Wystawa tysiąclecia (reblog)

Johannes Vermeer van Delft (1632 – 1675), malarz holenderski. Girl with a Pearl Earring, 1665 / Dziewczyna z perłą. Niestety będzie ją można obejrzeć na wystawie tylko d0 30 marca, potem powróci na swoje miejsca, czyli do muzeum Mauritjus Haus w Hadze. Dziękuję komentatorce Joannie za znalezienie tej wiadomości, o której w wiadomościach na temat wystawy niechętnie się wspomina, albo wręcz przedstawia jako sukces, np. tu: https://europeartpress.eu/2023-vermeer-amsterdam

Reblog

Holendrzy biją rekord. O tej wystawie w Amsterdamie będzie mówił świat

Władze Rijksmuseum, najważniejszego muzeum w Amsterdamie, zapowiedziały największą w historii wystawę dzieł Johannesa Vermeera. Teraz podbiły stawkę – do Rijksmuseum z całego świata ściągnięte zostaną niemal wszystkie zachowane prace artysty.

Rijksmuseum w lutym 2023 roku otworzy wystawę Johannesa Vermeera – największą ekspozycję w historii słynnego muzeum w Amsterdamie i jednocześnie największą wystawę prac Vermeera w historii. Zwiedzający będą mogli obejrzeć wszystkie obrazy malarza, które można przywieźć do Amsterdamu, bo ich stan pozwala na transport. Dzieła powrócą później do macierzystych muzeów rozsianych po całym świecie.

Częściowo zapomniany przez niemal dwa stulecia od swej śmierci Vermeer został odkryty na nowo w drugiej połowie XIX wieku. Podczas gdy dziś przypisuje mu się około 35 obrazów i najprawdopodobniej jest to niemal cały jego dorobek artystyczny, amsterdamska placówka zaprezentuje co najmniej 28 prac malarza.

W jednym miejscu będzie można zobaczyć wszystkie najważniejsze dzieła Vermeera. Wśród nich znajdą się między innymi „Dziewczyna z perłą”, na co dzień znajdująca się w Mauritshuis w Hadze, czy „Ważąca perły”, która do Amsterdamu przyjedzie z The National Gallery of Art w Waszyngtonie. Do muzeum trafią także dzieła, które po raz pierwszy zostaną wystawione na widok publiczny – między innymi „Dziewczyna czytająca list”, w której niedawno odsłonięto duży, zamalowany dotychczas fragment.

– Na świecie istnieje około 35 znanych obrazów Vermeera. Oznacza to, że w retrospektywie Rijksmuseum zabraknie tylko około siedmiu dostępnych na świecie prac artysty – powiedział rzecznik Rijksmuseum.

Dotąd największą wystawą retrospektywną Vermeera była ta, którą zorganizowano w 1996 roku w muzeum narodowym Mauritshuis, znajdującym się w Hadze. Wówczas pokazano 23 dzieła malarza. – Obejrzenie wszystkich prac pod jednym dachem będzie przeżyciem, którego nie doświadczył nigdy nawet sam Vermeer – podkreśla dyrektor Rijksmuseum, Taco Dibbits.

Pomysł na organizację wystawy zrodził się, gdy kuratorzy Rijksmuseum zdali sobie sprawę, że prawdopodobnie będą mieli możliwość wypożyczenia trzech prac artysty z Frick Collection – muzeum sztuki mieszczącego się na Manhattanie w Nowym Jorku. To sytuacja niezwykle rzadka. Zazwyczaj nie jest to możliwe, ale ku radości władz Rijksmuseum, w galerii będzie prowadzony remont, który sprawi, że znajdujące się w niej prace i tak będą musiały zostać przetransportowane w inne miejsce. 

Dziełem, które nie pojawi się podczas retrospektywy w Amsterdamie jest między innymi „Lekcja muzyki”, znajdująca się w kolekcji królewskiej w pałacu Buckingham w Londynie. Powodem jest to, że obraz jest zbyt delikatny, by można było go transportować. Nie zostanie pokazana również “Śpiąca pokojówka” z Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. W tym przypadku obraz nie może zostać przewieziony do Amsterdamu, ze względu na zawiłe warunki wypożyczania dzieła.

Wiele z obrazów, które zostaną pokazane w Rijksmuseum, przed wydaniem decyzji o pokazaniu ich publicznie, zostało poddanych badaniom naukowym. Sprawdzono w ten sposób, czy dzieła na pewno będą bezpieczne w transporcie.

***

Czytam i już się cieszę. Oczywiście pojadę, tak jak pojechałam niemal trzydzieści lat temu do Hagi, na tę poprzednią wielką ekspozycję dzieł Vermeera. Już sobie zarezerwowałam sobie bilety.

To była wielka sprawa, bo przedtem przez wiele lat układałam wszystkie podróże tak, żeby obejrzeć Vermeera (jakiegoś Vermeera), a tu nagle wszystko było w jednym miejscu. Nawet obraz od królowej były, o którym teraz się mówi, że jest zbyt delikatny i nie przyjedzie, a wtedy był. Pamiętam, że jak robiłam listę obrazów, które jeszcze muszę zobaczyć, obraz u królowej pomijałam, bo wydawało się, że nigdy go nie obejrzę. A jednak. Wytrwałość czyni cuda.

Więc tak, zapewne ta nowa wystawa będzie jeszcze lepsza od tamtej. Ale tamta miała obrazy, których ta mieć nie będzie. Pewnie król Karol się uparł. Wystawę w Hadze zapowiadano jako wystawę stulecia. Układano o niej wiersze. Tracy Chapman napisała powieść o Dziewczynie z perłą (1999), a Peter Webber nakręcił wg niej film (2003). To ugruntowało pozycję Johannesa Vermeera van Delft jako ikony popkultury. Już wtedy było bardzo dużo ludzi, teraz będzie masowy spęd.

Poszukałam na półce katalogu tamtej wystawy. W środku znalazłam jeszcze jakieś reprodukcje i gazetę z artykułem. Takie łupy:


A tu jeszcze ciekawostka pojawiająca się ostatnio od czasu do czasu na tym blogu – Konrad zapytał program DALL-E (sztuczna inteligencja produkująca obrazy na zawołanie), jak wyglądałby Don Kichot namalowany przez Vermeera van Delft. Program naprawdę dużo wie, wie na przykład, że u Vermeera często na ścianie są obrazy i prawie zawsze również okno. Imponujące.

9-Euro-Ticket (5)

Christine Ziegler

Liebe Ewa,

in Duisburg wird aus BVG die DVG und wieder reisen wir mit unserem heimischen Ticket. Heute hat uns die „D-Bahn“, die zwischen Düsseldorf und Duisburg verkehrt, in die Innenstadt gebracht. Wir besuchten das Museum Küppersmühle (https://museum-kueppersmuehle.de/).

Kunst aus Deutschland nach 1945 wird gezeigt. Ziemlich reiche Sammler haben es sich leisten können, eine alte Speicheranlage ganz und gar prächtig auszubauen zu erweitern.

Bernhard Heiliger (Foto Christine Ziegler)

Das Gebäude ist absolut faszinierend.

Die Anbauten von Herzog und de Meuron haben nicht nur die alten Gebäudeteile (Mühle und Speicher) wunderbar ergänzt. Vor allem die Treppenhäuser hatten es mir angetan.

In der Ausstellung waren auch Fotos von Bernd und Hilla Becher und da gab es ein Foto vom alten Elewator-Gebäude.

Der Weg zwischen Neu- und Altbau führt mitten durch den alten Speicher. Ich wünschte, sowas könnte ich fotografieren. Selber schauen kann ich nur empfehlen.

