Ewa Śląska jesienią

Ewa Maria Slaska i Tomasz Grochal

EMS: Mam takie nazwisko, które aż się prosi o przekręcanie. Nie jest to zresztą moje nazwisko, tylko mojego (byłego) męża, no ale w jakimś stopniu jest też moje, bo używam go już od kiludziesięciu lat. Nazywamy się Slascy. Dokładnie tak – S bez kreski, a bez ogonka. Slaska, Slaski, Slascy. Tym niemniej KAŻDY wie lepiej. Zdarzało się, że ktoś na moich oczach poprawiał mi nazwisko na tę nieszczęsną Śląską. Redaktorzy i korektorzy robią to po prostu nagminnie. Również w internecie pojawiam się tysiące razy jako Slaska i jako Śląska. Redaktor Giedroyc wydając dochodzeniexmoją książkę w paryskiej Kulturze oszczędził mi wprawdzie ą, ale już Ś nie mógł sobie (ani mnie) odmówić. Po przyjeździe do Niemiec zrobiło się jeszcze gorzej, bo nie tylko KAŻDY w Niemczech wiedział lepiej niż ja, jak się nazywam, ale jeszcze był pewien, że zniemczyłam sobie nazwisko, żeby nie denerwować niemieckiego otoczenia albo żeby się ukryć z tym, że jestem Polką, albo zresztą cokolwiek innego…

Czasem się złoszczę, czasem się śmieję, czasem wyjaśniam, zawsze jak zaczynam współpracę z jakąś nową redakcją, piszę błagalne listy i maile, żeby uszanować to piękne, stare, polskie nazwisko, które już wiele stuleci temu tak właśnie brzmiało.

O proszę, tu – wpis w Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Slascy.

Tak więc nic nie zapowiadało specjalnej niespodzianki, gdy w początku listopada dostałam maila od Tomasza Grochala z Gdańska:

TG: Szanowna Pani Ewa Slaska,
witam Panią z przekonaniem, że zwracam się do  Autorki  wiersza

Dni jesienne
Dni jesienne…
Złocistości pełne
Z czerwonym liściem
we mgle
Zanim wiatr
uszarga je w błocie
Zanim deszcze
opłaczą stokrotnie
Zanim jesień
swój smutek uprzędzie
Dni jesienne…
Trawy jeszcze zielone
Z łkającym ptakiem
w niebie – hen
Gdy krwistą jarzębiną
alejkę wiatr spina
Tańczą.., tańczą
szalone
liście w Łazienkach
przed zimowym snem
………………autor Ewa Śląska
Droga Pani, z tym utworem zetknąłem się dawno temu – w prasie, gdzieś w 1987 roku, i towarzyszy mi… bagatela, od około 40 lat. Stosunkowo niedawno dopiero ustaliłem Autora i wiedziony od zawsze tą potrzebą, szukam z uporem sposobności, aby wyrazić gorące podziękowanie za ten miły utwór, który w okresie złotej polskiej jesieni, która w tym roku dopiero co minęła, staje mi co roku przed oczyma częściej niż w innych porach roku. Może wreszcie tu i teraz nadarza się ta, oczekiwana przeze mnie, okazja.
Mógłbym tu dodać więcej szczegółów i okoliczności z mego życia związanych z tym wierszem, ale zostawmy to na inną okazję.

Z podziękowaniami łączę wyrazy szczerej sympatii
Tomasz Grochal

EMS: Zadumałam się nad nadesłanym mi wierszem. Wiersze, bywało, owszem, wprawdzie dawno temu, ale co ja tam wiem, mogłam zapomnieć, a wiersz też dawny i z dawna w pamięci pana Tomasza. No i sam ten wiersz, tańczą…, tańczą szalone liście w Łazienkach. Czy ja kiedyś coś takiego napisałam? Jasne, pisałam wiersze, każdy pisał, niektórzy nawet znają swoją lirykę na pamięć, ja nie, ale mimo to – szalone liście w Łazienkach? Odpisałam więc:

Dziekuję Panu bardzo, choć nie jestem pewna, czy to naprawdę ja byłam autorką i się chyba nigdy nie dowiemy, bo nie mam już moich starych wierszy. Ale jakoś wydaje mi się, że to nie ja. Była jeszcze druga Ewa Maria Slaska, też w Gdańsku, ale wg moich informacji nie pisała wierszy, choć oczywiście – kto wie? Ta druga Ewa Maria Slaska nie żyje, ale mogę przy okazji zapytać jej Mamę, czy coś znalazłoby się w spuściznie.
A może Pan wie, w jakiej to prasie się ukazało?
Serdecznie pozdrawiam
Ewa Maria Slaska
nie Śląska

I to byłby koniec tej korespondencji, gdyby nie odpowiedź.

TG: Miła Pani, w sowieckiej Rosji w porcie Tuapse na Morzu Czarnym, na jesieni 1987 roku, nabyłem w kiosku kilka starych numerów Kobiety i Życia. Wówczas to były jedyne polskie gazety dostępne w kiosku. W jednym z nich w nr 48/1905 z dnia 02.12.1987 natknąłem sie na ten wiersz. Po latach, niedawno ustaliłem kilka szczegółów, między innymi autorkę wiersza, odwiedzając pięknie wyremontowaną biblioteke i czytelnię czasopism na Przymorzu, gdzie dotarłem do archiwalnego egzemplarza tego czasopisma. Pani nie zaprzecza, że tworzyła w przeszłości utwory poetyckie. Rozumiem jednak, że autor czuje ducha swoich utworów i pewnie się nie myli w ocenie.
Pamiętny numer Kobiety i Życia wydrukował wiersz wzbogacając go kolorowymi jesiennymi zdjęciami z urokliwych warszawskich Łazienek, nawiązującymi do treści utworu. Strony z wierszem i zdjęciami przymocowałem na szocie kabiny i w chwilach odpoczynku wpatrywałem sie w nie przez wiele miesięcy, znając treść utworu na pamięć. Tak było do momentu zmustrowania ze statku. Wiersz na papierze tam pozostał, chociaż zabrałem go w swojej pamięci i uczuciach, i towarzyszy mi nadal przy różnych okazjach zwłaszcza jesiennych pejzażach.

