Auf Deutsch siehe link im 2. Absatz
Ewa Maria Slaska
Pro domo sua
Dostałam już jakiś czas temu i właściwie od razu przeczytałam książkę Karoliny Kuszyk, Poniemieckie, wydaną przez Wydawnictwo Czarne, ale dopiero teraz przyszedł czas, bym coś tu o niej napisała. Nie jest to powieść, jak się każdy z nas spodziewał, ani autobiograficzna opowieść, lecz zebranie danych na temat tego, co poniemieckie. Książka jest starannie opracowanym kompendium tego, co było poniemieckie. Miasta i wsie, pola, parki, ogrody i domy. Krowy i świnie. Bezpańskie psy i zdziczałe koty. Pomniki, linie kolejowe, mosty. Drzewa. Szpital, ratusz, gazownia, elektrownia. Cmentarz. Meble, obrazy, obrusy. Ubrania, buty, zabawki. Zapachy i kolory.
Ważny temat, dotąd rzadko poruszany, ale jednak wielu z nas już o tym pisało i mówiło. Ja też. Przypomnę więc tu moje bardzo dawne opowiadanie, które wiele lat temu przywołałam też TU na blogu. Napisałam wtedy: Po polsku opowiadanie nazywa się Lalka. Po niemiecku In fremden Schuhen. Obie wersje zostały wielokrotnie opublikowane, a wersja niemiecka była też kilkanaście razy czytana w radio w całych Niemczech. Był czas, że honoraria za opowiadanie o niemieckiej lalce i o tym, jak polska dziewczynka odkrywa niemiecką przeszłość swojego miasta, było moim podstawowym źródłem utrzymania. Kiedyś też czytałyśmy nasze opowiadania we dwie z nieżyjącą już niemiecką pisarką, Ursulą Höntsch, która jako mała dziewczynka ucieka z rodzicami i musi zostawić ukochanego misia. Temat pojawił się też niedawno w filmie wg autobiografii Judith Kerr, Kiedy Hitler ukradł różowego króliczka. Dzieci i ich poniemieckie zabawki, w poniemieckich domach i poniemieckich miastach.
Ewa Maria Slaska
Lalka
Urodziłam się w cztery lata po wojnie. Tylko cztery lata. A przecież wcale nie było to takie proste do pojęcia. Wojna była tak odległa, zatopiona w przeszłości, choć przecież decydowała o życiu tu i teraz. Była. Była zawsze. Ciągła cezura: przed wojną, po wojnie. Po wojnie było lepiej…
Wojna wyznaczała treść filmów, plakatów, książek, przemówień. Chłopcy bawili się w wojnę, biegali po podwórku, strzelali z patyków. Realna materia strachu, nierealna materia zabawy. Nic nie znacząca za dnia, straszliwa w sennym koszmarze. Najdawniejszy zapamiętany sen. Bombardowanie, płonące domy i ulice. Sen w kolorze płomieni. I szary sen. Ustawiczny sen o tym, że trzeba iść tam, gdzie na końcu nieruchome szeregi stoją na placu apelowym. Kolejka nagich postaci przed budynkiem. Ciemność, noc, zimno. Świat bez słońca. Dziecinna wizja wojny, której wciąż trzeba się bać, choć miało się szczęście urodzić cztery lata po jej zakończeniu.
Dopiero w szkole, czytając Gałczyńskiego ‐ kto się dziś bez wstydu przyznaje do czytania Gałczyńskiego, a przecież wszyscy go czytaliśmy ‐ straszne odkrycie, że wojna toczyła się też w pełnym blasku słońca, przy pięknej pogodzie, gdy kwitł wrzos i miedziane żmije wygrzewały się w beżowym piasku wydm. I dwa wyobrażenia o przyszłej wojnie, która nadchodziła nieuchronnie. Trwanie w ciemnej, na głucho zamkniętej piwnicy bez okien lub szukająca samobójstwa twarz pochylona nad piecykiem gazowym. Żydowski los, dobrowolnie wybrany ze wszystkich możliwych modeli przetrwania lub śmierci.
Gdańsk wyszedł z wojny jako morze ruin. Wcale ich nie pamiętam. Wszyscy moi koledzy pisarze z Trójmiasta zachowali jakieś niezwykłe wspomnienia z dzieciństwa, pamiętają zabawy w chowanego w ruinach gotyckich kościołów i niewypały w piaskowych lejach drążących okoliczne lasy. A we mnie nic, tylko kwitnące żółto krzaki janowca, grudki bursztynu na plaży w Mikoszewie i ogród za domem, w którym kwitły irysy i bez, a między dwoma drzewami głogu rozpięta była huśtawka. Tylko bajki Andersena i moje przedsenne marzenia, którymi odpędzałam od siebie strach przed zaśnięciem. Księżniczka motyli, wieszczka lalek, Indianka skacząca konno przez dwumetrową drewnianą palisadę Fortu Last Surprise, Kalipso o pięknych włosach. Dziś, jako dorosły człowiek, nie wiem, dlaczego nie widziałam wokół siebie śladów wojny, której przez całe dzieciństwo tak potwornie się bałam. Tak jak nie widziałam śladów codziennej rzeczywistości politycznej. Rokossowski był dla mnie człowiekiem, który w dzieciństwie pijał herbatę trzymając łyżeczkę w szklance, stąd została mu na zawsze jedna uniesiona demonicznie w górę brew.
Nie miałam pojęcia, że to Rosjanie obrócili Gdańsk w perzynę i wygnali Niemców. Czy mogę dziś twierdzić, że byłam bezmyślną ofiarą komunistycznej propagandy. Nawet tego nie jestem pewna. Chyba raczej tworzyłam sobie swoje własne wyjaśnienia. Byłam kilkakrotnie w Warszawie, a ponieważ wojenne ruiny w Warszawie ‐ te pamiętam znakomicie ‐ nie były tak wstydliwie pomijane, przeciwnie były jakimś masochistycznym świadectwem męstwa, bohaterstwa, patriotyzmu, powodem do chluby i chwały, więc przeniosłam warszawskie wyjaśnienia na gdański grunt. Za ruiny polskich miast byli odpowiedzialni Niemcy. I to wystarczyło.