Liebe Grüße

Christine

Die Eiche und die Bäume von David Hockney

Monika Wrzosek-Müller

Die Eiche und die Bäume von David Hockney

Über längere Zeit fotografierte ich eine Eiche auf einem Feld in unserer paradiesischen Einsiedelei in der Uckermark, in verschiedenen Wetterlagen, in diversem Laubkleid und bei verschiedenen Lichtverhältnissen. Mir schwirrte die Idee im Kopf herum, daraus einen Kalender zu machen (leider ist es bei der Idee geblieben). Immer noch greife ich oft zum Handy, um diesen imposanten Baum zu knipsen. Die Eiche ist riesig, weitverzweigt, ausladend und sie steht mitten in einem Feld, das jedes Jahr mit anderen Pflanzen bebaut wird. So sieht es eben mal ganz Gelb um sie herum aus (da war gerade Raps dran) oder rötlich (dabei handelte es sich um Klee), oder öfter Grün. Nur Grün ist eben nicht immer Grün, mal haben die Grashalme ein gelbliches, mal ein saftiges Grün und dann auch vertrocknetes, fast ein Graugrün. Die grünen Wiesen sind nie einheitlich Grün, sie changieren zwischen allen möglichen Farbtönen; die Beobachtung dieser Phänomene brachte mich auf die Bedeutung des Wechsels in der Landwirtschaft, aber auch darauf, was das fürs Auge bedeutet. Die Farbpalette der Grüntöne erfasst unheimlich viele Farben: von Absinthgrün bis Zeisiggrün, oder malerischer: von Aquamarin bis Grüngelb, nicht zu vergessen Pistazien-, Smaragd-, Tannen-, Erbsen und Giftgrün. All diese Töne kann man bestimmt auf den weiten Wiesen um den Baum finden, doch fürs Auge bilden sie einen wunderbaren weichen Teppich, der manchmal vom Wind bewegt wird und die Farben immer wieder wechselt; ein andermal erscheint der Teppich kurz geschoren und tiefe Streifen winden sich hindurch, in denen einzelne Grashalme robust ausharren. Vor einigen Jahren wurde das Feld um den Baum auch mit Mais bebaut, das nicht allzu hochwuchs und nur mickrige Kolben trug; es hatte zu wenig geregnet. Im Jahr darauf sahen wir sogar Sonnenblumen sprießen, die aber nur halbhoch und halbreif wurden; sie eigneten sich vielleicht als Futter, genauso wie der Mais, es hatte wieder zu wenig geregnet. Jedes Jahr also bekommt das Feld ein anderes Kleid, der bewirtschaftete Boden andere Pflanze und der Baum eine andere Umgebung, in der er sich spiegelt, und das Auge eine neue Landschaft.

Der Baum besitzt eine imposante Krone, über der es einen riesigen Himmel gibt, der manchmal mit Wolken gefleckt ist, ein andermal einheitlich grau oder ganz in Himmelblau getaucht. So eine Wolke kann die Verlängerung der Krone bilden, sich aufbauschen und weiterwachsen hoch in den Himmel hinein, oder der Himmel wird nach unten gedrückt, hängt über der Krone mit dunklen Gewitter- oder Regenwolken; es gibt da unzähligen Möglichkeiten und Varianten und jede verdient betrachtet und gesehen zu werden, so entstehen auch unzählige Fotos. Wenn wir dazu noch das Wechselspiel des Laubes nehmen, das Frühlings-, Herbst-, oder Sommerlaubkleid oder die Winterkargheit, dann multiplizieren sich die Möglichkeiten ins Unendliche. Im Winter sind die Äste und der Stamm sichtbar und mächtig, für Fotos machen sich die scharf gezeichneten Konturen oft am interessantesten.

Die Eiche steht in einer Senke, Überbleibsel einer Endmoräne, einem kleinen Tümpel im Frühjahr und manchmal im Winter, der aber eher selten mit Wasser gefüllt ist, denn er liegt hoch über dem Niveau des Seespiegels oder des Baches und trocknet normalerweise im Sommer oder anderen regenarmen Perioden aus. Dahinter erstrecken sich weite Felder, meist in verschiedenen Farben, und seitlich zieht ein Streifen eines Feuchtbiotops. Zu DDR-Zeiten versuchte man die feuchten Flächen zu meliorieren, sie um jeden Preis trockenzulegen, doch nach der Wende wurden alle Entwässerungskanäle zugeschüttet und die Landschaft gewann wieder ihre alte Lebendigkeit und Farbenpracht. Sie lockt auch unheimlich viele Vogelarten an, die man von einem höher gelegenen Weg beobachten kann. Es ist überwältigend, diese Landschaft mit allen ihren Tier-, Vogel, Insektenarten zu betrachten; dafür wurden extra Bänke aufgestellt. Manchmal ist das Vogelkonzert so laut, dass es beinah stört, am liebsten würde man es leiser stellen.

Warum bedeutet mir der Lebensrhythmus eines Baumes so viel? Ich merke jedes Jahr, dass ich davon fasziniert bin; er zeigt so deutlich die Vergänglichkeit, den Wechsel, die Abhängigkeiten vom Klima, aber zugleich ist er auch der Inbegriff des Lebens. Mit dem starken Stamm symbolisiert er Kraft und Mut, das aufstreben, aber auch die Beständigkeit, mit der grünen Krone, die hoch in den Himmel ragt, die Öffnung und Freiheit, mit den tiefen Wurzeln die Verwurzelung und Stabilität. Die Liebe und Bewunderung für große alte Bäume habe ich mit den Deutschen gemeinsam. An die Landschaft ohne Bäume kann ich mich nur schwer gewöhnen und sie lieben lernen; so war für mich vor Jahren die Landschaft auf der Insel Malta erst einmal unheimlich, ich konnte mir ziemlich lange nicht erklären, was mir da fehlte und was mich störte. Letztendlich war es eben das Fehlen von jeglichen Bäumen, von Wald; die Funktion von Hainbuchen-, Thuja- oder Buchsbaumhecke übernahmen riesige Opuntien, die aber wahrlich keine Bäume waren. Auch die Landschaften an der Nordsee, wo Bäume ganz sporadisch zu treffen sind, sind mir mit ihrem peitschenden Wind unheimlich; große Landflächen, durchzogen von Kanälen, mit endlosen Wiesen sind zwar sehr malerisch, aber nicht meins.

Deswegen ging ich auch in die Ausstellung von David Hockney „Vier Jahreszeiten“, Landschaft im Dialog. Three Trees near Thixendale malte Hockney 2007/2008 während längerer Besuche bei seinen Eltern in der Grafschaft Yorkshire. Angeblich existieren auch diverse Fotos von der Gegend, die er selbst machte, um die Veränderungen der Landschaft im Wechsel der Jahreszeiten zu dokumentierten. Doch ein Kunstwerk ist kein Abbild der Wirklichkeit, auf jeden Fall kein genaues, auch wenn Hockneys Malerei schon viel mit Realismus, vielleicht magischem, vielleicht naivem Realismus zu tun hat. Er selbst meinte, die Fotografie könne die Schönheit der Landschaft in Yorkshire nicht einfangen. Das, so finde ich, wird noch deutlicher bei den Bildern von den Eltern, wo ein wirklich fiktiver Raum geschaffen, der Abstand zur Wirklichkeit unmittelbar sichtbar wird. Doch auch in den großformatigen Bildern von den Bäumen (es wurde viel gerätselt, welche Bäume Hockney dargestellt hat, ob das Berg- oder Feldahorn sei, für mich hätten es auch alte Linden sein können und auf jeden Fall mächtige Laubbäume) entsteht ein Abstand zur Wirklichkeit, zum Betrachter. Man verfolgt fasziniert die Zeichnung der Äste, der Stämme, dann des Laubes, dann das Kolorit und das Verhältnis zur wirklichen Landschaft. In diesem Moment merkte ich, dass ich selbst so oft einen Baum beobachtet hatte. Auch ein Foto bildet ein Ausschnitt, ist eine Wahl, eine Auswahl von diesen unzähligen Möglichkeiten, die ich vorhin aufgezählt und besprochen habe; hier, in dem Zyklus, beim Malen kommt noch die Technik, die Farbe, der Hintergrund und das Auge und der Wille des Künstlers hinzu.

Um diese Vorgänge besser zu verstehen, schafft die Ausstellung eine Ergänzung oder eine Art Erklärung und zeigt Bilder der Landschaften mit Bäumen aus anderen Epochen, die mögliche Vorbilder oder Anregungen sein könnten. Die Werke stammen aus den Beständen der Staatlichen Museen zu Berlin. Die Beschäftigung mit der Landschaft ist in allen Kunstepochen vorhanden. Denken wir dabei an die Weltlandschaften im Mittelalter und in der frühen Renaissance, wo sie immer den Hintergrund mit dem Fluss, den Hügeln und dem Meer bildeten. Dazu haben wir das Beispiel von Piero della Francesca. Wahrscheinlich kam die Beschäftigung mit dem einzelnen Baum seit der Zeit der Lithographie, des Kupferstichs, der Radierung. Das war die Zeit der detaillierten Darstellungen, möglichst nah an der Wirklichkeit, einer Rekonstruktion der Wirklichkeit. Als mögliches Beispiel könnte „Die Landschaft mit den drei Bäumen“ von Rembrandt van Rijn 1643 dienen. Auf jeden Fall hat Rembrandt wirklich drei Bäume am Wegesrand gezeichnet; doch es handelt sich um eine kleinformatige Radierung. Dann gibt es verschiedene holländische Maler und ihre Landschaftsbilder, wie Jacob Ruisdael „Eichen an einem See mit Wasserrosen“, Philip Koninck „Holländische Flachlandschaft“ auch Meinert Hobbema „Dorfstraße unter Bäumen“. Angeblich hat sich Hockney mit den Naturbildern von van Gogh auseinandergesetzt; in der Ausstellung wird eine Zeichnung mit Graphitstift gezeigt, „Ernte in der Provence“ 1888. Von ihm soll er die Intensität der Beschäftigung mit der Natur, seine Farbigkeit, den Pinselschwung übernommen haben. Von Monet dagegen das Prinzip der Serie: vier Bilder desselben Objekts.