slaskawgoogleEMS: Wiem na pewno, że to nie ja. W roku 1987 byłam już na Zachodzie i nie wysyłałam nic do żadnej redakcji w Polsce. No jak nie ja, to poniekąd sprawa się wyjaśniła, ale tylko poniekąd. Bo teraz dzielę z Tomaszem pamięć tej linijki o tańczących szalonych liściach. Po kilku dniach postanowiłam poszukać autorki wiersza w internecie. Niestety w wyszukiwarce pojawiam się przede wszystkim ja sama, co oczywiście tłumaczy, jak Tomasz do mnie dotarł. 2.500.000 wpisów. No, ale to oczywiście nie tylko ja, nie przesadzajmy, pojawia się też Śląsk we wszystkich odmianach, kiełbasa śląska, Ruda Śląska, śląska oczyszczalnia ścieków, biblioteka śląska, powstania… Ale oczywiście znajduję wreszcie inną Ewę Śląską… Oglądam jej zdjęcie. Ładna. Ona? Jeśli to ona, to pisząc wiersz miała 20 lat. W tym wieku pisze się wiersze. Postanawiam nie pytać, tylko opublikować tu ten wiersz i wysłać jej linka. A nuż… Piszę więc do Tomasza, proponuję wpis i proszę o skan.

TG: Witam Pani Ewo, jestem z lekka zaskoczony propozycją. Sądziłem, że sprawa wyczerpała swój potencjał, wytraci bieg i ja z kompanem-wierszem odejdę w siną dal. W odpowiedzi na Pani sugestię postaram się dotrzeć do właściwego źródła, aby uzyskać zdjęcie, skan lub ect. Może zejdzie parę dni, zanim to zadanie wykonam, bo walczę ze swoimi zdrowotnymi słabościami. Zapewniam też, że może Pani robić użytek z korespondencji zgodnie ze swoimi potrzebami.

TG (już następnego dnia):
Pani Ewo, z czytelnią wyszło szybciej niż przypuszczałem, bo dzień był ładny i podjechałem na Przymorze. Przesyłam  zdjęcia.

slaskajesieniaEMS: A teraz wyślemy linka do Ewy znalezionej w Internecie i pokażemy wpis na FB. Może znajdziemy tę, która naprawdę nazywa się Śląska. Ale może nie – bo ta, którą wyszukał polski google mieszka na Śląsku i może tylko taki sobie wybrała pseudonim.

Zobaczymy.

Mucha Kierkegaarda 5

Oko trę
czyli ciąg dalszy wpisu o Animalsach (i komunikacji międzypokoleniowej)

Ewa Maria Slaska

W poprzednim wpisie udowodniłam, że przedstawiciele pokolenia Z mają rację, gdy sprawdzają wszystko, co do nich mówimy. Bo my, nawet jak myślimy, że wiemy lepiej, bo przy tym byliśmy, a oni się mieli urodzić dopiero za pół wieku, to jednak okazuje się, że sprawdzając nas w Sieci, Zetowcy wiedzą lepiej, jak było. My mamy dziury w pamięci, pamiętamy niedokładnie, o wielu rzeczach zapomnieliśmy, wiele dokleiliśmy, część została przez nas zracjonalizowana, czasem bo chcemy coś ukryć, eksponując coś innego, ale czasem po to, by chaotycznym fragmentom życia nadać pozór ładu. I wtedy rajstopy, które mi przywiózł z zagranicy ojciec, mini spódniczki, które dostałam od ciotki w Londynie i koncert Animalsów, choć dzieli je kilka lat, sklejają się, tworząc spójny obraz młodej dziewczyny, nadążającej za epoką. A ja nie nadążałam za epoką i miałam z tego powodu mnóstwo kompleksów.

(Nota bene, teraz też nie nadążam.)

Jednocześnie jednak we wpisie o Animalsach udowodniłam coś dokładnie przeciwnego. Przedstawiciele pokolenia Z nie mają racji, gdy myślą, że skoro sprawdzają wszystko, co do nich mówimy, to wiedzą lepiej. Bo jednak nie wiedzą. Bo jednak to my byliśmy na koncercie Animalsów w Hali Stoczni Gdańskiej a nie oni. Hali Stoczni już nie ma, Stoczni też już nie ma. O tym, jak było, piszą w Sieci ludzie młodsi od nas. Piszą to, co im się wydaje, ale sprzedają to jak to, jak było. Np, że znaliśmy angielski. Nie znaliśmy. Albo, że byliśmy super ubrani – nie byliśmy.

Mimo to przegrywamy. Czasem słusznie, czasem niesłusznie, ale zawsze. Jesteś z innego pokolenia, więc nie wiesz.

Rozmowy z osobami z pokolenia Z przypominają mi grę w pokera. Ja coś mówię, a Słuchacz mówi “Sprawdzam”.

Jedną z najgorszych porażek, jakich doświadczyłam w tym pokerze, była sprawa wierszyka, który na swój użytek nazywam oko trę.

Wierszyk ten pojawia się od czasu do czasu w sieci, po czym znika, aż ktoś sobie o nim znowu przypomni. Gdy kiedyś chciałam go pokazać Zetowcowi, nie mogłam go znaleźć, po czym zapomnieliśmy o sprawie na wiele miesięcy. Ostatnio ktoś go znowu przypomniał na Facebooku, niewiele myśląc, skopiowałam go, wysłałam do rozmówcy i napisałam króciutkie wyjaśnienie, że szukałam, że dawno, że znalazłam, że śmieszne.