Kochałam Gdańsk. Kochałam stare, odbudowane uliczki z wąskimi domami o wysokich oknach, z gankami, na które prowadziły niskie płaskie schody z metalową poręczą i ogromną kamienną kulą. Kochałam gotyckie kościoły tak dalece, że nie zauważyłam, iż były tylko ruiną, i mewy nad Motławą. Kochałam jazdy tramwajem nad morze. Uwielbiałam ‐ tak jak tylko małe rozmarzone dziewczynki mogą coś uwielbiać ‐ morze zimą. Szare fale wzburzonego morza rozbijające się z hukiem o nabrzeże, spłukujące piasek plaży w Brzeźnie i podmywające korzenie róż kutnerowych wzdłuż spacerowych alejek. W przenikliwie zimne niedziele trudno było uzmysłowić sobie, że to te same róże, które latem pachniały i odurzająco, i rybnie, tłuszczem do smażenia i piaskiem na gorącej skórze, natartej olejkiem do opalania. W sklepach można było dostać tylko jeden rodzaj olejku, więc cały świat pachniał tak samo. Róże latem były zakurzone i znikały pod wiecznie takimi samymi rozmowami plażowiczów. Zima należała do sfery szarej, była grisaille kolorystycznym i dźwiękowym. Chmury dotykały obwisłymi granatowymi brzuchami szarej powierzchni morza, tłumiąc rozdzierający pisk mew i rybitw.
Pewnej zimy Zatoka Gdańska zamarzła. Popielata pod bezsłonecznym niebem, ujęta w ramy nieba, portu i krwędzi Wysoczyzny Oksywskiej, była jak obraz holenderskiego mistrza. Na matowym, pełnym grud i załomów lodzie widać było daleko, w kierunku Helu maleńkie ludzkie figurki.
Och, moje miasto, pełne wspomnień o koronkach, aksamitach, atłasach, o lokach, w które wpięte były szare perły, o złotych siatkach na włosy i bursztynie, miasto pawany i sarabandy, uliczek zatopionych w srebrnym blasku księżyca i miłości. Być może naprawdę żyłam w wieku XVII i dlatego nie zauważałam ruin, Rosjan, pochodów pierwszomajowych ani czołgów. Myślałam, że w każdym mieście na świecie żyją razem Niemcy, Polacy, Holendrzy, Szkoci, Żydzi, Anglicy, ubierają się w cudowne stroje, połyskujące srebrem i tańczą na balach, podając rękę miłości, która wszystko zwycięża.
Ten świat był mi niedostępny, to prawda, ale nie dlatego, że nie istniał już dawno, bo tego wcale nie wiedziałam, lecz dlatego, że byłam za mała, a do tego brzydka. W moim świecie, jak w opowiadaniach Fitzgeralda, było miejsce tylko dla pięknych, młodych, bogatych, dobrze ubranych dorosłych.
O Rosjanach się nie mówiło. To znaczy politycy ‐ jak sądzę ‐ mówili i to dużo. Ja jednak potrafiłam w nie słyszeć polityki. Tak jak nie słyszałam kazań w kościele. Polityka i religia spływały wokół mnie wielkimi falami, zapewne próbowały mnie, każda na swój sposób, wychować i ukształtować ‐ a ja spałam. Byłam nieprzytomna. A może tylko głupia i niedojrzała. W kościele Serca Jezusowego, tym samym gdzie Günter Grass posadził Oskara Mazeratha na kolanach Matki Boskiej, patrzyłam co niedziela w witraże. Przedstawiały polskich błogosławionych, Andrzeja Bobolę, Stanisława Kostkę, Salomeę. Polskość tego przekazu wzruszała mnie równie mało, co jego religijna wzniosłość. Fascynowała mnie przejrzysta materia szkła, szkarłatne i głęboko błękitne szaty, przez które wyobraźnia przechodziła na drugą stronę, jak przez komin lub studnię. Faktycznie więc ‐ mimo religii co czwartek, mszy co niedziela, mimo plakatów politycznych w przedszkolu i na ulicy ‐ rosłam na istotę zupełnie pozbawioną wiedzy o ideologii. Sterylnie wyjałowiona.
Moja dziecinna odmowa dotyczyła treści przekazu, nie sięgając rytuału. Rytuał religijny był bajkowy, a więc sprawiał mi przyjemność. Boże Narodzenie, Wielkanoc. Nazwy, barwy, dźwięki. Anielskie włosy, białe suknie, kwiaty, lilie… Lilie sprawiły, że stałam się fanatyczną wielbicielką rytuału Bożego Ciała. Gdybym wiedziała już wtedy, że to moja patronka, święta Ewa, średniowieczna zakonnica z Liege, zadbała o to, by w połowie XIII wieku wprowadzić do chrześcijańskiego rytuału święto Bożego Ciała ‐ czy wtedy stałabym się nieco mniejszą poganką? Niemcy przypisują to święto Julianie, ale ja nadal ‐ wbrew historyczno kanonicznej prawdzie ‐ wolę, by to była Ewa. Obie były dziwnymi kobietami. Julianę przyjęto do klasztoru w wieku pięciu lat. Była bystrym dzieckiem, szybko nauczyła się czytać i pisać, również po łacinie, by studiować pisma świętego Augustyna i życie świętego Bernarda z Clairveaux. Miała 16 lat, gdy ujrzała Jezusa i ten nakazał jej uzupełnić chrześcijański rok rytualny o brakujące święto uwielbienia dla Eucharystii. Pokazał jej też symbol ‐ tarczę księżyca wyszczerbioną w jednym miejscu, a szczerba oznaczała właśnie owo brakujące święto. Juliana została przeorką i rozpoczęła długą i uporczywą kampanię o uczczenie osobnym świętem Corpus Dei. Znużone walką władze klasztorne wypędziły Julianę i kilka wiernych jej mniszek, i wtedy na arenie pojawiła się Ewa ‐ samotnica z kościoła świętego Marcina w Liege. Mówi się, że Ewa żyła najpierw jako światowa dama, zanim nie oddała się samotnemu bytowaniu w klauzurze romańskiego kościoła. Juliana wędrowała od klasztoru do klasztoru, głosząc wszędzie chwałę Bożego Ciała, gdy tymczasem Ewa nie ruszyła się z miejsca. Pozostała w Liege i pisywała listy do arcybiskupa i archidiakona prowincji, który, gdy został papieżem Urbanem IV, rzeczywiście ustanowił święto Bożego Ciała. Przekonała go ponoć krew Zbawiciela, która wypłynęła z hostii podanej przez księdza niedowiarka wieśniakom w Bolzano. Krew kapała z hostii na szaty księdza, patenę, marmurowe balaski i haftowane obrusy. Juliana już nie żyła już, ale Ewa nadal toczyła walkę o Boże Ciało. Urban zobaczywszy w swym pałacu w Orvieto procesję krwawiącego Bożego Ciała przypomniał sobie jej nawiedzone listy.