Auf jeden Fall macht Hockney klar, dass das Interesse an der Landschaftsmalerei nicht nachgelassen hat, dass man mit neuen Techniken, neuen Perspektiven und Hilfsmitteln, auch ungewöhnlichen Farbkombinationen die Faszination für das Thema noch vehementer zum Ausdruck bringen kann. Mich haben die Bilder verzaubert, vor allem aber durch ihre Einzigartigkeit und vielleicht auch durch die riesigen Formate, so dass man das Gefühl hat, darin zu stehen und von ihnen umgeben zu sein. Die Inspirationen und Vorbilder taten es weniger.

Frauenblick auf den Krieg

Monika Wrzosek-Müller

Vom Krieg in der Ukraine in dem Piłsudski-Museum

Seit einigen Tagen dauert ein absurder, unmenschlicher und brutaler Krieg in der Ukraine. Lange standen die russischen Einheiten entlang der Grenze und viele (mich eingeschlossen) dachten, es wird bei dem Theater und den Drohungen bleiben. Putin würde seine Tiraden ausspucken und die Welt würde ihn zurechtweisen. Die amerikanischen Informationen, nach denen die Invasion in zwei Tagen, dann in vier, dann am nächsten Wochenende beginnen sollte, tat ich als Übertreibung ab. Doch ich wurde eines Besseren belehrt, er hat das Unvorstellbare doch in die Tat umgesetzt und wir schauen zu. Das macht einen so mutlos, ratlos und auch wütend. Inzwischen dauert der Krieg drei Wochen, nach Polen sind über eine Million Menschen geflüchtet, hauptsächlich Frauen und Kinder; drei von ihnen mit vier Kindern beherberge ich in der Wohnung meiner Mutter. Die Polen helfen musterhaft, mit großer Empathie und Wärme, vieles ist sehr gut organisiert, aber wie lange und wie viele Menschen werden sie aushalten können. Auf der anderen Seite wird ununterbrochen geredet, dabei erreicht man eher wenig; wir haben diesen Verrückten zu lange machen lassen, die Augen zugemacht und seine Unmenschlichkeit nicht sehen wollen, zu mächtig waren die Konzerne, die Industrie; Gas, Öl, Stahl, floss günstig aus Russland … alles Faktoren, die mehr zählten als die Moral. Jetzt rächt sich das, alle haben Angst und wissen nicht, wie man diesen Knoten lösen könnte. Die fahrende Lokomotive der Vernichtung ist nur schwer zu stoppen, auch wenn die Ukrainer wirklich unheimlichen Mut, strategische Intelligenz und Kampfbereitschaft zeigen.

Eigentlich sollte der Anfang dieses Textes mit der spontanen Spendenhilfe für die Ukrainer, die ich zufällig im Piłsudski-Museum am Anfang der Invasion miterlebt habe, eine Überleitung zu einem Text über das Museum bilden. Inzwischen bin ich in die Geschehnisse tief verwickelt und weiß nicht recht, ob eine Information über das Museum in diesen Zeiten sinnvoll ist, auch wenn die historischen Parallelen in diesen dramatischen Zeiten stärker sichtbar sind; viele Polen haben das Gefühl eines déja vue: was muss noch Schlimmeres passieren, damit man wirklich jegliche Verbindung nach Russland abbricht, den Geldfluss ganz unterbindet. Vielleicht bietet die Beschäftigung mit dem Museum etwas Ablenkung von der ständigen Flut der Informationen und Bilder über diesen schrecklichen, wirklich makabren und unvorstellbaren Krieg, die wir hier in Warschau bekommen.

Also: das Museum, das am 14. August 2020 eröffnet wurde, liegt in dem kleinen Örtchen Sulejówek, früher nicht zu Warschau gehörend, dort, wo Piłsudski sich im Alter zurückgezogen hatte; es nimmt ein Terrain von ca. 4 Ha ein. Es existiert noch sein Wohnhaus, die Villa Milusin, das man auch besichtigen kann, dazu zwei weitere alte Gebäude – ein hölzernes Sommerhaus, die Villa Bzów [Villa Flieder], typisch für diese Gegend, und ein Quartier für Piłsudskis militärische Leibgarde. Auf dem großen Terrain inmitten von Kiefernwald wurde dann ein Kubus, das Gebäude des Museums, errichtet. Es harmoniert mit der Natur rundherum, ist aber ein sehr moderner, großer Betonbau nach den Plänen des Piłsudski-Enkels Krzysztof Jaraczewski und Radosław Kacprzak. Der Bau passt sich gut an die Umgebung an, ist nicht zu hoch, die meisten Ausstellungsräume befinden sich unter der Erde. Vor dem Eingang gibt es eine Skulptur: Piłsudski als Vater mit seinen Töchtern, sitzend auf einer Bank. Die ständige Ausstellung trägt den Titel: Dla Rzeczpospolitej. Józef Piłsudski 1867-1935 w Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. [Für die Republik. Józef Piłsudski 1867-1935 im Museum Józef Piłsudski in Sulejówek].

Beim Betreten des Museums hat man schon etwas das Gefühl, ein Mausoleum, ein Grab des Tutenchamun zu betreten, eine breite Marmortreppe führt zwei Stockwerke tief unter die Erde, doch man wird dann sehr gut durch die sorgfältig und breit angelegten Ausstellungräume geleitet, erfährt viel nicht nur über die Person Piłsudskis, sondern auch über die Geschichte der Zwischenkriegszeit, des damals gerade erst wiedererstandenen polnischen Staats. Dadurch gewinnt das Museum an Wichtigkeit und Bedeutung; es ist eine Ausstellung über die Jahre der Zweiten Polnischen Republik, über die Euphorie der Freiheit, der Unabhängigkeit und der Selbstbestimmung, die mit der Person Józef Piłsudskis verbunden war. Die Ausstellung ist sehr durchdacht und hat mehrere Darstellungsebenen. Der erste deutlich sichtbare Faden führt durch die Biographie Piłsudskis, Kindheit und Schule, Elternhaus etc… Der Besucher durchschreitet durch sechs chronologisch angeordnete Räume das Leben Pilsudskis: „Ziuk“ (der Kosename), „Wiktor“, der Kommandant, der Naczelnik [der Vorsteher], der Marszałek [der Marschall], der sechste Raum heißt „Symbol“ und betrifft mehr Piłsudskis Vermächtnis für Polen. Parallel dazu werden Ereignisse aus Europa, manchmal der Welt an historischen Achsen stichwortartig dargestellt, für mich eine wunderbare Lehrstunde in Geschichte. Natürlich nehmen auch Ereignisse in Polen und den Nachbarländern, die Bezüge und Zusammenhänge zwischen ihnen einen wichtigen Anteil an der Ausstellung teil.

Vom unteren Teil, bis 1918, gelangt man über eine Art von Rampe nach oben, an riesigen Leinwänden oder Bildschirmen vorbei, auf denen Ausschnitte der historischen Ereignisse aus der Zeit gezeigt werden, der Kampf um die Unabhängigkeit und Souveränität Polens. Auf dem Zwischengeschoss wird dann Piłsudskis Tätigkeit im freien Polen gezeigt. Alles wird durch Räume mit dem Thema Symbol durchschnitten, was zum Nachdenken und zum Herstellen geschichtlicher Parallelen anregen soll. Damit hatte ich dann auch mehr Schwierigkeiten; es ist auch nicht mehr so eindeutig positiv und erbauend, was in der Zeit passierte.

Als ich die Ausstellung zum ersten Mal gesehen hatte, deutlich vor dem Überfall Russlands auf die Ukraine, war ich doch etwas vom Ausmaß der Stilisierung des großen Staatsmanns, um nicht zu sagen Führers, überrascht und von den eher geringen Anstrengungen, das zu relativieren. Jetzt haben sogar solche Schlagworte wie: „Nie oddamy Wilna, nie oddamy Lwowa“ [Wir geben Vilnius nicht preis, wir geben Lviv nicht preis“] einen anderen Klang und Charakter. Mögen wir diese Krise sobald wie möglich bewältigen.