My, ludzie starej daty, jesteśmy beznadziejni, brak nam jakiegokolwiek poczucia, że WSZYSTKO PODLEGA KONTROLI! WSZYSTKO I OD RAZU! Wobec tego nawet nie przyszło mi do głowy, żeby wysyłając taki żarcik, sprawdzić go i filologicznie, i w zakresie autorstwa.

Gdybym sama stwierdziła, że żarcik jest nieprawdziwy, NIE powinna bym była była go wysyłać.

Nie skontrolowałam prawdziwości tego żartu, wysłałam bezmyślnie i jeszcze próbowałam się stawiać, że wiem, że zawsze, że pamiętam… Zgodnie z zasadą Never Give Up długo się opierałam, posługując się jako główną bronią pytaniem, dlaczego to, co Zetowcy znajdują w sieci jest bardziej miarodajne, niż to, co znajdzie tamże osoba Starej Daty? I jak myślicie dlaczego? Bo oni mają rację!

No i stało się, usłyszałam słowo: “Sprawdzam”.

Co gorsza, jak zostałam sprawdzona, to przegrałam. Wierszyka nie napisał Tuwim tylko niejaki Jaworski, a Tuwim to tylko zacytował w książce o żartach językowych – Pegaz dęba na stronie 300. To porażka numer jeden. Porażka numer dwa – a tak, bo jest jeszcze porażka numer dwa: wiersz w wersji francuskiej nic nie znaczy, a napisany jest tylko po części po francusku, a po części za pomocą różnych francuskopodobnych neologizmów.

Mea culpa.

Przypomniałam sobie początki pobytu w Niemczech. Byłam wówczas dość często zapraszana do różnych instytucji niemieckich, gdzie wygłaszałam wykłady na temat sytuacji Polek. Mur jeszcze stał w najlepsze, opowiadałam historie zza Muru, co do których można było może podejrzewać, że są zmyślone. Pewnie świadomie nikt tego nie zakładał, ale podświadomość nieodmiennie skłaniała dyskutantów (Niemki i Niemców) do wygłoszenia w dyskusji po wykładzie pewnego statementu. Brzmiał on: “pani Slaska ma rację”. Zawsze oddychałam wtedy z ulgą, no bo cóż ja bym, biedactwo, zrobiła, gdyby zgłosił się jakiś dyskutant i powiedział: “pani Slaska nie ma racji”. Niemiec z Niemiec potwierdzał swoim autorytetem, że Polka z Polski opowiedziała prawdę o tym, jak się żyje Polkom w Polsce.

Niestety te piękne czasy się skończyły. Z reguły nie ma koło mnie nikogo, kto potwierdzi, że ja, Osoba Starej Daty, wiem, co mówię o Czasach Starej Daty. A autorytet Internetu zawsze staje po stronie Oponenta.

No cóż. Amicus Plato sed magis amica Veritas. A co to znaczy, możecie sprawdzić TU. Musiałam przyznać, że Sieć mnie pobiła.

W sprawie Animalsów mnie pobiła (nie znałam nawet daty koncertów) i w sprawie Tuwima (bo to naprawdę nie on).

Była jeszcze trzecia próba, a opowiem o niej za tydzień.

Mama, Rysia, Marx

Wenn es Pandemia nicht gegeben hätte…

Ewa Maria Slaska
Mein Leben kann man in
drei Phasen aufteilen, eine für Mama, eine für Marx und eine für Rysia.
Zufälligerweise sind sie alle drei am 5. Mai geboren: 1818 / 19
18/ 2018

– Mein Leben, sagte ich zu Marx, ist ganz genau der rechte Handschuh des Buches von deinem Freund, der Friedrich von Engels.
– Er war kein „von“. Ich war es. Und meine Frau.
– Egal. Er schrieb ein Buch, unter dem Titel: Der Ursprung der Familie, des Privateigentums und des Staats. Und bei mir war es gerade umgekehrt: Der Verlust der Familie, des Privateigentums und des Staats.

Kapitel Eins. Mama oder der Ursprung der Familie.

Du bist eine schreckliche Hexe, sagte meine Mutter, kein Mann wird dich je heiraten wollen.
Ich bin sechs. Verstehe kaum, was sie sagt, aber die Drohung ist unverkennbar.
Was habe ich getan, dass sie mir sowas sagte?

– Eee, sagt Rysia. Unwichtig. Einfache kolloquiale Übertreibung.

Der Tag liegt über 60 Jahre zurück. Es gab noch keine kleine Hexe namens Bibi Blocksberg, noch keine sympathischen Drachen, Vampire und Magier. Man brauchte noch Jahrzehnte, um die Kraft einer Hexe zu entdecken und sie zum Symbol der Frauenbewegung zu erheben. Ich war ein Kind. Eine Hexe war ein Schreck. Alles, wovon wir in der Märchenwelt umgeben wurden, war schrecklich, egal ob es die Gebrüder Grimm waren oder Andersen. Die kleine Sirene verliert lange Haare und Stimme, um die Liebe des Prinzen zu gewinnen. Die Hexe sagt ihr, dass sie zwar jetzt wunderbare Beine hat, aber mit der Liebe ist es so, dass man nie sicher sein kann, ob man geliebt wird. Und sie wird nicht geliebt. Sie steht im Schloss in einer dunklen Ecke und schaut zu, wie der Prinz eine Usurpatorin heiratet. Dich wird man nicht heiraten, kleine Sirene.
Und die Beine tun dir weh.
Deine Beine bluten.