Krew i wizje. Śni mi się, że jestem małą dziewczynką, mam sześć lat i krwawię. Po udach spływają mi najpiew pojedyncze krople, a potem strumienie krwi. Mam sześć lat, nie wiem jeszcze, że istnieje coś, co nazywa się miesiączka. Krew zalewa biały dywan, ściany, korytarz. Wychodzę z pokoju. Czy zostanę ukarana za pokrwawienie podłogi? Sypię kwiaty z koszyczka. Kadzidło, ołtarze na ulicy. Dwie nawiedzone mniszki, które w XIII wieku sprawiły, że teraz idę w procesji z białą lilią na patyku w dłoni, zapatrzona w wizję księżniczki, którą mogłabym być, gdybym nie była mała i brzydka. Niewątpliwie bycie małą i brzydką nie sprzyjało rozumieniu treści religijnych. Mistyka melancholijnej dziewczynki. Niczego nie pojmowałam.
Indoktrynacja polityczna była jeszcze łatwiejsza do odrzucenia, bo nie miała w sobie elementów bajkowych i pięknych przedmiotów. W równym stopniu nie pojmowałam niczego, ale też nawet nie próbowałam brać w tym udziału. Rytuał komunistyczny lat pięćdziesiątych był zbyt słabo zrytualizowany, żeby mnie skusić. To kwestia smaku. Herbert też to zauważył, choć nie był małą dziewczynką. Dziwnym trafem ignorowanie rytuału politycznego nie przysporzyło mi żadnych problemów. Miałam szczęście. I wtedy, i potem. Nigdy nie zostałam ukarana za odrzucenie polityki, za to że niczym się nie interesowałam i nigdzie nie należałam. Później, już jako osoba dorosła, czerpałam z tego pewną satysfakcję, mogąc z czystym sumieniem wyznawać, że nic i nigdy. Były to jednak obłudne ćwierć prawdy, bo byłam tylko sennie odporna na świat i nigdy nie użyłam świadomości, by swą indolencję uzasadnić etycznie ani za nią zapłacić.
Mieszkaliśmy w domu nazywanym potocznie „poniemiecki“, ale ta nazwa nic mi nie mówiła. Można ją było rozumieć jako charakterystykę czasową: kiedyś niemiecki, jako przekazanie praw własności. Ja jednak, w najlepszym wypadku, jeżeli w ogóle poświęciłam jej choć trochę uwagi, używałam jej jako określenia stylu architektonicznego: gotycki, romański, poniemiecki. I nie stawiałam pytań. Myślę, że jako dziecko w ogóle niewiele stawiałam pytań ‐ poza tym jednym, wielkim, ciążącym nad moim życiem pytaniem: dlaczego? Dlaczego jestem brzydka? Już nawet nie pytałam, dlaczego nie jestem kochana? Brzydcy nie mają prawa do miłości, można ich tylko odrzucić. O to więc nie pytałam, a nic innego mnie nie zajmowało. Nie pytałam o przeszłość, o znaczenie słowa „poniemiecki“. Dzieci podobno wiecznie zadają pytania, ale mają one charkter poznawczo‐teraźniejszy, a nie historyczny. Przeszłość nie istnieje, bo dziecko w niej nie istniało. My, powojenne dzieci, byliśmy przybyszami, nie tylko w sensie dziejowym, byliśmy przybyszami w sensie biologicznym.
Poniemiecki dom był dwupiętrową willą z nisko opadającym ceglanym dachem, miał dwie okrągłe wieżyczki i dwa wykusze oraz ganek z żeliwną poręczą i oszklonym zadaszeniem. Przez witrażowe secesyjne okno przedostawało się do sieni biało‐fiołkowe światło, rzucając na podłogę wyblakłe cienie kanciastych, stylizowanych kwiatów. Na prawo z sieni wchodziło się do pokoju dziadka Jana, emerytowanego dyrektora PKP, który poświęcił czas emerytury wycinaniu z lipowego drewna gdańskich domów ze spiczastymi szczytami, gotyckich kościołów i szlachetnych w swych holendersko‐renesansowych proporcjach budowli miejskich. Średniowieczno‐barokowe miasto Gdańsk na stole dziadka Jana stanowiło dla mnie jedyny prawdziwy ideał piękna przeszłości, jedyną piękną prawdę. Był to rodzaj egzystencji urojonej, pojmowałam ją jednak bardzo dobrze.
Było raz sobie miasto Gdańsk (tak, tak, to jest parafraza Grassa), które nie przyjęło Johanna Sebastiana Bacha na kapelmistrza, bo nie zdał się szacownej Radzie Miejskiej dość dobry. Było raz sobie miasto Gdańsk, które po dwustu latach władzy krzyżackiej podjęło decyzję, że woli sprzymierzyć się z Rzeczpospolitą Polską. Było raz sobie miasto Gdańsk, które jeszcze trzysta lat później uroczyście świętowało obchody przyłączenia do Polski i zleciło muzykom skomponowanie z tej okazji kantaty na chór i orkiestrę. I nikomu w mieście nie wadziło, że ku czci powrotu do Polski chór śpiewał po niemiecku. Było raz sobie miasto Gdańsk, spowite w czarny aksamit i brabanckie koronki, w koralach i pierścieniach z bursztynu, wykarmione tłustą białą rybą Wschodniego Morza, nasączone słodkim, ciężkim winem Hiszpanii, miasto pachnące pieprzem i goździkiem, nieistniejące miasto moich fantazji.
W ogrodzie przed domem znajdowała się betonowa figura, przedstawiająca podobno Poezję. A może Miłość? Nie wiadomo dokładnie, bo wiatr i deszcz zmieniły alegorię w dość obły betonowy walec. Szare i płomiennopomarańczowe plamy znaczyły miejsca, gdzie porosty zdołały zamienić martwy beton w żywą i odżywczą materię natury. Poezja była poniemiecka, tajemnicza i fascynująca.
Mówiło się niekiedy, że w naszym domu mieszkał kiedyś lekarz. I dobrze. Kiedyś to znaczy w jakimś odległym, nieistniejącym czasie przeszłym. Aż przyszedł dzień i ciotka Karolina wspomniała mimochodem, że ów lekarz był Niemcem.
‐ Co? ‐ zapytałam oburzona. ‐ Co to znaczy?
‐ Przed wojną mieszkali tu Niemcy.
‐ Gdzie?!
‐ W Gdańsku.
‐ Dlaczego?!