Chodzenie po mieście: Futurium

Ela Kargol

Futurium, budynek po wschodniej stronie miasta, tuż za murem, zbudowany został między murem przednim i tylnim, na pasie granicznym, między Berlinem Zachodnim a Wschodnim.

Gdy zaczęto budowę w 2015 roku, Berlin był już od 25 lat na powrót jednym miastem, a o prawie 30-letnim podziale stolicy Niemiec powoli zapominano. Pierwotną nazwę budynku Dom Przyszłości zmieniono jeszcze przed otwarciem na bardziej światową i uniwersalną Futurium – łacińskie nazewnictwo też nawiązuje do przeszłości.

Ni to muzeum, ni plac zabaw, miejsce pomysłów i przeszkolonych ścian, z widokiem na prawdziwe życie. W środku dużo łapaczy spojrzeń i nierealnych wizji na przyszłość. Byłam tu pierwszy raz z wnukami i córką, by po kilku dniach wrócić z przyjaciółkami w moim wieku, a my z racji naszego wieku inaczej patrzymy na przyszłość. Często wizje przyszłości były już faktem w naszej przeszłości.

Jest na co patrzeć, na czym wzrok zatrzymać, choć czasem trudno poznać, zdefiniować przedmiot. My i tak wiemy swoje, my rocznik krótkopowojenny.


Ptaki z papieru, białe piękne, prawie wylatujące z budynku, zwróciły moją uwagę, bo kilka minut przedtem oglądałam inne, te prawdziwe. Moja córka podziwiała cierpliwość tego, kto je z papieru zginał, wykonał, składał. A potem pytająco stwierdziła, ile kurzu się tam zbierze i kto ten kurz zdejmie z tych papierowych ptaków. Córka ma odkurzacz, który sam odkurza, gdy ona wyjdzie z domu, thermomiks, który potnie, posieka, wymiesza, zmieli, ubije, ugotuje, podsmaży, podgrzeje, włączy się i wyłączy. Nie ma jeszcze robota, który do stołu poda. Pralka wypierze, zmywarka umyje. Jedynie trzeba powiesić pranie, naczynia poukładać do szafy, no i od czasu do czasu przyjdzie pani Lucyna pouskramniać resztę. Jest jeszcze Alexa, której można zadać wiele pytań. Choć jeszcze nie na wszystkie odpowie.
Chyba to właśnie córka pierwsza w naszej rodzinie zwróciła nam uwagę na segregowane śmieci. Nie, żebyśmy tego wcześniej nie robili. Makulaturę i butelki oddawaliśmy do skupu. Mleko było w butelce i tylko na wymianę. Z torbą, najczęściej samemu uszytą, zawsze szliśmy do sklepu, prawie wszystko było na wagę, do torby, lub pakowane w kawałek gazety, rzadziej w papier.
A potem pojawił się plastik, a przedtem jeszcze wielka industrializacja.

Mój ojciec, dziecko z galicyjskiej biedy, a później tej powojennej, pokochał plastik, ja kochałam ojca, a więc miłość do plastiku też przejęłam. W Futurium jest dużo plastiku. Te papierowe ptaki, przyjrzałam się im z bliska, są z plastikowego papieru, a lastriko na podłodze nie jest tym, czym lastriko było kiedyś. Jest ładne, przyszłościowe, praktyczne w utrzymaniu czystości.
Gdy córka pozbywała się swoich plastikowych talerzyków, wszystkie przyjęłam pod swój dach. Córka kupiła inne, z innego plastiku, takiego bio, czyli organicznego, podobno się lepiej rozkłada. Plastiku się nie pozbędziemy, nigdy, nie wyobrażam sobie tego. Stworzymy lepszy plastik i to ten lepszy będzie pływał w wodach i oceanach.


Czym jest Futurium? Budynkiem, nowoczesnym, zbudowanym na planie nieregularnego pięcioboku, zaprojektowanym przez biuro architektów Richter / Musikowski. Przy Janie Musikowskim, urodzonym w Magdeburgu musiałam sprawdzić czy pan Musikowski ma polskie korzenie, nic nie znalazłam, ale kto wie?

Futurium – „Dom Przyszłości” to forum nauki, biznesu i polityki w stolicy. Budynek znajduje się w dzielnicy rządowej i pokazuje wkład nauki, badań i technologii w kształtowanie przyszłości. Inicjatorem projektu jest Federalne Ministerstwo Edukacji i Badań Naukowych. Instytut Maxa Plancka, Stowarzyszenie Helmholtza i Towarzystwo Fraunhofera, czytamy na stronie

berlin de (https://www.berlin.de/museum/4920901-2926344-futurium.html)

Futurium jest domem przyszłości. Tutaj wszystko kręci się wokół pytania: Jak chcemy żyć? Zwiedzający mogą odkryć na wystawie wiele możliwych przyszłości, przedyskutować je wspólnie na forum i wypróbować własne pomysły w Futurium Lab. (https://futurium.de/de?page=1)


Stwory udające roboty są śmieszne i jak stwierdził mój wnuk trochę nudne. Robot jest tylko lalką mówiącą, chodzącą, czasem rzeczywiście potrafi coś więcej. Ale najważniejszy jest człowiek myślący tu i teraz, i przyszłościowo. Nie zawsze, to co wymyśli będzie przyszłości służyć. To, co wymyślamy tu i teraz, może tę przyszłość zniszczyć, niekoniecznie zbawić lub naprawić. Czasami myślę, że jedynym ratunkiem dla ziemi jest spowolnienie, spowolnienie wszystkiego, industrializacji, rozwoju technologii, globalizacji, Spowolnienie i świadoma rezygnacja z pewnych wygodnych dóbr. Ale ja nie oddam pralki, zmywarki, komputera i komórki. Oddam może kilka plastikowych talerzyków. Mieszkam w bogatym państwie bogatej Europy, w mieście pełnym nowoczesnej architektury z zielonymi dachami, panelami słonecznymi i inną odnawialną energią, z parkami, ogrodami, zielenią, dzięki której to miasto oddycha, ale i całym wielkomiejskim zgiełkiem i dostępem… nie tylko do Futurium.

Zachęcam, zachęcamy wszystkich do odwiedzenia Futurium. Jeśli będziesz czuć się zagubiona/ny w pomieszczeniach na pierwszym piętrze, spójrz na miasto przez wielkie szyby od strony północnej, potem południowej, albo odwrotnie. To tam stała się przeszłość i staje się przyszłość miasta. Pociągi przejeżdżają dość blisko panoramicznych okien. Szpital Charité na wyciągnięcie ręki, inne budynki i miejsca dalej i bliżej, te co zapamiętałam Park nad Szprewą i Szprewa, Port Humboldta, Urząd Kanclerski, Reichstag, dawny Dworzec Hamburski, dziś muzeum sztuki nowoczesnej, daleko można dostrzec budynki przy Potsdamer Platz. Jeśli przypadkowo albo planowo o godzinie dwunastej spojrzysz przez południowe okna, to kinetyczna rzeźba „Moment obrotowy” ustawiona na słupie zacznie się obracać.


Pod pojęciem laboratorium rozumie się zazwyczaj pomieszczenie, w którym przeprowadza się badania techniczne. Laboratorium Futurium definiuje się jako pole doświadczalne, na którym można wypróbować pomysły na kształtowanie przyszłości. Pomieszczenia podzielone są na trzy strefy: architektura, biodesign i sztuczna kreatywność. Za całość wystawienniczą w Futurium Lab odpowiada 13 artystów, pisze Ronald Klein w Berliner Morgenpost (https://themenwelten.morgenpost.de/berliner-futurium-lab-zukunftslabor-kuenstliche-kreativitaet-architektur-biodesign-referentin-stefanie-holzheu-75054?fbclid=IwAR2BhTl8AFqL9bXi4IGsmiw-TpRDrX0-j8DcWB2vrjniZcOIeE_CwsGK8Vo)

Futurium Lab znajduje się w podziemiach budynku. Pod płytą fundamentową wykonano uszczelnienie podłoża, dzięki czemu poziomy piwnic znajdują się w nieprzepuszczającej wody konstrukcji żelbetowej, tzw. białej wannie.

Przedni plac zabaw dla dorosłych i dzieci, lepszy niż na pierwszym piętrze. Można stworzyć swój Krzyk Muncha lub inny obraz w stylu van Gogha, Picassa lub innego wielkiego artysty, z klocków lego zbudować miasto z domami, ulicami, przemysłem i zielenią. Interaktywną instalację Noosphere (czyli sfera ludzkiego rozumu) kanadyjskiego architekta Philipa Beesley’a skojarzyłam najpierw z otwartą muszlą i perłą w środku, ale potem przypomniałam sobie „światy” sklejane z opłatków przez moją babcię i podwieszane u powały w jej starej drewnianej chacie. Te babcine światy też reagowały na impulsy ludzi, którzy się do niej zbliżały. Drgały, szemrały, czasem z hukiem spadły.