Das Mädchen, das auf das Brot trat, ist auch von Andersen. Sie wollte tanzen gehen in ihren schönen roten Schuhen, und wollte sie nicht schmutzig machen. Sie musste durch einen Sumpf. Schnell holte sie das Brot aus ihrer Tasche, schmiss es in den Schlamm, und Hop, dachte sie, schon bin ich auf der anderen Seite. Aber nein. Sie versank in den Moorgrund und kam zur Moorfrau hinunter, die dort braut. Das sieht man, wenn die Wiesen im Sommer dampfen. Es ist schrecklich in der Brauerei der Schlammhexe, es ist eine stinkende Schlammgrube! Du wirst später selber eine Schlammhexe, Mädel. Man wird dich nie heiraten wegen deiner Füße in roten Schuhen.

– Hej, faucht Rysia. Schmeiß deine roten Schuhe weg.

Natürlich noch Aschenputtel. Beine, Füße, Schuhe, Blut, Prinz. Im Märchen wird er dich heiraten, aber im wahren Leben heiratet er eine von deinen Halbschwestern, die, die sich die Zehen abgehackt hatte, oder eh die, die ihre Fersen abhackte. Ihre Füße bluten, man wird dich nicht heiraten.

Och ja, klar, auch Rotkäppchen.

– Na, sagt Rysia, was sucht sie hier? Ihre Beine sind ganz in Ordnung. Und ihr Blut steckt ganz symbolisch im Rotkäppchen.

Man hackt auf dich ein, kleines Mädchen, deine Füße bluten. Du stehst in einer dunklen Ecke hinter dem Weihnachtsbaum und betest darum, dass dich niemand zum Tanzen auffordert. Du bist sieben. Deine Mutter hat dir ein Kleidchen gemacht, indem sie ihr Kleid grob abgeschnitten hat. Man sieht die Nähte ganz genau, jeder Stich ist so lang wie Mamas Finger. Mama hat sich mit der Nadel in den Finger gepiekt. Man sieht es nicht, aber auf dem Kleid ist Blut. Und du bist eine Hexe.
Hexe, Blut, Beine, Schuhe, Prinz, das wird gebraucht, um zu heiraten.
Aber siebenjährige Mädchen heiraten noch nicht.

Wir waren beide im Zimmer und standen neben dem Bücherregal. Mama in der Hocke, ich neben ihr stehend. Was habe ich damals getan, dass sie mir so etwas sagte? Seit Jahren versuche ich meine Unfähigkeit, mich daran zu erinnern, durchzubrechen, einen Schritt tiefer in die verlorene Zeit zu machen, nur eine Minute früher. Diese eine Minute.

Na, sagt Rysia. Lass die Minute sein. Es war eh eine Prophezeiung und keine Bedrohung. Du wolltest nie heiraten. Ja, wohl hast du es getan, aber dann biste weg, du warst weg, du wolltest es nicht und jetzt lebst du allein, das heißt mit mir, natürlich, und sagst immer selber, dass du so zufrieden bist, wie nie in deinem Leben.
Und rote Schuhe sind rote Schuhe. Und rote Socken sind rote Socken. Und eine Rose ist eine Rose.

Es gibt noch eine Frauengeschichte mit Blut. Eine Frauentag-Geschichte. Eine Frau sticht sich in den Finger. Die Frau bin ich, noch klein, aber in einer kleinen Frau steckt schon immer die zukünftige große Frau. Ich war acht Jahre alt, und ging zu einem Ballettkurs. Wir tanzten eine einfache Tanzszene. Zuerst gingen wir, Mädchen in weißen Ballettkleidchen, paarweise quer über die Bühne, als ob wir die Blumen sammelten. Dann kamen von der anderen Ecke Jungs in Leinenhosen und taten so, als ob sie uns erschrecken wollten. Wir liefen rum, die Jungs hinter uns, dann aber war klar, dass es nur ein Scherz war, wir bildeten einen Kreis, Mädchen, Junge, Mädchen, Junge, hielten uns fest an den Händen und tanzten im Kreis, schneller, schneller, schneller…

Einmal im Jahr tanzten alle Ballettkinder in der Oper, wir also mit unseren Wiesentanz auch. Der Ballettlehrer hat uns tausend Mal ermahnt, dass wir unsere Kleidchen schneeweiß waschen müssen und dann glatt und glänzend bügeln. Unsere Ballettschuhchen müssten auch schneeweiß sauber gekriegt werden, genauso wie Slips, die unter den kurzen Kleidchen hervorzulugen hatten. Es ist schwer zu begreifen, aber 1957, in der Volksrepublik Polen, war es fast unmöglich, diese Forderungen zu erfüllen. Es ist mir heut nicht klar, weshalb ich mich um mein Kostüm selber kümmern musste. War aber so. Plötzlich war es Frauentag und ich musste mich für die Matinee in der Oper fertig machen. Es geschah, wie es geschehen musste. Das Kleidchen war zwar vielleicht nicht schneeweiß, aber doch weiß, sauber und glatt gebügelt, die Schühchen waren ebenfalls eher eierschalen- als schneeweiß, aber irgendwie würde es gehen. Aber es gab KEINEN Slip! Keinen Slip! Keinen Slip! O Gott, was jetzt? Zur Erklärung: das, was in den Frühfünfzigern in Polen ein Mädchen an normalen Tagen trug, waren so genannte „Reformen“, Baumwollhöschen, meistens rosa. Zig mal getragen und ausgewaschen. Nirgendwo ein Slip. Nicht im Schrank, nicht im Wäschekorb. Dort aber finde ich weiße Nylonslips meiner Mutter. Sie sind ungewaschen, ja, und viel zu groß, ja, aber mindestens weiß und gleißend. Ich hole mir mein Nähzeug, und ruck zuck mit großen langen krummen Stichen nähe ich mir aus Mamas weißen Slips so etwas wie Mädchenslip für mich. Ich muss mich beeilen, es ist schon spät, gleich muss ich losrennen. Den letzten Stich ziehe ich durch meinen Finger! Ich reiße mich im Schreck hoch, zerreiße die Haut, Blut tropft auf… och… Gott sei‘s dank, Blut tropft auf den Fußboden und nicht auf meine hervorgezauberten Slips. Ich binde ein Taschentuch um meinen Finger, packe ein, binde mir ein weißes Tuch um die Haare und bin schon auf der Straße, laufend, so schnell ich kann.