Było mi niedobrze. Przecież wiedziałam doskonale, że Gdańsk był od wieków polskim miastem. Propaganda jednak robiła swoje. Takie rzeczy wiedziało w końcu każde dziecko. Niemcy nie mieli tu nic do roboty. Oczwiście pomijając wojnę. Wojna była tak czy owak czymś ponad wszelkie rozumienie okrutnym, a jej celem było właściwie tylko jedno ‐ nasycić niemiecką żądzę krwi. Niemiecki lekarz, ktoś osiadły, mieszkający w jakimś domu, w naszym domu nie pasował mi do obrazu wojny.
Idę na podwórko. Muszę to wszystko przemyśleć. W Gdańsku mieszkali Niemcy. A potem zniknęli. Ale nie całkiem. Niektórzy zostali i wtedy mówi się o nich: autochtoni. Dzień objawienia. Nareszcie wiem, kto to są autochtoni. Ale to objawienie zmienia też znaczenie słowa poniemiecki. Przy kolacji wracam więc do tematu:
‐ Czy to znaczy, że w naszym domu mieszkali Niemcy?
‐ Tak.
‐ No i co się z nimi stało? Umarli?
Tak powinien wyglądać świat: ci, którzy zamieszkiwali przeszłość, nie żyją.
‐ Czy ja wiem? Może uciekli.
‐ Przed kim?
‐ Przed Rosjanami.
‐ Przed Rosjanami, oni nas przecież wyzwolili?!!
Ciotka Karolina milczy. Ja uporczywie pytam dalej.
‐ Dokąd uciekli?
‐ No, chyba do Niemiec.
‐ I tam umarli?
‐ Dlaczego? To przecież było zaledwie dziesięć lat temu.
Dziesięć lat temu! A ja mam sześć lat. Liczby. Dziwne.
Następnego dnia zaczynam poszukiwanie prawdy. Muszę przyjrzeć się wszystkiemu pod nowym kątem. Niemiecki dom. Przed dziesięciu laty mieszkał tu niemiecki lekarz. Potem ja się urodziłam, a lekarz zniknął. Oglądam cały dom. Być może pierwszy raz naprawdę dostrzegam rzeczywistość. Klatka schodowa z biało‐czarnymi kwadratami posadzki, secesyjne okno, Poezja w ogrodzie. A może Miłość? Otwieram drzwi do kantorka pana Jasińskiego. Wydaje mi się, że w zatęchłym powietrzu ciasnej, komórki czuję nie tylko zapach smarów i oleju samochodowego, ale nagle dziwnie wyraźny zapach leków. Lekarza już nie ma, nie ma jego lekarstw, a przecież zapach trwa, mocniejszy niż wszystkie materialne fragmenty rzeczywistości, które tak łatwo spalić, zniszczyć, wyrzucić. Stoję w kantorku i wdycham zapach przeszłości.
‐ No, szkrabie, szukasz czegoś? ‐ pyta przyjaźnie pan Jasiński. Jest duży i tęgi. Trochę się go boję, bo pije. ‐ No? Szukasz czegoś? ‐ powtarza pytanie pan Jasiński.
‐ Tak ‐ kiwam głową. ‐ Niemców.
‐ To są Niemcy ‐ mówi pan Jasiński i pokazuje mi obrzydliwy obrazek wycięty z jakiejś gazety i oprawiony w ramki. Po co ludzie wieszają coś takiego na ścianie? Szary, straszny krajobraz, szereg kolczastych drutów, jakaś wieżyczka, brama, w oddali komin. ‐ Oświęcim ‐ mówi pan Jasiński.
Potakuję ze zrozumieniem, choć nic nie rozumiem. Nie wiem, co to jest Oświęcim.
‐ Tak ‐ mówię‐ ale ciotka Karolina mówiła, że Niemcy tu byli. U nas.
‐ Oczywiście ‐ mówi pan Jasiński.
Czy pan Jasiński ma to samo na myśli, co ja, gdy mówi to swoje tak, oczywiście? Też ma na myśli Niemców, a nie żołnierzy?
‐ I gdzie oni są?
‐ Wypędzeni. Przyszli nasi i wygonili cholernych Szwabów. I dobrze.
I dobrze, trzeba ich było po prostu wypędzić. Tych wszystkich uzbrojonych po zęby Niemców w mundurach koloru polnej szarości. Tylko tych moich, pięknych, w lokach, kaftanach i aksamitach, tych nikomu nie wolno tknąć, bo ich kocham.
‐ Widział Pan tych Niemców? Tych stąd?
‐ Tak.
Teraz mam się już zdecydowanie na baczności.
‐ To oni zbudowali ten dom?
‐ Tak.
Więc jednak.
‐ Inne domy też?
‐ Też. Tu mieszkali sami bogaci. Widziałaś kiedyś ich rzeczy? Jeszcze trochę tego zostało, choć większość poszła w szaber.
Pan Jasiński idzie ze mną do holu. Pod schodami we wnęce znajdują się małe, zamknięte na kłódkę drzwi. Jak z Alicji w krainie czarów. Tajemnicze drzwi do ogrodu. Że też nigdy nie zwróciłam na nie uwagi. Pan Jasiński podaje mi kluczyk.
‐ No, otwórz!
W środku są zabawki. Patrzę pytająco na pana Jasińskiego. Kiwa głową i wraca do swoich zajęć. Wyciągam po kolei przedmioty ukryte w schowku. Czy dlatego kiedyś w przyszłości będę studiowała archeologię, żeby jeszcze raz poczuć ten dreszcz zdumienia i grozy, a jednocześnie zachwytu, gdy nagle w codziennej powierzchni rzeczywistości otworzą się drzwi w przeszłość.
Skrzypce. Biorę je do ręki, opieram o ramię ‐ skąd wiem, że tak się trzyma skrzypce? Próbuję grać. Potworny wizg przywołuje do holu nie tylko pana Jasińskiego, lecz również panią Jasińską z Joanną i Antkiem. Joanna jest młodsza ode mnie, ale jest i tak moją jedyną towarzyszką zabaw. Dom jest mały, zamieszkany tylko przez cztery rodziny, nie to co nowe bloki w mieście. I tylko dwie rodziny mają dzieci.
‐ Czy Joanna może się ze mną pobawić? ‐ pytam.
