał tam zgodę koalicji antyhitlerowskiej na pobór niemieckiej ludności cywilnej do pracy przymusowej. Były to tzw. żywe reperacje. Z Górnego Śląska pierwszy transport ruszył 5 marca 1945 roku z Pyskowic.”
Plakat propagandowy z 1945 roku
Ilu z nich wróciło z powrotem do domu, nie wiemy. Ilu mieszkańców w sumie straciło życie w czasie pacyfikacji Górnego Śląska przez Armię Czerwoną, tego również nie podają żadne oficjalne dane. Temat Tragedii Górnośląskiej w szeroko rozumianej pamięci narodowej Polaków praktycznie nie istnieje, nie ma go w literaturze, mediach – jeżeli nie liczyć Dziennika Zachodniego i paru innych tytułów, w programach szkolnych. Owszem, są historycy, którzy go drążą, na Śląsku budzi on nadal emocje, ale walec czasu jest nieubłagany, minie pokolenie rocznika wnuków ofiar i wszystko wyrówna. Dlatego proponuję wrócić do PRL-owskiej nazwy tej ulicy, wtedy przynajmniej od czasu do czasu jakiś przytomny przechodzień zastanowi się nad tym, co u licha wydarzyło się 27 stycznia?
* 1945 rok na Górnym Śląsku. 25.01.2020, Katowice nasze miasto.
** Wyzwolenie i gehenna. Co zdarzyło się w 1945 r.? Agata Pustułka, 22.01.2010,
A poza tym nic na działkach się nie dzieje,
śpiewała Barbara Kraftówna. Co niedziela działkowiczów barwny tłum, Pośród kwiatów głośno dziecię się zaśmieje, Bo wesoło, bo beztrosko jemu tu. Nam też było beztrosko. Przyszliśmy na ekumeniczne święto dziękczynienia “na działkach”. Był przepiękny jesienny dzień. Wszędzie kwitły przepiękne kwiaty, dalie wielkie jak talerze, aksamitki, kosmee, cynie, róże, późne jesienne malwy i rodowa roślina rodu Slaskich czyli ślaz.
Nad jednym z sąsiednich ogródków powiewała flaga niemiecka – był 3 października i, niejako przy okazji, obchodziliśmy 30 rocznicę zjednoczenia Niemiec.
W rogu ogrodu ustawiono ołtarz dziękczynienia, pełen kwiatów, jarzyn i owoców. Każdy, kto przychodził, coś tam dostawiał. A to słoik miodu, a to konfitury, a to wspaniały ogromny chleb. Z boku na grillu ktoś smażył kiełbaski, a w budynku administracji, działkowiczki sprzedawały pyszne domowe ciasta.
Na trawie bawiły się dzieci, a pilnowali ich ojcowie. Matki siedziały przy stołach, piły kawę i rozmawiały. Dość często się to obserwuje w młodych rodzinach niemieckich. Rodzice umawiają się, kto kiedy ma dyżur przy dziecku i ojcowie bardzo poważnie traktują swoje obowiązki. Matka, nawet jeśli akurat nie wyszła na piwo albo na wykłady na uniwersytecie, nie wtrąca się w to, jak tata zajmuje się dziećmi.
Pastor, który odprawia nabożeństwo, nazwane jednak Andacht, czyli złączenie się w modlitwie, a nie Gottesdienst, czyli nabożeństwo sensu stricte, swoje krótkie wystąpienie poświęca życiu, bo życie to wdzięczność, życie to tragedia, życie to ciągłe zaskoczenie. W ostatnich dniach autorzy blogowych wpisów, Ela Kargol i Mietek Węglewicz, napisali, że życie to wolność, co mi bardzo odpowiada, ale nie sposób nie zgodzić się z miłym pastorem, że jest to (również) coś wspaniałego, za co musimy być wdzięczni, że życie wciąż nas zaskakuje i że, oczywiście, życie to też dramat. Dramat śmierci, niesprawiedliwości, kataklizmów, wojny, epidemii, ale też samotności, braku zrozumienia i porozumienia. Zapewne, przyznaję, dużo tu “dopisałam” do myśli pastora, ale to dlatego że jego wystąpienie “dało mi”, jak to mówiliśmy w szkole, “do myślenia”. Mottem kazania był cytat z książki Alberta Schweitzera, który, jako ewangelik, nie może zostać uznany za świętego, ale, powiedział pastor, gdyby ewangelicy uznawali świętych, to Schweitzer na pewno by nim został. „Jestem życiem, które pragnie żyć, pośród życia, które pragnie żyć”. To najsłynniejsze zdanie Schweitzera oznacza, że cześć dla życia wymaga szacunku dla ludzi, zwierząt i roślin. A może i dla Ziemi, myślę, przypominając sobie niedawne rozmowy z moimi bardzo młodymi przyjaciółmi o teorii Jamesa Lovelocka. Ziemia, czyli Gaja, też jest żywym organizmem.