Ich komme als Letzte, eine der Mutter entdeckt meinen blutenden Finger, klebt mir ein Wundpflaster um, zupft am meinem Haartuch, und schon stehen wir hinter der Bühne und warten auf unseren Auftritt. Vor uns sind noch die Kindergarten-Kinder und Erstklässler, die einen dummen Zwergentanz tanzen, nicht so wie wir, schon große schöne Mädchen, die einen lieblichen schönen Wiesentanz tanzen werden… Schöne Prinzessinnen, leicht wie Elfen…

Jetzt tanzen wir … Wir beugen uns, um die schönen Blumen zu pflücken, irgendein Mozart fließt von oben auf uns, tin tin tin tin, tanzen wir auf unseren Satinpointe-Schuhchen, hier so eine schöne Blume, und da noch eine und mein Slip beginnt sich aufzulösen… Ich höre es durch den Mozart sehr deutlich … Auf dem linken Pobacken. Schon kommen die Jungs, wir laufen weg, tirlirirlilalallala, weg in den Wald, die Jungs kommen näher, hop hop hop, Mädels lauft, laufe du Schöne, laufe Fraulein, Schmetterlinge kommet näher… Wir drehen uns, lach lach lach lacht die Musik, lach lach lach lachen die Mädchen über den Scherz, lach lach, meine Slips knistern auf dem rechten Po… Wir halten Händchen und tanzen schneller, schneller bis meine Slips, schon total zerissen, mir vom Po nach unten fließen und ich stolpere um sie, falle mit der Nase auf den Boden. Shame auf meinen Po. Ich hoffe, ich sterbe. Dong! Der ganze Kreis zerreißt, mehrere von uns fallen auf den Fußboden. Vorhang. Ende Gelände. Ich werde nie wieder auf der Bühne tanzen, keine Primaballerina werden.

So verliert man die Familie und ist allein auf der Welt. Sie können heftig wie sie wollen auf mich wirken, sich um mich drängen, mich umarmen mit ihren Judasumarmungen, ich habe keine Familie, keine, die mir Halt und Hilfe versprechen kann im Angesicht der Gefahren der weiten großen, schrecklichen Weltbühne. Egal wie schön sie immer wieder Mozart spielen mögen, ich werde ihnen allen nie mehr glauben… Sie haben mich alleine gelassen. Sie taugen als Familie nichts. Ende des Kapitels Eins.

Oder nein, noch nicht. Noch eine Bemerkung. Daher habe ich ja auch keine gute, feste, ewighaltende Familie gründen können.

Jetzt aber. Ende des Kapitels Eins. Verlust der Familie.

Kapitel Zwei. Marx oder der Ursprung des Privateigentums.

Man hatte in Polen gar nichts. Ich noch weniger als die anderen, weil meine Eltern keinen Wert auf das Materielle legten. Das sagten sie immer wieder und waren stolz drauf, Grashüpfer sein, keine Ameisen. Das hieß in der Praxis, dass meine Freundinnen aus der Schule Mama und Papa fragen konnten, ob sie ihnen etwas kaufen. Eine Jacke, einen Rock, Schuhe. Ich nicht. Ich trug immer etwas von den Älteren, etwas Abgelegtes, Nicht-Gewolltes. Das letzte woran ich mich erinnere, das für mich gekauft und genäht wurde, ist eine wollene Jacke, gemustert Dunkelblau und Schwarz. Da bin ich vielleicht zwölf gewesen. Sonst nie etwas Neues. Nie. Einmal, fragte ich, ob ich neue Handschuhe bekommen kann, meine sähen nämlich schrecklich kindisch aus. Nein, sagt Papa, es gibt kein Geld für neue Handschuhe, nur weil sie schrecklich aussehen. Ich hab selber gar keine.

Das prägt für immer. 60 Jahre später, ohne darüber nachzudenken, bin ich sofort im Stande das Prinzip Zero-Waste anzunehmen und zu wissen, dass ich bis Ende meines Lebens NIE MEHR etwas kaufen werde. Das macht mir nichts aus. Ich lernte es, als ich zehn war. Die Handschuhe waren mein letzter Versuch. Seitdem werde ich nie mehr drum bitten, dass man mir etwas kauft. Ich wachse in dem zu langen Mäntel und den zu engen Schuhen auf, in schlecht angepassten Klamotten. Seit dem Vorfall mit dem Slip für den Ballettauftritt versuche ich auch nie mehr, etwas für mich zu nähen.

Nie werde ich von alleine Shopping machen. Klamotten sind ja in Polen auch schlicht miserabel. Also kein Geld da, wenn aber doch, dann gibt es sowieso nichts, was man kaufen wollte. Da ich aus Danzig komme, einer Hafenstadt, hatte ich (rein theoretisch) noch eine andere Option, an Klamotten zu gelangen, nämlich die von Seemännern aus dem Ausland mitgebrachte, was dem Neckermann-Katalog-Angebot der 70ger entsprach. Die Dinge kamen zu einem entweder unter dem Tisch oder in den gesetzlich zugelassenen privaten Läden, die Komis hießen. Im Komis nahm man die Ware nur zum Provisionsverkauf. Die Dinge waren sündhaft teuer. Nur eine meiner Schulkameradinnen hatte solche Klamotten, die ihr ihre reiche Tante kaufte. Aber eine reiche Tante war eine seltene Ware. Ich hatte zwar auch eine, die wohnte aber in Australien. Etwa zweimal im Jahr schickte sie uns große Pakete voller Kleider und der Tag wenn Mama, meine Schwester und ich die Pakete öffneten, war ein buntes Fest fürs Leben in der grauen Wirklichkeit des kommunistischen Polens, aber die Kleider selber taugten für Nichts. Riesige raschelnde Taft- und Tüllballkleider, grosse Strickjacken, Kostümchen für Mitvierzigerinnen, die um vier oder fünf Konfektionsgrößen grösser und breiter waren als ich.