Czym jest sztuczna inteligencja? Zabawką przyszłości? Czy sztuczna inteligencja jest naprawdę sztuczna, czy raczej kreatywna, oparta na obserwacjach świata realnego, Rośliny nie znają pana Fibonacciego, a liście ich układają się pod tzw. „złotym kątem”, łapiąc światło potrzebne do fotosyntezy. Sztuczną inteligencję tworzy człowiek i jego myśl.

Czy pandemia zmieni nasze myślenie i wizje przyszłości? Czy taki mały wirus lub bakteria, która zniszczyła diapozytyw pewnego zdjęcia podniesionego do rangi sztuki i wystawionego w Futurium, zniszczy nasz świat? Czy tak jak moja wnuczka przybrała schyloną pozę osoby ze zdjęcia, powinniśmy się pochylić nad przyszłością, bo na pewno pochyleni i zawstydzeni uciekamy z raju teraźniejszości, a może sama natura nas już z niego wygania.

Reblog: Vermeer van Delft

theartnewspaper.com

José da Silva

Girl Reading a Letter at an Open Window

Art lovers get ready to be struck by Cupid’s arrow, as the first image of the completed restoration of Johannes Vermeer’s Girl Reading a Letter at an Open Window (around 1657-59) has been released today by Dresden’s Gemäldegalerie Alte Meister, fully revealing a hidden image of Cupid. The change to the composition in one of Vermeer’s most famous paintings is so great that the German museum is dubbing it a “new” Vermeer in publicity materials.

The painting has been in the museum’s collection for more than 250 years and the hidden Cupid had been known about since an x-ray in 1979 and infrared reflectography in 2009. It had been assumed that the artist himself had altered the composition by covering over the painting of Cupid.

But when a major restoration project began in May 2017, conservators discovered that the paint on the wall in the background of the painting, covering the naked Cupid, had in fact been added by another person. When layers of varnish from the 19th century began to be removed from the painting, the conservators discovered that the “solubility properties” of the paint in the central section of the wall were different to those elsewhere in the painting.

Following further investigations, including tests in an archaeometry laboratory, it was discovered that layers of binding agent and a layer of dirt existed between the image of Cupid and the overpainting. The conservators concluded that several decades would have passed between the completion of one layer and the addition of the next and therefore concluded that Vermeer could not have painted over the Cupid himself.

Girl Reading a Letter at an Open Window – from the left: old version without Cupid, partially restored and fully restored version; photographed during restoration © Gemäldegalerie Alte Meister, SKD, Photo: Wolfgang Kreische (click on the picture to get a bigger version)

When the discovery was announced to the public in 2019, the senior conservator Uta Neidhardt said that it was “the most sensational experience of my career”. She added: “It makes it a different painting.”

The layer of overpaint was meticulously removed using a scalpel under a microscope, revealing the startlingly altered composition. The painting will go on show next month for the first time since the restoration as the star piece in a major exhibition titled Johannes Vermeer: On Reflection (10 September-2 January 2022) at the Gemäldegalerie in Dresden. The exhibition will include ten Vermeer paintings in total, making it one of the most significant shows on the Dutch Old Master in recent years (there are only around 35 extent Vermeer paintings).

Among the standout loans in the show are The Geographer (1669) from the Städel Museum in Frankfurt; View of Houses in Delft/The Little Street (around 1658) from the Rijksmuseum in Amsterdam; and A Young Woman standing at a Virginal (around 1670-72) from the National Gallery in London, which has a similar painting of Cupid in the background.

Tate Modern po raz drugi

Ewa Maria Slaska

Tak sobie tydzień temu napisałam trochę o Tate Modern i… poczułam niedosyt. Bo o Tate Modern można oczywiście w nieskończoność, a ja chciałam “tylko” o oknach, korytarzach, schodach i Themersonach, ale już i te chcenia wystarczyły, by znowu napisać o Tate Modern.

Okna i schody są moim ulubionym tematem w muzeach i w innych budynkach publicznych. Ale możliwe, że w muzeach przede wszystkim, bo są wytchnieniem dla oka i ducha, pozornie zajętych wchłanianiem sztuki wielkimi kęsami, a tak naprawdę coraz bardziej znużonych. Widok za oknem, pusta przestrzeń westybulu, funkcjonalność schodów przynosi ogromną ulgę. W Tate Modern świetnie to wiedzą. Naprzeciwko wielkich okien z widokiem na panoramę Londynu z Tamizą, katedrą św. Pawła i wieżowcem The Shard stoją długie ławki. Na każdej siedziała jedna osoba. Skutek pandemii czy postępującej atomizacji społecznej?

A o Themersonach muszę też koniecznie napisać, bo wydaje mi się, że ze “starej” polskiej sztuki tylko oni zostali pokazani w Tate. Z nowej wciąż się ktoś pojawia, ale ze starej nie ma nikogo, choć przecież co najmniej Witkacy świetnie by tu pasował. Albo “papież awangardy”, Tadeusz Peiper.

Themersonów znałam od dzieciństwa, bo moi rodzice i ich przyjaciele byli miłośnikami Przygód Pędrka Wyrzutka, książeczki dla dzieci, napisanej przez Stefana Themersona, a zilustrowanej przez jego żonę – Franciszkę.  Pędrek Wyrzutek był w zależności od tego, z kim rozmawiał, człowiekiem, rybą, psem i słowikiem. Ludzie widzieli w nim psa, według psów był słowikiem, a według słowików – rybą. Książeczka to seria odrębnych opowiastek o wędrówkach Pędrka i istotach które spotkał. Były to profesor-wielbłąd, karabinier, małpa, król Pingwin, kapitan Metaferejn, Subiekt sprzedający kapelusze, wilk i Mały Zafrasowany Człowieczek. Z tych historyjek najlepiej zapamiętałam świat, gdzie wszystko było udawane, ale ponieważ wszyscy się na to godzili, można było… udawać, że jest to świat prawdziwy.

Autor, z wykształcenia filozof, w tej błahej historyjce zadaje poważne filozoficzne pytania, o sens życia, o zgodę na normy, zasady i konwenanse, o to kim jesteśmy?

A skoro już jesteśmy przy pytaniu, kim jest Pędrek Wyrzutek, nie mogę nie zacytować tu wiersza Wisławy Szymborskiej Zdumienie:

Czemu w zanadto jednej osobie?
Tej a nie innej? I co tu robię?
W dzień co jest wtorkiem? W domu nie gnieździe?
W skórze nie łusce? Z twarzą nie liściem?
Dlaczego tylko raz osobiście?
Właśnie na ziemi? Przy małej gwieździe?
Po tylu erach nieobecnosci?
Za wszystkie czasy i wszystkie glony?
Za jamochłony i nieboskłony?
Akurat teraz? Do krwi i kości?
Sama u siebie z sobą? Czemu
nie obok ani sto mil stąd,
nie wczoraj ani sto lat temu
siedzę i patrzę w ciemny kąt
– tak jak z wzniesionym nagle łbem
patrzy warczące zwane psem?

Stefan Themerson, urodził się w roku 1910 w Płocku, zmarł w roku 1988 w Londynie. Był nie tylko filozofem, ale awangardowym artystą, pisarzem, poetą, eseistą, filmowcem i kompozytorem; stworzył koncepcję poezji semantycznej i maszynę do filmowania poklatkowego. Pisał po polsku, francusku i angielsku. Jedna z recenzentek Pędrka (Marta_25) pisze: Stefan Themerson stworzył powieść uniwersalną, która do dziś nie traci na wartości. To książka trudna, wymagająca od czytelnika sporego zaangażowania i pewnej zdolności „zacierania granic” między fikcją, a rzeczywistością.

Themerson na tle obrazu swojej żony, Franciszki.

Równie niezwykłym powieściowym bohaterem Themersona co Pędrek jest też profesor Mmaa, czyli termit-antropolog, prowadzący badania nad ludźmi. Termity są bardzo dociekliwymi naukowcami, a zdobywają wiedzę pożerając książki. Wykład profesora Mmaa to kolejna opowieść utopijna o całym życiu i całym świecie, pełna odniesień do filozofii, religii i psychoanalizy.