I też nie możemy jej krzywdzić.
Dyskretnie sprawdzam w komórce, co każdy z nas powinien wiedzieć Schweitzerze. Urodził się w roku 1875 w Niemczech, zmarł w Gabonie w roku 1965. Był filozofem, teologiem, lekarzem, organistą, jednym z najlepszych znawców Bacha na świecie. Pacyfista, działacz społeczny, prekursor ekologii, laureat nagrody Nobla, jeden z najważniejszych myślicieli XX wieku.
Po chwili namysłu oceniam, że Lovelock, choć pastor o nim nie wspomniał, też jednak zasługuje na wspomnienie tu. Z głowy pamiętam, że ma 101 lat, wciąż jeszcze żyje, jest Anglikiem, stworzył teorię żywej Ziemi, jego wynalazki znajdują zastosowanie w rakietach kosmicznych, a obecnie zajmuje się sztuczną inteligencją.
Niezwykli faceci. Jak się o nich myśli, to może fakt, że w historii liczą się tylko biali starzy faceci, przestaje aż tak uwierać. Polski zespół Łąki Łan nagrał piosenkę o Lovelocku,
a tu Albert Schweitzer gra Jana Sebastiana Bacha.
I na zakończenie – 2 października 2020 roku się zaczęło, 7 się skończy – radosne żydowskie święto zbiorów, Sukkot.
Diabeł czasu Holocaustu pracował ściśle według planu, jak to typowy Niemiec. „Problem żydowski“ rozwiązywał skrupulatnie odmierzonymi krokami, daty lubiły się powtarzać. Dokładnie 79 lat temu wykonano pierwsze egzekucje w komorach gazowych Auschwitz. Rok później, również 23 września, zlikwidowano getto żydowskie w Szydłowcu, a w 1943 roku, w ten sam dzień, zaczęła się zagłada getta w Wilnie. Mordechaj Gebirtig – znakomity, żydowski poeta z Krakowa, świadek i ofiara Holocaustu, pisał z rozpaczą:
Tworzył w jidysz, języku żydowskiego proletariatu, jego sztetli i naprawdę nazywał się Markus Bertig. Mieszkał na Kazimierzu, w znanej żydowskiej dzielnicy, miał podobno zaledwie elementarne wykształcenie i materialnie wiódł bardzo ubogie życie, a należał do najważniejszych postaci międzywojennej elity intelektualnej tej diaspory miasta Krakowa. Kiedy zdecydował się przyjąć nowe nazwisko, użył niemieckiej pisowni Gebürtig, od słowa Geburt – narodziny, jakby sugerując, że oto narodzi się ktoś nowy:
Tłumaczem utworów Mordechaja Gebirtiga na język polski i autorem wyżej zamieszczonego wiersza jest poeta i autor tekstów piosenek, Jacek Cygan. Jest on również jednym z autorów wstępu do książki o żydowskim bardzie z dawnego Krakowa, która od kilku dni leży u mnie stole. Oprawę muzyczną do swoich wierszy Gebirtig układał głównie sam, ale często przyciągały one również uznanych kompozytorów. Na przykład Manfreda Lemma, niemieckiego kompozytora, który napisał muzykę do tytułowego wiersza Blajb gezunt mir Kroke, czyli Bądź mi zdrów Krakowie:
Jego pieśni znane były nie tylko na Kazimierzu, śpiewała je ulica we wszystkich galicyjskich osiedlach i miasteczkach żydowskich. Były dowcipne, romantyczne i lekkie, opowiadały o zwyczajnym życiu, ale były też pełne zadumy, smutku. Najbardziej znana jest ekspresyjna S`brent, Pali się, skomponowana jako odzew na pogrom w Przytyku, który miał miejsce w 1936 roku. Uznaje się ją za pieśń proroczą, zapowiadającą nadejście Zagłady. Była ona hymnem gett na okupowanych ziemiach polskich, dzisiaj dalej śpiewanym przy okazji rocznic związanych z Holocaustem:
Debiut jest ze stycznia 1980 roku. W życiu jeszcze nic nie zapowiadało tego, co kilka miesięcy później miało się zacząć, a jak przyszło, to przeorało nasze życie i politykę na świecie, a dobre i złe konsekwencje tego, co się zdarzyło, odczuwamy do dziś. W styczniu 1980 roku świat się mógł jeszcze wydawać zwyczajny, ale poeci oczywiście wiedzieli…
Wiersze przypominam zatem w pewnym sensie rocznicowo. Właśnie się zaczynało. 7 sierpnia przed 40 laty wyrzucono z pracy na stoczni Annę Walentynowicz, co stało się początkiem końca PRL-u.
Obok kolumny debiutanckich wierszy Kultura publikuje dyskusję o nowej poezji, w której między innymi zarzuca się młodym poetom, że nie odtwarzają życia, jakie jest, a jest straszne, brudne, szare: zmęczone twarze w tramwajach, pejzaże przemysłowe współczesnej Polski, przeraźliwych nowobogackich, ulice zapełniające się jednakowymi samochodami… A poezja tymczasem o miłości i śmierci, i naszych korzeniach w tym, co minęło.
Kultura – była tygodnikiem społeczno-literackim, ukazującym się w Warszawie w latach 1963–1981, jej redaktorami naczelnymi byli kolejno Janusz Wilhelmi (do 1973) i Dominik Horodyński. Tygodnik został zawieszony po wprowadzeniu stanu wojennego.
Tibor Jagielski
obraz szkoły flamandzkiej XVI w. “polowanie na dzika”
niepomny przestróg
przyglądasz się starym obrazom
jęk rogu tnie stalowe niebo
czerwone ręce napinają łuki
psy mkną wraz ze spojrzeniami
wiatr targa brunatne opończe
śledzisz martwe jeszcze oszczepy
a już gotowe do ciosu
w niewidzialną zwierzynę
i nagle zrywasz się
sfora wypada na ciebie
i świst pocisków znaczy drogę bólu
ciało pokrywa się szczeciną
a ryj już orzą psie zęby
zwycięski krzyk rogu
niesie się niesie się niesie
sonata
posadzono mnie
w ogrodzie kwartetów smyczkowych
więc siedzę kurczowo ściskając skrzypce
było to zaraz po tym
jak urodziłem zwierzę
wszystkie zmysły mówiły mi że to jest miłość
lecz zwierzę wstało i walnęło mnie w twarz
mówiąc
– no matka
gramy coś o waszym wielkim uczuciu –
teraz jest noc
ono stoi obok
przerzucając strony partytury
chociaż to niepotrzebne
wszystkie nuty bólu znam na pamięć
Średniowieczna uwertura
na trzy palce od horyzontu
namalowałem księżyc
teraz wędruję
prowadzony pędzlem Boscha
z obosiecznym mieczem wyobraźni na ramieniu
przez płócienną równinę niepokoju
a drogi do Twojego zamku strzeże
setka smoków
Czarny Rycerz
Śmierć
a zwłaszcza Ty
Zamach na agape
chwile gdy leżymy obok siebie
pełne są długich łodzi lądujących na brzegu
czerwonych i niebieskich
proszę Cię
zamknij oczy
żebyś nie widziała
jak biegnie czas
z toporem w ręku
Stowarzyszenie ‘NIGDY WIĘCEJ’ zostało partnerem wystawy malarstwa pt. ‘Again’ Ryszarda Szozdy, którą będzie można oglądać w galerii sztuki współczesnej Nanazenit w Warszawie.