Als ich in den Westen kam, wiederholte sich die Situation. Zuerst hatte ich kein Geld, und als ich endlich an Geld kam, waren erst alle Dinge nie so, wie ich sie tragen wollte. Dazu kam noch ein mulmiges Gefühl, eine Art Gewissensbisse, als ich das Geld für mich selber ausgab. Mindestens zehn Jahre dauerte es, bis ich endlich ohne Probleme in einen Laden gehen konnte, um mir ein Kleid zu kaufen. Allmählich waren die Klamotten auch angenehmer, sahen nicht so verdammt steif und kleinbürgerlich aus, es kamen Boho-Looks, Ethno-Looks, Second-Hand-Looks, Urlaub-in-Toscana-Looks und was auch noch alles, bald aber wurden sie durch Billigzeug aus Indien, Pakistan und China ersetzt. Tand, Tand, Tand ist das Gebilde von Menschenhand, schrieb Fontane. Tand, Tand, Tand. Aus dem Gefühl, dass alles Tand ist, erwuchs selbständig, unabhängig von Moden und Trends, die Entscheidung, dass die Klamotten für nichts taugen.

Sie sind mir zum Symbol geworden, Symbol für Alles, was man wollen könnte und nicht hatte, um dann festzustellen, dass man es auch nicht braucht. Haus – um Gotteswillen! nur zum weglaufen. Auto! Kein Führerschein, wie praktisch. Fahrrad – dito, nicht zu gebrauchen von Jemanden, der nicht Fahrrad fahren kann. Bücher – sind doch Bibliotheken da und Bücherstände auf dem Flohmarkt. Möbel, Tand Tand Tand ist alles von Menschenhand.

Und endlich ein Zitat, das zu mir passt. Das hilft unendlich. Was braucht ein Schriftsteller? Nicht viel, viel weniger als jeder andere, Bett, Tisch, Stuhl, Bücher vielleicht und ein bisschen Geld für Reisen, um die Welt zu sehen. Gott sei gedankt, dass ich eine Schriftstellerin bin.

Was für ein wunderbares Prinzip. Ja, Marx, im Allgemeinen geht es mir um soziale Gerechtigkeit, im Grunde aber, um das Prinzip, teilen zu können. Für Leute kann es schwer sein, zu teilen. Für mich nicht. Ich kann alles teilen, alles weggeben.
Was kann aber derjenige teilen, der nichts hat und nie den Sinn entwickelte, etwas zu besitzen?!

Ende des Kapitels zwei. Verlust des Privateigentums.

Kapitel Drei. Rysia oder die Entstehung des Staats.

Denken Sie bitte nicht, dass ich meinen Staat Polen verloren habe, als ich im Januar 1985 mit einem Koffer in einer Hand und mit der zweiten die Hand meines Sohnes haltend, einen Zug aus Danzig nach Berlin Ost bestieg.

Ich emigrierte, aber der Staat war da. Überhaupt und für mich. Ich wusste nicht, dass es so ist, aber jetzt weiß ich – solange ich mich für den Staat engagierte, hatte ich ihn. Sogar als PiS an die Macht gekommen ist, engagierte ich mich gegen diese Partei und dies bedeutete, dass ich ihn hatte, den Staat. Weil der Staat doch nicht die Regierung ist und nicht das Territorium. Nicht die Grenze und nicht die Leistung. Nicht Errungenschaften machen den Staat und sogar Fehler ändern nichts an dem, was er im Grunde ist. Der Staat, der dein ist, ist Liebe. Es sind Menschen mit denen wir gemeinsam unseren Staat lieben. Wir können auch stolz sein, dass muss aber nicht sein. Was sein muss, ist die gemeinsame Liebe. Je länger die Litanei der Verbrechen ist, die die Recht und Gerechtigkeit-Partei gegen die Demokratie verbrochen hat, desto schwieriger war diese Liebe, aber sie war da, immer noch war sie da. Oder mindestens – dachte ich, dass sie da war.

In nicht mal einer Woche soll in Polen eine Wahl-Farce stattfinden. Man hat wegen der Pandemie Briefwahl konzipiert, die Post, der die Territoriale Militäreinheiten zu Hilfe stehen werden, muss austragen und soll damit unabhängige Wahlkomitees ersetzen.

Die Wahlen werden von PiS gewonnen. Der gängige Witz lautet: sag mal, mit wie vielen Stimmen wird Duda am 10. Mai die Wahlen gewinnen?
Im kommunistischen Polen wären es 99%, in PiS-Polen wird man sich mit 61% begnügen. Das reicht. Mehr braucht niemand. 61% und die Pandemie, die den Diktatoren in aller Welt wie ein Himmelsgeschenk in den Schoß fiel, werden reichen, um die Diktatur der Einzigwichtigen-Partei für die nächsten 20 Jahre zu festigen. Sie sind keine Idioten, die von der PiS-Partei. O nein, die sind die klügsten Köpfe, die wir jemals am Steuerrad des Staatsschiffes hatten. Klüger als Boleslaus der Mutige, der erste polnische König, klüger als Kasimir der Große, der Polen modernisierte, klüger als Wladislaus Jagiello, der den größten Sieg in der Geschichte Polen ausgekämpft hatte. Klüger als Bierut, Gomułka, Gierek und Jaruzelski, als Wałęsa, Mazowiecki, Kwaśniewski und Tusk. Sie haben ganz Polen, einen 40-Milionen-Staat unterjocht, ohne eine einzige Strassenschlacht, ohne jedweden politischen Gefangenen, ohne Zensurbehörde und Unterdrückungsapparat. Nur durch Propaganda und die alte Römische Regel divide et impera, regiere und teile (sprich: bezahle), haben sie die absolute Macht bekommen, haben Millionen aber Millionen Zlotys aus den Staatskassen auswandern lassen: für sich und eigene Sippschaft und für die Katholische Kirche.