Franciszka Themerson z domu Weinles (ur. 1907 w Warszawie, zm. 1988 w Londynie) – polska malarka żydowskiego pochodzenia, rysowniczka, ilustratorka, scenografka; wydawczyni; żona Stefana Themersona.

W Tate znaleźli się oboje głównie dzięki awangardowym filmom. Wikipedia wymienia ich siedem, ale cztery zaginęły. Dwa powstały w Londynie na zlecenie Rządu RP na Uchodźstwie. W Tate można obejrzeć film The Eye & The Ear, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie – rekonstrukcję  Apteki.

W historii Themersonów wzrusza mnie też ich wzajemne przywiązanie do siebie. Byli kuzynami, poznali się, gdy Stefan miał lat 19, a Franciszka 22, pobrali się dwa lata później. Przeżyli ze sobą ponad 50 lat i jak twierdzą wszyscy, którzy ich znali, przez cały czas byli bardzo dobrym, zaprzyjaźnionym ze sobą małżeństwem. Umarli w tym samym roku, w odstępie trzech miesięcy.

Stay at home, make art

Ewa Maria Slaska

Kochani, dziwne te święta, chociażby dlatego, że nawet my, single, święta jednak spędzaliśmy z kimś, z rodziną, z przyjaciółmi. Ci co mieszkają rodzinnie, w związkach, we wspólnych mieszkaniach, nie mają problemu, ktoś będzie koło nich. Ale my, single?

Taki więc mi przyszedł pomysł, ukradziony, przyznaję, ze strony bored panda, strona z kolei podłapała wyzwanie rzucone wirtualnym zwiedzającym przez Getty Museum, które to muzeum zainspirowało się amsterdamskim pomysłem Tussen Kunst en Quarantaine (aka Between Art and Quarantine). Nie szukam dalej, bo może cofniemy się w czasie do jaskiń Altamiry. Starczy tyle genealogii, ile jej podaje znudzona panda. Wyzwanie było proste, zrób swoje ulubione dzieło sztuki z tego, co masz pod ręką, z tym, kto jest w domu,

Tu podaję tylko jeden przykład, ale za to z mojego ukochanego dzieła. Myślę, że kochałam je już zanim je kiedykolwiek zobaczyłam na reprodukcji. Opowiadała mi o nim mama, gdy po raz pierwszy wyjechała do Londynu, i naprawdę wiele lat minęło od tego czasu do dnia, kiedy i ja tam dotarłam, weszłam po schodach do National Gallery i popędziłam do sali van Eycka, żeby zobaczyć śliczną średniowieczną kobietę w ciąży, w sypialni, w prywatnej, intymnej sytuacji, i jej młodego męża. I pantofelki pod łóżkiem, i pieska, a przede wszystkim to niezwykłe lustro w głębi, w którym widać czworo gości weselnych, malarza, potretującego małżonków Arnolfini, i ich plecy, a w 12 kołach wmotowanych w ramę lustra malarz namalował jeszcze 12 scen z życia Jezusa. Obraz Małżeństwo Arnolfini został namalowany na desce w roku 1434.

No to teraz wyzwanie świąteczne. Umieściłam je na Facebooku 31 marca. Zaapelowałam: Kochani moi Czytelnicy i (nie)Czytelnicy, ukradłam pomysł na przednią zabawę podczas kwarantanny. Moje wyzwanie brzmi: Zróbcie obraz, który Waszym zdaniem oddaje atmosferę świąt Wielkiej Nocy. Zróbcie i przyślijcie do mnie lub umieście na FB pod moim wpisem lub od dziś, tu, w komentarzu pod wpisem. Po świętach pokażę na blogu wszystkie prace, zrobimy głosowanie i wybrane przez nas DZIEŁO zostanie nagrodzone 🙂

Tu na zachętę Dzieło wykonane przeze mnie czyli Adminkę 31 marca 2020 roku, w dniu, gdy przygotowywałam ten wpis. Nie zastanawiałam się długo, postanowiłam, że powtórzę Jacka Malczewskiego z pisanką. Ciekawe jednak, że miałam w pamięci zupełnie inny obraz niż ten, który znalazłam w sieci. Trudno, słowo się rzekło, nawet jeśli tylko mnie samej…

Kobieta zamiast mężczyzny, niebieska ściana i granatowy szal zamiast nieba. No i na dodatek nie umiem robić selfików. Trudno, tak krawiec kraje, jak mu materii staje. No, a Malczewski, jak zawsze, podobny do Don Kichota (więc może ten krajobraz za nim, to polska La Mancha. Nota bene, ja nie wiedziałam i nigdy mi do głowy nie przyszło, żeby to sprawdzić, czy wiecie zatem, że Mancha to po hiszpańsku plama? Wiadomo Kto mi to powiedział. Dziękuję.)

Iwona Dadej zamieściła u siebie na FB dzieło i jego imitację bardzo pasujące do świątbo obraz można potraktować jako porządki świąteczne, naprawdę nazywa się W bibliotece lub Dziewczyna czytająca w bibliotece i został namalowany przez Edouarda (Johna) Mentha, szwajcarskiego malarza, żyjącego w latach 1858-1915. Naśladownictwo jest dziełem Darii Gerasimov. Autorka komentuje, że każda próba zrobienia porządku w bibliotece tak właśnie się kończy.

W międzyczasie akcja (nie moja, muzealna) objęła już chyba cały świat, a ogłaszają ją przede wszystkim muzea, np. Muzeum Narodowe w Warszawie. Warszawa zaproponowała odtworzenie kilkunastu obrazów polskich malarzy (w tym również Malczewskiego), ja wybrałam, żeby ją tu zaprezentować, Pomarańczarkę Gierymskiego. No bo pomarańcze to w Polsce zawsze przecież bardzo świąteczny akcent. Było sporo różnych wersji starej sprzedawczyni, oto jedna z nich:

Arkadiusz Łuba przysłał dożę Loredana, szykującego się do święta Paschy (Giovanni Bellini).

A tu kolejne propozycje z sieci, które można podzielić na porządki świąteczne i przygotowania oraz same święta. Jak dotąd nie znalazłam propozycji odnoszących sią do Pisma świętego i liturgii, a więc biczowania, ukrzyżowania, złożenia do grobu i zmartwychwstania…

Przygotowania:

I święta

I jeszcze dwie wersje Ostatniej Wieczerzy mistrza Leonarda, wykonana przez wnuka wersja damsko-męska z kotem w pozycji centralnej i moja wersja z apostołkami, ale postacią centralną jest, jak w Seksmisji, mężczyzna, którego jednak podrzucił wnuk. Ja chciałam umieścić syrenę.

Dwa nowe koty

Jeden z tych kotów wcale nie jest nowy, ale dopiero od niedawna mogę jego wizerunek opublikować tu na blogu, nie drżąc z niepokoju, że ktoś mnie kiedyś nakryje, na tym, że pokazuję wszystko, co się da, mimo, że wcale nie zawsze się da. Ale tego kota już się da!

To obraz Ōide Tōkō, Japończyka. Kot patrzący na pająka, 1888–1892,
tusz na jedwabiu,
MET, Nowy Jork
Zobaczcie też TU,
ustawiłam link tak, żeby pokazała się animacja kota z pająkiem,
– dzieło Simone Seagle; gdyby był jakiś inny obraz
(jest ich 9, wszystkie warte obejrzenia), to poszukajcie animacji numer 5.
Przy okazji chciałabym tu wygłosić pochwałę MET i wszystkich innych muzeów, które odstąpiły od obwarowywania reprodukcji swoich dzieł prawami autorskimi i licencjami.

Japońskiego kota przysłała Danusia, z kolei moja siostra nadesłała info książce, która się ukazała w ostatnich dniach października, a którą kupiłam i przeczytałam, i zachęcam do zrobienia tego smaego.

Pamiętam tego kota, kiedyś, dawno temu miałam okazję go poznać. O tym, że kot Konwickich nazywał się Iwan wiedzieliśmy chyba wszyscy, w tytule zastanawia jednak, że był “z domu Iwaszkiewicz”.

Wydawca tak to opisał:

Najsłynniejszy kot wśród celebrytów, największy celebryta wśród kotów.
Trudno uwierzyć, że charakterny i złośliwy kot Iwan nie jest wytworem literackiej fantazji Tadeusza Konwickiego, lecz pełnoprawnym członkiem rodziny Konwickich, przez osiemnaście lat zamieszkałym przy ulicy Górskiego w Warszawie. O jego względy zabiegali Dygat i Holoubek, w stanie wojennym dostawał zagraniczne paczki ze smakołykami, a całkiem niedawno jego życie stało się podstawą musicalu-horroru Zwierzoczłekoupiory.
„Ja się o niego troszczyłem, a on się troszczył o mnie. Jakaś jego obecność nadal trwa. I w tym nie ma żadnej bujdy”.
Kultowe teksty Tadeusza Konwickiego i ilustracje Danuty Konwickiej układają się w zupełnie nową książkę, ukrytą przez Tadeusza Konwickiego w jego najsłynniejszych powieściach. Genealogię Iwana rekonstruuje prawnuczka Jarosława Iwaszkiewicza Ludwika Włodek, a o tym, jak Iwan sprawił, by jego biografia wreszcie ujrzała światło dzienne, opowiada córka autorów Maria Konwicka.