W obozie koncentracyjnym Dachau wzniesiono w 1968 roku pomnik Narodów, na którym – jako przestrogę – w pięciu językach umieszczono napis ‘Nigdy więcej’. W tym samym roku siły zbrojne USA w Wietnamie osiągnęły 549 tysięcy żołnierzy, zastrzelono Martina Luthera Kinga, a w całych Stanach wybuchły zamieszki rasowe. W Polsce rozpoczęto antysemicką nagonkę, a Praską Wiosnę spacyfikowano czołgami. W wojnie pomiędzy Nigerią i Biafrą giną 3 miliony cywilów.
‘Again’ dokumentuje historię przemocy. Wystawa jak rollercoaster wiezie nas przez zamieszki i egzekucje, jest w bajkach i filmowych zapisach z wojskowych dronów. Obecna wszędzie przemoc oślepia – w końcu przestajemy ją widzieć, akceptujemy ją i kapitulujemy. Cykl zamyka się – jesteśmy skazani na wieczne ‘Again’.
Dzięki uprzejmości noblistki Olgi Tokarczuk, jako uzupełnienie do malarstwa Szozdy, na wystawie pojawi się fragment mowy noblowskiej pod tytułem ‘Czuły narrator’.
Wernisaż odbędzie się 27 czerwca o godzinie 18, a wystawę będzie można zwiedzać od 25 czerwca do 14 sierpnia 2020 (adres galerii Nanazenit: ul. Zwycięzców 15 w Warszawie).
Ryszard Szozda – urodzony w 1976 roku w Krakowie. Mieszka i pracuje w Warszawie. Absolwent Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w 2001 roku. W latach 1999-2000 studiował na Wydziale Fotografii Uniwersytetu Duisburg-Essen w Niemczech. Do 2007 roku zajmował się przeważnie grafiką i fotografią, od 2012 skoncentrował się na malarstwie. W swoich pracach eksploruje tematy związane z symboliczną przemocą, zagrożeniem rasizmem i wojną obecną we współczesnej ikonosferze. Autor projektów: ‘Sig Sauer’ i ‘Wiza Amerykańska’ w 2000 roku w Galerii Otwartej prowadzonej przez Rafała Bujnowskiego i Wilhelma Sasnala. Współtwórca i reżyser filmu dokumentalnego ‘Don’t pay me’ o negacji konwencjonalnego priorytetu gromadzenia pieniędzy i dóbr. Współredaktor audycji ‘Ptaki i ornitolodzy’ o sztuce współczesnej w internetowym projekcie radiowym Radio Głosy. Autor wielkoformatowych obrazów do przedstawienia ‘Zew Cthulhu’ w reżyserii Michała Borczucha w Teatrze Nowym w Warszawie w 2017. Laureat nagrody głównej Arte Laguna Prize 2019 w Wenecji.
Stowarzyszenie ‘NIGDY WIĘCEJ’ jest założoną w 1996 roku niezależną, apolityczną organizacją ekspercką, która monitoruje zdarzenia na tle ksenofobicznym. Prowadzi również kampanie społeczne, m.in. ‘Muzyka Przeciwko Rasizmowi’ i ‘Wykopmy Rasizm ze Stadionów’.
Popatrz Książę, jak to życie się plecie… Trwamy sobie cicho i na uboczu, ciesząc się nawzajem swą obecnością – to znaczy ja cieszę się Twoją, bo Ty mnie traktujesz instrumentalnie; za to jednak, ile radości dajesz Kropce i mojej Żonie, jestem Ci w stanie wszystko wybaczyć – słowem, żyjemy sobie na uboczu, marząc, by świat o nas zapomniał, ale gdzie tam. Drań jest pamiętliwy, że hej! Z zasady i konsekwentnie omijamy aktualia, lecz one nachalnie pchają się na karty naszej opowieści. A kto temu winien? Wiadomo – Adminka! Podobnie jak Ty wyczuła, iż serce mam miękkie i pomocy nie odmówię. No i obciążyła mnie pewnymi aktualiami, wartymi przywołania. Inna sprawa, że chyba faktycznie warto je wspomnieć, bo są, co by nie mówić, dość nietypowe i w sumie miłe.