Odkładam skrzypce i już teraz we dwie wyciągamy kolejne przedmioty z komórki. Papiery, strasznie dużo papierów, są pożółkłe i dziwnie pachną. Wyrzucamy je. Lalka. Ma prawdziwe, długie, jasne włosy i niebieskie oczy, które się zamykają i otwierają. Nigdy jeszcze nie widziałyśmy takiej zabawki. Właściwie ta lalka jest ładna, ale jest w niej coś strasznego. Boję się jej. Jasne włosy tylko luźno trzymają się płóciennej czaszki. Wypadające kosmyki odsłaniają szare placki lalczynej skóry. Jedno błękitne oko wepchnięte w ciemny oczodół. Wyrzucam lalkę na stertę papierów, po chwili jednak znowu biorę ją do ręki. Nie da się jej wyrzucić. Leży koło nas, patrzy czarną dziurą oka. Odwracam ją twarzą do podłogi. Szukamy dalej. Książki z obrazkami. Struwwelpeter. Nieznośny Piotruś. Włosy jak rosochate gałęzie sterczą na wszystkie strony. Paznokcie długie, spiczaste, jak pokrzywione i zardzewiałe ostrza noży. Kto wychowuje dzieci na takich książeczkach? Jestem zafascynowana i przerażona. Tak nie wyglądają żadne dzieci. To straszydło z bajki, jakiś niedorosły diabeł. Litery w książce nie dają się odczytać. Trudno nawet pojąć, że to litery. Raczej z wewnętrznej wiedzy niż ze zrozumienia czerpię pewność, że powyginane kanciasto znaki przypominające kawałki drutu to jednak pismo. Umiem już czytać, ale ta potworna książka z obrazkami nie daje się przeniknąć. Możemy tylko oglądać straszne obrazki. Gry. Niektóre podobne do naszych: młynek, chińczyk, gęsia ścieżka, halma. I jedna zupełnie odmienna, metalowa, lekko podrdzewiała. Gra magnetyczna, ale skąd możemy to wiedzieć?
Z trudem i pasją odkrywców przenikamy tajemnicę żelaznej planszy. Jeszcze dziś, pisząc o tym, czuję w dłoniach nieco odrażający, a przecież jak pokuszenie, dreszcz ‐ dotyk czegoś, co może się okazać obrzydliwe. W przeciwieństwie do papieru, który nie kryje w sobie żadnych odstręczających właściwości, metal zdaje mi się przykry, a rdza kojarzy się z krwią. W ustach czuję dziwny smak, jakby mi wybito wszystkie zęby. Na planszy trzeba ustawić drewniane figurki o metalowych podstawkach, a gdy od spodu przesuwa się małe kawałki magnesu, figurki poruszają się jak samodzielne, żywe istotki. Znamy obie tę bajkę ‐ to historia Jasia i Małgosi. Latami jeszcze będziemy się potem obie z Joanną bawić tą poniemiecką grą.
Najbardziej zachwyca nas w niej ilość szczegółów. Chatka Jasia i Małgosi, las, domek z piernika, wszystko jest jak zaczarowane. W lesie koło drzew rosną małe, do ostatniego detalu wiernie odtworzone muchomory. Szyszki wyglądają jakby zaraz miały się z nich wysypać nasiona. Listki i czerwone owoce kaliny aż się proszą o zerwanie. Skąd mogłyśmy wiedzieć, że to kicz, banalne, zwykłe, tak dobrze mi teraz znane niemieckie zamiłowanie do drobiazgowego odtwarzania przytulnej rzeczywistości, słodkiej, kolorowej, pełnej kotków, kwiatków i koronkowych firanek w oknach. Byłyśmy dziećmi naszego czasu, czasu szarych papierowych torebek i szorstkich, żółtawych stronic w książkach, z rzadka tylko ozdabianych jakimś prostym rysunkiem, w nudnych, brudnych kolorach. Nasze sukienki są brunatnoniebieskie lub granatowe, nigdy nie widziałyśmy nawet kawałka koronki, nie słyszałyśmy słowa jedwab, nie wiemy o istnieniu wywoskowanych posadzek i kryształowych żyrandoli. Pordzewiały, ale wciąż jeszcze barwny świat z bajki o Jasiu i Małgosi nie dopuszcza żadnych innych myśli, jak tylko tę jedną ‐ tak wygląda piękno, które nie jest naturą, lecz dziełem człowieka. Figurki odgrywają swoje prawdziwe role w nieprawdziwym świecie realnego piękna. Rodzice wyrzucają swoje dzieci. A ja nie pytam, dlaczego.
Teraz mieszkam w Niemczech i napatrzyłam się na rodziców, którzy wyrzucają swoje dzieci. Domek z piernika. Baba Jaga. Piec. Klatka. Zła czarownica pakuje Małgosię do pieca. Dzielny Jaś uwalnia siostrzyczkę i teraz oboje wrzucają do pieca wstrętną jędzę. Zgrzyt zamka, gdy dzieci zatrzaskują drzwi pieca. Niech się smaży powolutku w własnym tłuszczu aż do skutku. Co to za wierszyk? Baba Jaga siedzi w piecu. Tak. Wszystko jest w porządku ‐ dobro zwycięża, zło przegrywa i musi zostać ukarane. Takie są wymogi sprawiedliwości dziejowej. To ona pozwala dziecku zabić w piecu wstrętną czarownicę. Nie ma w tym nic złego, to bajka i sprawiedliwość ‐ obie są dobre. Jaś jest szczupły, jasnowłosy, błękitnooki. Jak lalka.
W nocy śnię o Jasiu. Jedzie na koniu przez szarozielone pastwisko. Ma wymierzyć karę czarownicy. Starej i nagiej, o czarnych włosach i długim haczykowatym nosie. Najpierw wyrwie jej złote zęby. Smak metalu w ustach. Złote zęby. Dlaczego ludzie mają złote zęby? Czarownica ma ich bardzo dużo. Budzę się z krzykiem. Zabawki nie dają mi spokoju. ‐ Kto się nimi bawił? ‐ Wreszcie udaje mi się sformułować mój niepokój. Ciotka Karolina przygląda mi się ze zdziwieniem.
‐ Córka, jak sądzę.
Lekarz miał więc córkę.
‐ Czy ona była dzieckiem?
‐ Oczywiście.
Czy jest możliwe, żeby Niemcy byli dziećmi? Niemcy. Kolumny żołnierzy bez oblicza. Maszerują na Wschód i umierają w śniegu Rosji. Niemcy. Czarno ubrani strażnicy z obozów, zawsze z czarnymi psami. Niemcy. Samoloty zrzucające bomby. Miasto płonie, ulicami, w szpalerze pożarów uciekają kobiety z dziećmi. Niemcy. Roboty, upiory, które nie potrafią mówić, a tylko szczekają jak ich czarne psy. Już wyobrażenie sobie, że Niemiec może być lekarzem, nosić biały kitel a nie mundur, mieszkać w domu, a nie kryć się po okopach lub wyskakiwać z czołgu, przekracza właściwie moje możliwości. Z trudem dociera do mnie, że Niemiec nie zawsze nosi hełm, wysokie ciężkie buty, ściśnięty pasem mundur.