Na blogu książkowym empiku recenzentka Żaneta napisała

Gdy w domu pojawia się kot, wszystko się zmienia. Musisz mu służyć. Znosisz cierpienie spowodowane przez ostre pazury. Obojętność. Uznajesz jego wyższość. I ta mała futrzana kulka (z biegiem czasu powiększająca swoje wymiary) staje się centrum świata domowników. Na punkcie kota oszalał również Tadeusz Konwicki.  (…) To kot nie byle jaki! Iwan, pieszczotliwie zwany Wanią, dachowiec, który zadomowił się w domu Tadeusza Konwickiego i jego rodziny. Pisarz-mistrz i jego kot. (…) Atutem wydania są piękne ilustracje autorstwa Danuty Konwickiej. W jej zbiorach znajduje się mnóstwo rysunków, akwareli, pasteli, a większość z nich skupia się na postaci kota wzorowanej na Iwanie. (…) „Przed światem udajemy, że nasz kot kocha nas ślepą, szaloną miłością”, Zabawa w kotka i myszkę. Jak wygląda życie z kotem? Dokładnie tak, jak opisuje to Tadeusz Konwicki. Mam wrażenie, że z jego słów bije spokój, ale jak to przyznaje w jednym z rozdziałów – udajemy przed światem. Właściciele kotów tak już mają. Na zewnątrz może to wyglądać, jakbyśmy to my „mieli” kota, jakby był cudowną, mruczącą przytulanką… ale nikt nie wie, jakie sceny grozy rozgrywają się w czterech ścianach. Podrapane nogi, przykryte długimi spodniami, potulne dosypywanie ulubionej karmy do miski, mimo że jest pełno, wstawanie o 4 rano, by zejść z kotem na dół i zobaczyć, jak siada pod choinką… – Tak, życie z kotem to wielka przygoda! Poznajemy prawdopodobny rodowód kota Iwana, chociaż tak naprawdę nic nie jest w jego przypadku pewne. Czy jego ojciec to kanapowiec Bazyli? A może jednak nieznany kot o dzikiej naturze? Jego charakter zdecydowanie ma ten pazur! Kot zagarnia dla siebie coraz większą przestrzeń, ma swoje ulubione miejsca, a życie domowników kręci się wokół jego niezwykle cudownej osoby. Tadeusz Konwicki przyznaje nawet, że wakacje spędza w domu, ponieważ ktoś musi zostać z futrzakiem. Czasami ma się dość. Danuta Konwicka miała dość niemal codziennie. Wyklinanie na kota to zjawisko nieodłączne, z którym trzeba się pogodzić. Wkrótce autor zrozumiał, że i tak nigdy się kota nie pozbędą, zwłaszcza po niepokojącym incydencie. Okno było otwarte, kot gdzieś zginął. I zaczęło się. Stawali na głowie, by go odnaleźć. Chodzili po okolicy, rozmawiali z sąsiadami, Tadeusz Konwicki zrobił nawet specjalne oględziny miejsca rzekomej zbrodni. I nic. Nigdzie śladu kota. I co się nagle okazało? Oczywiście, że smacznie śpi pod kołdrą w pokoju córki. Nie trzeba chyba pisać, że był niezadowolony nagłym przerwaniem drzemki!
Historia celebryty – kota Iwana – to zabawny obraz życia rodzinnego, które toczy się własnym rytmem. Poznajemy kociego wroga – miłą starszą panią, która przychodzi sprzątać. To bardzo poważny konflikt. Kot jej grozi, jęczy i – jak zaznacza autor – „…wcale nie ukrywa, że chce pożreć z kościami sympatyczną, kochającą zwierzęta, osobę”. Ale nie tylko się złościł – miał też swoje pasje. Jedną z nich było polowanie na wróble, które przynosił domownikom w prezencie. Kiedyś też przeżył przykry epizod – oglądał program przyrodniczy w telewizji i okazało się, że polowanie na ptaki na wizji nie jest takie proste… Poza tym był uzależniony od waleriany i podobał mu się film o Leninie. Tak, kot Iwan, to niezwykła osobistość! Język Tadeusza Konwickiego jest starannie dopracowany i nie brakuje w nim humoru, dzięki czemu książkę pochłania się w jednym kawałku – to uczta, w której warto wziąć udział (najlepiej ze swoim kotem). Jesteś sługą kota. Kiedyś ktoś powiedział, że dla kota człowiek jest tylko otwieraczem do puszek z jedzeniem. I coś w tym jest. Koty są inteligentne, mają wysoko rozwinięte poczucie własnego „Ja”, (…). Kocia biografia w wydaniu Tadeusza Konwickiego również tego dowodzi. To także przepiękny portret rodziny, w której kot jest pełnoprawny.

Już zanim kupiłam książkę dowiedziałam się z internetu, dlaczego kot jest “z domu Iwaszkiewicz”? A to dlatego że, jak mówi moja synowa, w internecie jest wszystko, nawet żaba przez rz (sprawdźcie, są nawet strony internetowe na temat rzaby, np. TA), znalazłam więc niemal natychmiast odpowiedź na dręczące mnie pytanie.

Autorki biografii – córka Tadeusza Konwickiego, Maria oraz prawnuczka Jarosława Iwaszkiewicza, Ludwika Włodek – na początku współpracy ustaliły, że łączy je pokrewieństwo właśnie przez kota Iwana. Przeprowadzone przez nie poszukiwania genealogiczne nie potwierdziły zawartych w “Kalendarzu i klepsydrze” przypuszczeń Konwickiego, jakoby mama Wani, “chowana w lasach, miała jakiś niedobry romans z rysiem, a może nawet ze żbikiem”. Babcia Ludwiki Włodek, Maria Iwaszkiewicz, wywodziła ród Iwana od półdzikiego, charyzmatycznego kocura sąsiadów o płonących oczach i złośliwym spojrzeniu. Ten kocur ze Stawiska miał czworo kociąt z kotką Włodków – Jagusią, drobną, niezależną z charakteru czarną koteczką. Jednym z kociąt był Iwan.

Tadeusz Konwicki w “Kalendarzu i klepsydrze” tak opisywał pojawienie się w jego życiu „kolegi, sublokatora i rezydenta”: “Nie mieliśmy z żoną jakoś ochoty na zwierzę w domu, dość nas wymęczyło chowanie dzieci, ale właśnie dzieci, obie córki, Ania i Marysia, od dawna męczyły o kota. Marysia Iwaszkiewicz, szukając klienta na kociaki, wydedukowała, że jesteśmy z żoną w krytycznej sytuacji, maltretowani przez dzieci. Wobec tego pewnego dnia w tekturowym pudełku czy w jakiejś torbie przybył do Warszawy kot Iwan, a właściwie trzymiesięczny kotek Wańka, szary z ciemnymi pręgami dachowiec, chudy, długonogi, bardzo nerwowy”. Imię dostał po bohaterze piosenki Bułata Okudżawy z refrenem “Oj, Wania, Wania” o Wańce Morozowie, który zakochał się w cyrkówce.

Tak rozpoczęło się 18 lat wspólnego życia pisarza i kota. Maria Konwicka wspominała: “Iwan był sercem domu i gwiazdą literacką. Po “Kalendarzu i klepsydrze” zyskał rzesze wielbicieli, którzy żądali wieści o nim w kolejnych książkach, słali z zagranicy kocie żarcie. Że sytuacja wymyka się spod kontroli zrozumiałam, gdy w czasie stanu wojennego rodzice biedowali, a z całego świata napływały paczki z jedzeniem dla Iwana. Mam wrażenie, że ojciec był na polskim gruncie prekursorem lansowania kotów w kulturze, trendu, który doprowadził dziś do sytuacji, że nie sposób otworzyć internetu, żeby nie utonąć w morzu zdjęć słodkich kiciusiów”.

Teraz już przeczytałam tę książkę. Fajna, zwłaszcza, że pewnie wszyscy pamiętamy cytowane tam fragmenty. Nie będę Wam opowiadać, jak fajna to  książka. Bieżcie czym prędzej do księgarni i kupujcie…

Barataria na gobelinach

Dla Pana Wojciecha Charchalisa

Ewa Maria Slaska

Panie Wojciechu! Barataria to nie Bakszysz!