Pierwsze primo: dziś Dzień Dziecka. Ciebie on nie dotyczy: Ty wyrosłeś, nie wiadomo jak i kiedy, gdzieś w trakcie snucia się naszej opowieści, na prawdziwego i dorodnego mężczyznę. Po wypłoszonej, włochatej kuleczce, z oczyskami wielkimi na pół twarzy, nie pozostało ani śladu!
Ale za to ja mogę się cieszyć jak dziecko, patrząc na Twoje zabawy z Kropką, te zapasy lub gonitwy, które urządzacie po całym domu. Skoro dotąd – a stoję wszak na progu starości – nie spoważniałem, to chyba już nigdy się to nie stanie. Może i dobrze. Owszem: jestem jak dziecko bezbronny wobec świata, ale za to dziecięcej radości nikt mi nie zabierze. Chwilo trwaj, jesteś taka piękna! A ona trwa… już kilkadziesiąt lat. Między innymi dzięki Tobie, Książę. Dziękuję.
Ale co tam doktor Faust, gdy na karty naszej opowieści pcha się inny niemiecki bohater literacki! I to jest drugie primo, to są te drugie „aktualia”: świeżutka, bo trzechsetna, rocznica urodzin! Po prawdzie wypadła ona dwadzieścia dni temu, ale cóż znaczy marne dwadzieścia dni obsuwy wobec trzech wieków! Zresztą zawsze możemy, powołując się na klasyka, stwierdzić, iż oto brygada młodzieżowa zobowiązuje się zaciągnąć wartę młodzieżową przy nowo zakupionych parówkach, dla uczczenia trzydziestej pierwszej okrągłej rocznicy… lub coś równie absurdalnego. Bowiem kto jak kto, ale nasz Jubilat miał – do czego jak do czego, ale do prawdy – stosunek wyjątkowo swobodny i niefrasobliwy: oto 11 maja 1720 na świat przyszedł Hieronymus Carl Friedrich, Freiherr von Münchhausen!
No dobrze, to wielka uroczystość. Tylko jak zlepić tę rocznicę z opowiastką o Tobie, Czarnuszku? Nie będzie to chyba zbyt trudne. Wszak Ty jesteś poniekąd Prinz von Münchhausen. Prawdziwy Prinz!
Tylko może trochę mniej świadomy tego faktu. Baron manipulował, zmyślał, mistyfikował co się da i ile wlezie. Ty Książę czynisz to samo. Intencje, trzeba przyznać, macie odmienne. Baron robił to, aby życie było ciekawsze, piękniejsze, by miało smak i aromat. Ty Książę postępujesz tak, by nas wykiwać i wykorzystać, ale efekt osiągasz odwrotny do zamierzonego: masz się za króla oszustów, lecz jedynie wzruszasz i bawisz.
Obaj, czy to świadomie, czy też w sposób niezamierzony, dajecie innym radość oraz szczęście. I tego się trzymajmy. Macieju Kocie, idź tą drogą!
Zakończę dzisiejsze obchody wniesieniem drobnego protestu. Kto wpadł na głupi pomysł, aby zaburzenie psychiczne, polegające na wywoływaniu u siebie objawów somatycznych, nazwać Zespołem Münchhausena!? Zespół Münchhausena tyle ma wspólnego z Baronem Münchhausenem, co, nie przymierzając, marksiści z Marksem, a kanciarze z Kantem, jak mawiało się za nieboszczki Komuny; trochę już żyję, stoję na progu starości, więc pamiętam takie sentencje. Wszak, jako się rzekło, Baron robił to, co robił, dla zabawy. By łatwiej było znosić przykrości życia. Zaś ktoś dotknięty Zespołem sobie i innym robi jedynie krzywdę. Czyż nie?
Mój Ty Książę von Münchhausen, cieszę się, że jesteś!