‐ Dziewczynka? ‐ pytam uporczywie, choć ciotka mi to już w końcu powiedziała.
‐ Sądząc po zabawkach, dziewczynka.
Niemiec, który jest dziewczynką. Nie, nie niemiecka dziewczynka, lecz Niemiec, który jest dziewczynką. Niemiec, dorosły, mężczyzna, który nagle stał się mały i rodzaju żeńskiego ‐ dziewczynka. Biorę do ręki jej lalkę. Dziewczynka, która bawiła się tą lalką. Też chciałabym mieć taką piękną lalkę. Ale własną. Tą lalką nie mam ochoty się bawić. Ale nie umiem jej też wyrzucić. Boję się jej.
‐ Joanna ‐ mówię zdecydowanie ‐ musimy ją pochować. Ona nie żyje.
Joanna zrobi tak czy owak wszystko, co powiem, ale uporczywie zadaje pytania.
‐ Skąd wiesz, że umarła?
‐ Umarła, nie widzisz? Jej serce przestało bić.
W skupieniu Joanna przykłada buzię do piersi lalki. Jest cicho i upalnie.
‐ Jak ona miała na imię?
Kto? Lalka czy dziewczynka? Ale Joanna nie wie jeszcze, że była tu kiedyś jakaś dziewczynka. A ja jej o tym nie powiem.
‐ To czarownica ‐ odpowiadam. Jak ma na imię niemiecka Baba Jaga? Niemiecka lalka‐czarownica, która już nie żyje?
‐ Adolfa ‐ odpowiadam po chwili. To na pewno niemieckie imię, żadna Polka nie może się tak nazywać. Nawet jeśli jest tylko lalką.
Adolfa została pochowana. Tak jak się należy. Na odległym o parę ulic od domu niemieckim cmentarzu. Wystarczyło powiedzieć Eleonorze, mojej kaszubskiej niani, że chciałybyśmy znowu pobawić się na cmentarzu. Cmentarz był zupełnie w porządku. Groby czysto uprzątnięte, choć nie przyozdobione choiną, kwiatami i wieńcami, jak te na naszym cmenarzu w Dolinie Królewskiej. Wiosną na niemieckim cmentarzu kwitły niezliczone przylaszczki, które zbierałyśmy z zapałem, aby przyozdobić nimi kapliczki domowe, pracowicie klejone i malowane podczas lekcji religii. Posypałam obficie kwiatami papierowy kościółek.
‐ Matka Boska będzie się cieszyć ‐ oznajmiłam z zadowoleniem. Ozdobienie kwiatami domowej kapliczki, przed którą w maju powinnam się codziennie modlić, zalicza się na pewno do dobrych uczynków, a zależy mi bardzo na dobrych uczynkach. Właśnie minęły Wielki Post i Wielkanoc, kiedy to co dzień w małym notesiku „do słówek“ notowałam dobre uczynki. Prawdę mówiąc, mam nawet dwa zeszyciki ‐ jeden dla potrzeb siostry Julii z kościoła Najświętszego Serca Jezusowego, drugi do pokazania pani Helence w przedszkolu. Nie wszystkie dobre uczynki dają się zapisać dwa razy. Wiem o tym, chociaż nikt mi tego nie wyjaśniał. Przylaszczki i kapliczka należą do sfery sacrum, też to wiem, choć nie wiem, co znaczy sacrum. Ale wiem, że siostra Julia i pani Helenka nie mogą się nawzajem lubić.
‐ Z czego cieszy się Matka Boska? ‐ pyta nieco sceptycznie ciotka Karolina. Ja jednak nie mam jeszcze ucha wyczulonego na sceptycyzm i rezerwę, z jaką dorośli dość często reagują na dzieci.
‐ Z kwiatów.
Matka Boska cieszy się z bezkrwawych ofiar, które jej w naszej dziecięcej ufności i w miłości naszego dobrego dziecięcego serduszka przedkładamy. To słowa siostry Julii. A siostra Julia nosi wprawdzie czarny habit, ale ogromny śnieżnobiały kornet w zupełności zaspokaja mój podziw dla niezwykłych strojów i niezwykłych słów. Pan Bóg jest inny. Wcale mu się nie spodobała ofiara Kaina. Przyglądam się obrazkowi, który malowałyśmy na religii. Na kopczyku kamieni marchewka, jabłko, snopek zboża, przetkany kąkolem, rumiankiem i makiem. Dym ofiary ciągnie się nisko po szarej, zoranej ziemi. Obok, na piecyku Abla zabita owieczka. Nie bardzo rozumiem, o co Panu Bogu chodziło z Kainem, przecież owoce i kwiaty są znacznie lepsze na ofiarę niż mięso. Ale ja nie lubię mięsa, gdy muszę zjeść wołowinę, rośnie mi ustach coraz większa, nie dająca się przełknąć kula. Zgodnie z ówczesnym systemem wychowawczym nie wolno mi wstać od stołu, dopóki nie zjem, siedzę więc zrozpaczona, z grudą przeżutego mięsa w ustach i przyglądam się dzieciom, które już dawno mogą się bawić lalkami w dom. Pan Bóg widocznie lubi mięso. Jestem małą oddaną rytuałom dewotką i po raz pierwszy pojmuję, że istnieje różnica między kobietą a mężczyzną.
Biedna Eleonora! Została ostro skarcona przez mamę, widać Joanna musiała wypaplać pani Jasińskiej, co robiłyśmy na cmentarzu. Już nie wolno nam bawić się na niemieckim cmentarzu. Płaczę i nie można mnie pocieszyć. Przecież miałam jak najlepsze intencje. A poza tym, skąd bądę czerpała materię mych dobrych uczynków ‐ fiołki, przylaszczki, przebiśniegi. Ale zakaz zostanie na nas nałożony dopiero później. Na razie jest letni, pogodny dzień. Idziemy się bawić na cmentarzu. Zabieram ze sobą owiniętą w szalik, przygotowaną do pogrzebu Adolfę. Nie przychodzi mi do głowy, żeby poinformować Eleonorę o moich planach. Eleonora jest pogodną, siedemnastoletnią Kaszubką, ma dwa grube, jasne warkocze i rumiane policzki. Jest zachwycona, że nie musi harować w polu, lecz że wolno jej służyć w mieście i to u dobrych państwa. Jest ze mną od niedawna, bo ciotka Karolina pracuje teraz nie tylko na Politechnice, ale i w Urzędzie Morskim, nie ma więc tyle czasu, żeby się mną zajmować. Eleonora nie ma zbyt wielkiego pojęcia o wychowywaniu dzieci, a już na pewno ‐ oceniam to z dzisiejszej perspektywy ‐ nie była w stanie sprostać moim dziecinnym pomysłom. Była natomiast pogodna i przemiła, i opowiadała nam kaszubskie bajki o Purtku‐Wodniku i o Zazulce, którą porwały wodnice mieszkające w pałacu na dnie jeziora Wdzydzkiego. Bajki kaszubskie były pogodne, pełne zapachu sosnowych lasów i rybnych jezior. Czarownice kaszubskie, diabły i demony pomagały dobrym i biednym, a karały złych bogaczy. A Zazulka wróciła z dna jeziora ogromnie bogata, bo wodnice dały jej mnóstwo pereł, szmaragdów i srebra. I teraz poślubi Fredka, który jej cały czas szukał i wołał na brzegu jeziora płaczliwym głosem: Wróć, Zazulko, wróć, bo kocham cię bardzo! I nawet bogaci muszą się na to zgodzić.