Z uporem maniaka wracam do tematu sprzed tygodnia, do pomysłu tłumacza, żeby inaczej nazwać wyspę Baratarię, którą Książę Pan i Księżna Pani  w przypływie złośliwej fantazji ofiarowali giermkowi Don Kichota. Przez całą pierwszą część Dzieła i spory kęs drugiej Sancho Pansa, przymierając głodem, marznąc po nocach i cierpiąc od upału w ciągu dnia, często gęsto zbierając cięgi za swojego pana, jechał wiernie na swoim osiołku, nie otrzymując w zamian żadnej nagrody. Jedynym jego wynagrodzeniem była obietnica, że kiedyś jego pan podaruje mu wyspę. Cóż to miała być za wyspa! Wyspa spełnienia życzeń, szczęścia, lenistwa, dobrobytu, czarodziejska wyspa, utkana ze wszystkich marzeń ciężko pracujących ludzi, którym obietnica cudu pomaga przetrwać udręki codzienności. Wyspa, na którą czekał Sancho Pansa, była w świecie maluczkich wyrazistsza i lepiej zrozumiała, niż religijna obietnica Raju. Raj to była abstrakcja, przeznaczona tylko dla tych, którzy nigdy nie zgrzeszyli, a któż z nas nigdy nie zgrzeszył? Być może po śmierci mieszkali tam bogaci, bo bogaty wszędzie wejdzie, a jak się nie da wejść czy wjechać, to wpełznie jak gąsienica, gdyż pieniądz toruje mu drogę. Biedny wie, że nie ma nawet prawa pomarzyć o raju. Tymczasem wyspa jest zarazem baśniowa i realna, leży niemal w zasięgu ręki, za lasem, za zakrętem drogi, na rzece, jeziorze, morzu, oceanie. Na wyspie jest realne jedzenie, kasza, cebula, kawał mięsa, bochen chleba, stągiew wina. Wyspa obiecywała, że raz wreszcie można najeść się do syta, napić do woli, wyspać godnie, może białkę przytulić, ale to akurat nie było najważniejsze. Bo wszystkiego mogło brakować w życiu biedaków, ale seks zawsze był, była to wszak najtańsza rozrywka, na jaką stać było biedaka.

Dlatego tak okropna była w opowieści Cervantesa ta przewrotność Księżnej i Księcia, którzy dali Sancho Pansie ową Wyspę tylko dla żartu i żeby z niego zakpić. Uprzedzili go nawet o tym.

Digo, pues, que con todo su acompañamiento llegó Sancho a un lugar de hasta mil vecinos, que era de los mejores que el duque tenía. Diéronle a entender que se llamaba la ínsula Barataria, o ya porque el lugar se llamaba Baratario, o ya por el barato con que se le había dado el gobierno. Al llegar a las puertas de la villa, que era cercada, salió el regimiento del pueblo a recebirle; tocaron las campanas, y todos los vecinos dieron muestras de general alegría, y con mucha pompa le llevaron a la iglesia mayor a dar gracias a Dios, y luego, con algunas ridículas ceremonias, le entregaron las llaves del pueblo, y le admitieron por perpetuo gobernador de la ínsula Barataria.

Wyspa nazywała się taniocha, bo za taniochę Sancho ją otrzymał.

Oczywiście artyści, którzy od lat przedstawiali Baratarię, zapominali o tym, że jej pierwociny były proste, przedstawiali ją po królewsku wspaniale.


U góry: Obraz (tzw karton) Charlesa Antoine’a Coypela, Sancho Pansa przybywa do Baratarii, stanowiący wzór dla gobelinu; poniżej ten sam temat oraz Uczta Sancho Pansy w Baratarii już jako gobeliny utkane wg obrazów Coypela i otoczone bogatymi rokokowymi bordiurami na modnym wówczas karmazynowym tle.

Mistrzami odpowiedzialnymi z przeniesienie wizji malarza na warsztat tkacki byli ojciec i  syn Michel i Jean Audranowie. Gobeliny zostały wykonane z wełny i jedwabiu, a znajdują się w Getty Museum w Malibu, California, USA. Coypel, nadworny malarz Ludwika XVI, przygotował 28 kartonów do produkcji gobelinów z serii o don Kichocie, która została w XVIII wieku w różnych wersjach wykonana dziewięciokrotnie i praktycznie rzecz biorąc zdominowała całą tekstylną produkcję Królewskiej Manufaktury Mebli i Gobelinów w Gobelin koło Paryża.

Gobeliny z pierwszej serii były przeznaczone na królewski podarunek dla Marii Krystyny i Alberta Kazimierza, księstwa Saxen-Teschen, którzy w owym czasie wspólnie zarządzali tzw. Niederlandami Austriackimi czyli dzisiejszą Belgią. Księżna Maria Krystyna była siostrą królowej Marii Antoniny. Książę Albert Sasko-Cieszyński – synem króla Polski, Augusta III i Marii Józefy Habsburżanki.

Przy okazji ciekawostki – Księstwo Maria Krystyna i Albert mieszkali w Cieszynie i znacznie przyczynili się rozkwitu gospodarczego księstwa Cieszyńskiego. Po śmierci żony pogrążony w smutku książę przeniósł się do Wiednia. Książę był kolekcjonerem sztuki, zgromadził największą na świecie kolekcję rysunków i grafik starych mistrzów. Kolekcja zgromadzona w pałacu Księcia dała początek muzeum, które od imienia księcia nazwane zostało Albertina. Jest to dziś jedno z najsłynniejszych muzeów na świecie.

Również gobeliny o Don Kichocie weszły w skład zbiorów Albertiny, wciąż jednocześnie pozostawały w posiadaniu członków dynastii Cieszyńskiej. Dopiero w roku 1936 jeden kolejnych właścicieli przeprowadził się do Londynu i zabrał ze sobą gobeliny. Ich losy przez następnych 30 lat były nieznane. Pojawiły się na rynku w roku 1967, kiedy to Alice Bucher ze Szwajcarii wystawiła je na sprzedaż w Domu Aukcyjnym Sotheby’s w Londynie. Muzeum Paula Getty’ego nabyło je tamże w roku 1982.

Muzeum Getty’ego nie podaje kim była Alice Bucher – dzięki informacjom znalezionym w internecie pozwalam tu więc sobie popuścić nieco wodze fantazji. Niejaka Alice Bucher ze Szwajcarii wystawiła gobeliny na sprzedaż w roku 1967. W tym samym roku w Adligenswil koło Lucerny niejaka Alice Bucher zbudowała największe i najnowocześniejsze na owe czasy przedsiębiorstwo drukarskie – Druckzentrum C. J. Bucher. Alice prowadziła tę skromną firmę rodzinną już od roku 1941, kiedy jej mąż ciężko zachorował. W roku 1967 firma zdobyła się na niebywały skok inwestycyjny, a w dziesięć lat pźźniej powołała do życia fundację wspierającą milionowymi dotacjami instytucje pedagogiczne, artystyczne i społeczne w Lucernie. Czyżby to gobeliny z Sancho Pansą, gubernatorem Baratarii, pozwoliły przedsiębiorstwu Bucherów tak świetnie się rozwinąć? Szkoda tylko, że nie wiemy, jak Alice weszła w ich posiadanie. W styczniu 2018 roku drukarnia Alice Bucher firma przestała istnieć. Do bankructwa doprowadził ją internet.

Tak bywa. Fortuna kołem się toczy.

Legenda głosi, że gobeliny otrzymały swoją nazwę od tak wysokiego kunsztu tkackiego, że zasadniczo nie mogły być dziełem rąk ludzkich i musiały powstać jako dzieło goblinów, utalentowanych baśniowych rzemieślników. Ale rzeczowa Wikipedia najwyraźniej nigdy nie słyszała o takiej wersji nazwy gobelin. Gobelin to Gobelin, mała miejscowość nieopodal Paryża, w której ulokowano manufakturę, a która wzięła swą nazwę od nazwiska słynnych farbiarzy, mieszkających tu od XV wieku. Czy to oni tak byli utalentowani? Może, w każdym razie to oni jako pierwsi uzyskali ów wspaniały karmazynowy kolor, dający się zastosować w arrasach. Farbiarstwo zapewniło rodzinie Gobelin nieprzebrany majątek, ten z kolei zapewnił im wejście do stanu szlacheckiego.

No tak. Fortuna gobelinem się toczy…

I jeszcze się potoczy. Za tydzień TU