Und dies alles bei wachsender Popularität. 61%.

Das erschreckt und lässt die übliche Liebe im Hals stecken.
Gestern fragte mich mein Kumpel, ob ich wählen gehe?
Nein, sagte ich, wozu auch?
Ich liebe diesen Staat nicht.
Ende des Kapitels 3. Verlust des Staats.

Mach dir keine Sorge, sage ich zu Rysia, dich liebe ich.

Walk of Shame

Foto: Anton Lee Slaski, marzec 2020

Ewa Maria Slaska

Tak od kilku dni wygląda moje zdjęcie profilowe na Facebooku.
Walk of Shame to ruch, idea, myśl. Myśl o wstydzie.

MANIFESTO

We are citizens of Europe and we feel ashamed. Each of us witnessed that the European migration policies resulted in a systematic dehumanisation of people stuck at the borders of Europe. We are not pointing fingers at anyone. We believe this is on all of us.

It’s not that we have not tried. Some of us brought tents and food, some of us signed petitions and joined protests, some of us will continue to do so. But we have to face the fact that despite all our efforts, the situation has only gotten worse over the last years: there has been no European-wide attempt to solve the crisis since the European Relocation Decisions of 2015.

It’s time to acknowledge the fact that Europe has failed to uphold some of its values and no change is foreseeable in the near future. So we will acknowledge publicly and personally that we, as Europeans, have failed to act according to the European standards we have worked so hard to establish in the past. Let this be our protest and let it be known by people stuck in refugee camps, by family, friends and decision makers: a loud statement of the shame we feel. Nothing more for now, nothing less.

‘Walk’ with us in Shame. For we might feel powerless, but we will still connect. We might feel helpless, but we won’t stay silent. We cannot walk physically, as we planned earlier, due to the coronavirus pandemic, but we will Walk Together, Stand Together, Talk Together and Share Together. Be it online, as we do daily with friends, family and loved ones.

What can you do?

Share your Shame with us

Do you feel shame about the current situation of refugees in Europe? Share it with us. Write to us about the moments you felt shame, as specifically and personally as possible, to openly admit shame, restores justice and brings us closer to each other.

Join our Walk Of Shame Talks

Together we will have many conversations with friends who are stuck in refugee camps in Europe. We will create Walk Of Shame stories out of it, podcasts and videos. Some will turn these stories into art. Join our conversations, share the Talks.

Let’s rehumanise the relation between residents of Europe and people on the move – step by step, click by click – and as soon as the pandemic ends we will Walk. Together.


Czego się wstydzę?

Pierwsza, natychmiastowa odpowiedź brzmi: tego, że w ogóle o nich nie myślę, a, jeżeli, to z ulgą przyjmuję do wiadomości, że uchodźcy zostali TAM. TAM czyli za kordonem. Nie, to nawet nie jest myśl, nie jest sprecyzowana tak jak tu, nie jest zdaniem, nie ma wielkiej litery na początku, ani kropki na końcu zdania. To nie statement, to uczucie, ale jest i nic nie pomaga, że już w sekundę po tym, jak się pojawi, myślę z odrazą i nienawiścią o sobie samej i moich małych, mieszczańskich ideałach życiowych. Najbardziej przeraża mnie myśl, że w zakamarkach mojego nieświadomego ja czai się coś, czego się wstydzę, o czym JA świadoma wcalę nie chcę wiedzieć, nie chcę tak myśleć ani tak odczuwać.

Można by o tym nie pisać, po co, skoro w swoim świadomym życiu staram się robić to, co mogę, żeby pomóc, złagodzić, zlikwidować. Ale piszę, bo wydaje mi się, że trzeba najpierw spojrzeć na siebie, zanim się zrobi coś, co, chociażby pośrednio, jest krytyką tego, co robią inni. Bo jeżeli polityka w lutym 2020 roku szybko i z lubością skorzystała z możliwości zatrzaśnięcia bram Europy i zamienienia jej w twierdzę, przez którą zgromadzeni na granicy Europy uchodźcy się nie przedostaną, to nie dlatego że sama z siebie jest dziełem nieludzkich potworów, ale dlatego że politycy dokładnie wiedzą, co tkwi w człowieku, co tkwi w NAS. Polityka dobrze wie, iż pod werniksem nowoczesnego, uczciwego człowieka jesteśmy małymi zagubionymi istotami sprzed pięciu milionów lat, i właśnie zapaliły się lasy, w których mieszkamy, za co odpowiada jakiś potworny demon, i musimy uciekać, uciekać jak najprędzej, dopaść jaskini, schować się tam, zabić kamieniami skorpiony i skolopendry, wygonić żmije i zjeść króliki i szczury, które tak jak my, poszukały tu schronienia przed katastrofą.

My, nowocześni ludzie w XXI wieku, wciąż jeszcze, jak się robi choć tylko trochę gorzej, siedzimy znowu tam w tej strasznej jaskini, w której rodziło się człowieczeństwo. To jeszcze zwykła jaskinia, jeszcze nikt z nas nie namalował na ścianach i sklepieniach wspaniałych obrazów, nie zrobił ołtarzy, nie stworzył bogów, którzy mieli zastąpić stare demony. Minie pięć milionów lat, zanim w Grecji urodzi się mężczyzna o imieniu Platon i zobaczy, że na sklepieniu tej jaskini kłębią się idee i pojęcia, według których poza jaskinią budujemy świat. Platon uznał, że to jakaś siła wyższa tam te pojęcia umieściła, jako wzór dla nas, zwykłych ludzi. Ale to nieprawda, to są nasze ludzkie myśli. Mieliśmy pięć milionów lat, żeby skuleni w jaskini, chroniąc się przed ścianą lodu, huraganem ognia, lejącym się z niebios potopem, uciekając przed strasznymi zwierzętami, wyposażonymi w zęby, kły, rogi i pazury, wyobrazić sobie, jak byłoby dobrze, gdyby tego wszystkiego nie było.