‐ Kto to są bogaci? ‐ pytam.
‐ Niemcy ‐ odpowiada Eleonora. A po chwili dodaje: ‐ I Polacy.
Kaszubski punkt widzenia. Potakujemy posłusznie. Eleonora wie, co mówi. Może w jej kaszubskich bajkach nawet Polacy mogą być niedobrzy. Świat bajek jest tak inny od stołu, przy którym siedzi się żując mięso. Lubiłam bajki kaszubskie znacznie bardziej niż wydane właśnie ‐ jakież socjalistyczne osiągnięcie ‐ baśnie Grimmów. Te wydawały mi się okrutne i nieprzyjazne. I prawie zawsze o jakichś synach i innych chłopcach. Męski świat. Bez księżniczek, co najwyżej z siostrami, z których co najmniej dwie zawsze były niedobre i głupie. Mama uważała, że dzieci mają złe sny po lekturze baśni Grimmów. Zabrała mi książkę i dała coś jej zdaniem znacznie odpowiedniejszego. Na przykład mitologię grecką.
Idziemy na cmentarz ‐ Eleonora, Joanna i ja, i zabieramy zawiniętą w szalik Adolfę. Eleonora przysiadła na śmiesznej drewnianej ławeczce z żeliwnymi nóżkami, nam wolno zaś biegać do woli. Na cmentarzu jest cicho i cieniście, rosną tu niezwykłe drzewa i krzaki, jakich nigdzie indziej nie widziałam. Wiele lat później dowiem się, że Niemcy słynęli w całej Europie z upodobania do egzotycznych drzew i krzewów, i że miejsce, w którym stał niegdyś niemiecki dwór najłatwiej rozpoznać można właśnie po owych niezwykłych roślinach. Sumak octowy, którego cień jest niebezpieczny, bo może dzieciom wyssać krew, szarłat, złoty deszcz spadający na Danae. Pigwa i rajska jabłoń na konfitury. Morwa na jedwab. Azalie, cedry libańskie, tak piękne, że na pewno rosły również w raju, bambusy. Moja romantyczna natura pławi się w tych cudownych nazwach, wywołuje od razu z pamięci historie o boginiach, nimfach i ziemskich księżniczkach, które greccy bogowie zamienili w drzewa i kwiaty. Adolfa jest tylko niemiecką lalką, nie zasłużyła sobie na żadne wspaniałe drzewo, ale być może zmieni się w pęd bluszczu, ciemny, ponury, straszny, gdy o nim myśleć przed zaśnięciem.
Pochowałyśmy Adolfę w murowanym grobowcu rodziny Meier. To ja tak zadecydowałam. Grobowiec wygląda jak mały domek bez okien. Żelazne odrzwia przeżarte rdzą pozwalają zajrzeć do środka. W środku wprawdzie nic nie widać poza gęstym, czarnym, nieprzeniknionym mrokiem, ale z grobowca wydobywa się lekko tylko uchwytna, a przecież realna woń, mieszanina stęchlizny, chłodu i nieodwołalnej tajemnicy śmierci. Z trudem otwieram metalowe wrota.
‐ A jeśli siedzi tam upiór ‐ mówię do Joanny. Przyciskam lalkę do piersi i wyobrażam sobie upiora z grobowca rodziny Meier ‐ jest blady, przezroczysty, ma długie lodowato zimne palce. Zaraz wyciągnie ręce i dotknie nas. Wrzucam Adolfę niezbyt godnie do wnętrza ciemności. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Zgrzyt zatrzaskiwanych drzwi. Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie, recytuję z namaszczeniem. Zamknąwszy upiora Meierów z powrotem w jego własnym mroku odzyskuję siłę modlitwy. Adolfa na zawsze spoczywa w grobie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci, i wszystkim Niemcom też ‐ dodaję pośpiesznie.
Nic jednak nie jest tak „na zawsze“ jak się to może wydawać sześcioletniej dziewczynce. Dziesięć lat później miasto zrównało z ziemią cmentarze niemieckie ciągnące się wzdłuż Alei zwanej kiedyś Hindenburga, potem Hitlera, potem Rokossowskiego, a wreszcie Zwycięstwa. Na miejscu cmentarzy założono park, niezwykłe drzewa niemieckie pozostawiono i teraz ocieniają piaskownice i zieleńce. Chciałabym zobaczyć w tym obrazku coś kojącego, ale mi się nie udaje. Wciąż widzę stary zacieniony cmentarz i lalkę, której wraz ze wszystkimi innymi Niemcami nie dane było zażywać spokoju wiekuistego. Ale nie warto o tym pisać, bo już Grass rozkumaczył się wróżebnie o losie niemieckich cmentarzy w Gdańsku, a grassowaska wizja ich restytucji jest jeszcze gorsza niż moja własna opowieść o pogrzebie Adolfy.
Jedziemy do wioski Eleonory, bo Eleonora chce mnie pokazać. Nie przedstawić ‐ na to jestem zbyt mała i zbyt obca. Zostanę pokazana, jak lalka. Eleonora omawia z rodzicami tysięczne szczegóły i wreszcie jedziemy. Jest wiosna. Oglądam krowy na pastwisku, żółte kurczaczki w stodole, kaczeńce na podmokłych łąkach wzdłuż błotnistego strumienia, gdzie zbieramy młodą pokrzywę. Nie mogę zrozumieć, że nie parzy.
‐ Nie tylko nie parzy. Można ją nawet jeść ‐ mówi Eleonora.
Próbuję, jak może smakować pokrzywa. Jak nic. Jestem rozczarowana. Z torbą pełną uzbieranej zieleniny idziemy do pani Grocholskiej. Jest stara i słaba. Eleonora chętnie jej pomaga. Pokrzywa jest dla perliczek pani Grocholskiej. Jestem zachwycona. Pomoc staruszce jest tego rodzaju dobrym uczynkiem, który da się zapisać dwa razy. Pani Grocholska mieszka w małym domku, zanurzonym po małe okna w gęstwie wiosennych kwiatów. Jestem miejskim dzieckiem z domu przy głównej ulicy ‐ nie wiem, co to są gęstwy kwiatów. Jak urzeczona wpatruję się w tuliapany, żonkile, forsycje i hiacynty. W sadzie kwitną drzewka wiśni i ogromne stare jabłonie, a może grusze. Wielkie, sztywno wyprostowane czerwone tulipany wyłaniają się z morza żółtych, puszystych mleczy. Stado indyków i perliczek pasie się między kwiatami. Pani Grocholska staje na progu. Ma siwe włosy i jasnofioletową sukienkę.
‐ Guten Morgen, Frau Grocholsky ‐ mówi Eleonora, a ja nie mogę zrozumieć, co mówi. Pierwszy raz usłyszałam wówczas obcy język. Skubię fałdy niebieskiej spódniczki Eleonory.
‐ Co ty mówisz? ‐ pytam cicho.
‐ To po niemiecku.
Pani Grocholska nie zna ani polskiego ani kaszubskiego.
Niemka! Autochtonka! Baba Jaga! Drżę z przerażenia. Czy jest możliwe, żeby w tym swoim domku z piernika miała piec? Eleonora wcale się nie przejmuje. Pani Grocholska zaprasza nas do środka. Do kuchni. W końcu jesteśmy na wsi, a na wsi życie toczy się w kuchni. Pani Grocholska rozgrzewa czarne żeliwne serca w piecu. A więc ma piec! W gardle narasta mi straszna dławiąca kula, jeszcze gorsza niż nie przeżute mięso, bo nie można jej wypluć, gdy nikt nie patrzy. Za chwilę gorące gofry w kształcie serc lądują na stole. Do tego miód i śmietanka. Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego. Pochodzę z rodziny naukowców i artystów, nie wiem, jak piecze się ciasto czy robi ciastka. Ciastka zawsze były towarem, jak taksówki, lokomotywy, buty czy agrafki, czymś, co pojawia się nie wiadomo skąd. Serca z ciasta są pełne kwadratowych wgłębień, miód i śmietanka zatrzymują się w nich jak maleńkie sadzawki słodyczy. Jakie pyszne są serca z miodem. Ale nawet serca z miodem nie są w stanie przekupić mojego strachu. Domek z piernika też pysznie smakował! Wyjść! Wyjść! Wyjść! Płaczę, bo jestem wśród obcych i boję się krzyczeć.
Niedziela. Rano poszliśmy do kościoła, a teraz zostanę pokazana. Siedzę w kuchni napakowana jedzeniem do granicy mdłości. Co chwila otwierają się niebiesko pomalowane drzwi i nowa postać wsuwa się nieśmiało do kuchni. Najpierw tylko się na mnie patrzy. To sens i cel mojej wizyty ‐ pozwolić, by mi się przypatrywano jak lalce. Kuchnia jest pełna ludzi, którzy mówią coś, czego nie rozumiem. Jednak gdy zwracają się do mnie, mówią po polsku.
‐ Mówicie po niemiecku? ‐ pytam i czuję jak potworna klucha znowu podjeżdża mi do gardła.
‐ Nie, po kaszubsku ‐ mówi pani Hinz, matka Eleonory, podając mi pączka. Aha, po kaszubsku. Już wiem i na całe życie zapamiętam, że kaszubski jest odrębnym językiem, a Kaszubi odżywiają się ciastkami, które na dodatek sami robią. Mój ojciec podobno robi statki, moja matka obrazy, a moja ciotka książki. Statek jest większy od ciastka, ale nie da się go położyć na talerzu. Mój podziw dla Kaszubów jest nie do ogarnięcia. Zwłaszcza dla pani Hinz. Też chętnie załatwiłabym sobie taką mamę, która robi pączki.
‐ Przeczytasz nam coś? ‐ pyta ostrożnie i nieśmiało pan Hinz i podaje mi gazetę. Oto cud, który Eleonora prezentuje swojej wsi. To właśnie chcą zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy wszyscy zgromadzeni w kuchni Hinzów mężczyźni ‐ bo tylko mężczyźni zgromadzili się w tym ciasnym i dusznym pomieszczeniu. Otwieram gazetę i po cichu, sama dla siebie, przyglądam się tytułom. Co mam przeczytać? O tak, reportaż o odbudowie Gdańska. Niezwykła cisza zapada w kuchni Hinzów, gdy mała dziewczynka z miasta, czarodziejska żywa lalka ma starym i doświadczonym Kaszubom przeczytać na głos artykuł z gazety. Czytam. Dziesięć lat trwało, aż miasto Gdańsk podniosło się z ruin. Dziesięć lat wytężonej pracy. Dziesięć lat wysiłków i niezwykłego poświęcenia. Dziesięć lat owocnego współdziałania artystów i rzemieślników, którzy połączywszy swe zdolności odbudowali dawną świetność i niewysłowioną piękność mego miasta, perły Bałtyku.
Miasto Gdańsk niegdyś nasze…
Do diabła! ‐ odezwał się ze złością któryś z mężczyzn.
Czuję się niepewnie. Cytat z Mickiewicza zawisł w dusznym, słodko‐mdłym powietrzu. Pytająco spoglądam w stronę moich słuchaczy. Wszyscy mówią teraz jednocześnie. Podziw dla miejskiego dziecka, które nie dorósłszy jeszcze do wieku szkolnego, płynnie potrafi czytać „na gazecie“, znika, w zamian pojawia się oburzenie i złość na treść czytanego przeze mnie państwowo-twórczego reportażu. Nie rozumiem tego, odbieram więc zarzuty wypowiadane podniesionym głosem jako skierowane przeciwko mnie.
‐ Ja przecież nie kłamię ‐ szepczę płaczliwie i przytulam się mocniej do Eleonory. Lata miną, zanim będę w stanie jeszcze raz sprostać jakiemukolwiek publicznemu występieniu. Eleonora jest wprawdzie starsza ode mnie, ale jest równie co ja wystraszona i niezdolna stawić czoła siedzącym w kuchni mężczyznom. Pani Hinz pocieszająco podsuwa mi talerz z pączkami i gładzi mnie po głowie. Nie chcę jeść, nie chcę ciastek, nie chcę już nic więcej, chcę tylko do domu.
Do domu!