Minęło jeszcze kilkaset lat. Pewien prorok w Izraelu zmartwychwstał, odrzucił kamień barykadujący wejście do tej jaskini i wyszedł, a potem wstąpił do nieba, siedzi po prawicy ojca, ale kiedyś przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych, a królestwu jego nie będzie końca. Ale to zaledwie dwa tysiące lat temu. A to, co nas prowadzi przez codzienne życie, to strach nagromadzony przez pięć milionów lat.

Żadne z naszych ludzkich uczuć nie ma za sobą dłuższego życia niż to jedno: schować się w jaskini, nie widzieć niebezpieczeństwa, przeczekać, aż przeminie. Humanizm, patriotyzm, demokracja, współczucie dla innych, prawo i sprawiedliwość społeczna, ochrona tych, co są słabsi, umiejętność dzielenia się, opiekuńczość, niesienie ulgi… To wszystko są wymysły ostatnich dwóch tysięcy, dwustu albo dwóch lat. Ich moc wypływa z sumienia, serca i rozumu, może z miłości, ale ich siła jest niczym w porównaniu z pięcioma milionami lat w jaskini.

Oczywiście fakt, że ten strach trwał pięć milionów lat, tylko wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje, natomiast w niczym nas nie usprawiedliwia. Bo wokół nas są ci, których nawet pięciomilionowy strach nie sparaliżował.


Foto: Dorota Cygan, kwiecień 2020
Czasy zarazy – ja w mojej jaskini.

Pięć milionów lat.

Gdy się nad tym zastanawiam, nie mogę się nadziwić, że jednak czasem udaje się nam coś zrobić, że udaje się pokonać to dziedzictwo, że pojawia się śliczna, słodka, szczuplutka Ania Alboth, z tym swoim pięknym mężem i dwoma niezwykłymi córeczkami, i coś robi. Że w ogóle ktoś coś robi. Że Ania płacze na widok bombardowanego szpitala pedriatycznego w Aleppo, a w trzy miesiące później z lotniska Tempelhof wyrusza marsz tych, co chcą zaprotestować. W marszu weźmie ogółem około pięciu tysięcy osób, niektórzy jak ja – przez kilka dni, inni od początku do końca, przez osiem miesięcy i w końcu dojdą do granicy z Syrią, tylko do granicy a nie do Aleppo, bo dalej nie wpuści ich polityka.

Przez kilka dni maszerowałam z Anią. Nie, nie ma mnie na tym zdjęciu, ale jednak gdzieś jestem na jakichś zdjęciach. Robią wrażenie, bo akurat przedzieramy się przez skute mrozem, owiane zamiecią polne drogi na trasie między Brnem a Wiedniem. Nie wiem, ile kilometrów tym razem pokona Ania, nie wiem, ile ja z nią przejdę, przede wszystkim oczywiście nie wiemy, kiedy skończy się kryzys i pandemia, ani, i to najważniejsze, co się zdarzy w obozach dla uchodźców po drugiej stonie murów, którymi się otoczyła Europa.

Meeting Walk of Shame podczas pandemii

To wspaniale, że jeszcze są ludzie, którym się chce podejmować wysiłek rehumanizacji Europy. Ja sama niczego nie wymyślę, a jak czasem nawet coś bym wymyśliła, jakieś małe maleńkie myślątko, to nie ma we mnie tej siły, która pozwoli je zamienić w myśl, a myśl w działanie. Nie jestem przywódczynią. Gdyby nie było tych innych, pewnie zawsze tylko bym siedziała na ławce i karmiła wróble. No, ale skoro są, to jak się skończy pandemia, to wstanę i pójdę, a na razie przyznaję się do własnego wstydu.

Jeśli macie ochotę, napiszcie, co o tym sądzicie, co sądzicie o ruchu walk-of-shame, co o jego przyzczynach? Czy Europa powinna się wstydzić? Czy my powinniśmy się wstydzić? Co możemy zrobić, co powinniśmy, co zrobimy?

Poniemieckie

Auf Deutsch siehe link im 2. Absatz

Ewa Maria Slaska

Pro domo sua

Dostałam już jakiś czas  temu i właściwie od razu przeczytałam książkę Karoliny Kuszyk, Poniemieckie, wydaną przez Wydawnictwo Czarne, ale dopiero teraz przyszedł czas, bym coś tu o niej napisała. Nie jest to powieść, jak się każdy z nas spodziewał, ani autobiograficzna opowieść, lecz zebranie danych na temat tego, co poniemieckie. Książka jest starannie opracowanym kompendium tego, co było poniemieckie. Miasta i wsie, pola, parki, ogrody i domy. Krowy i świnie. Bezpańskie psy i zdziczałe koty. Pomniki, linie kolejowe, mosty. Drzewa. Szpital, ratusz, gazownia, elektrownia. Cmentarz. Meble, obrazy, obrusy. Ubrania, buty, zabawki. Zapachy i kolory.

Ważny temat, dotąd rzadko poruszany, ale jednak wielu z nas już o tym pisało i mówiło. Ja też. Przypomnę więc tu moje bardzo dawne opowiadanie, które wiele lat temu przywołałam też TU na blogu. Napisałam wtedy: Po polsku opowiadanie nazywa się Lalka. Po niemiecku In fremden Schuhen. Obie wersje zostały wielokrotnie opublikowane, a wersja niemiecka była też kilkanaście razy czytana w radio w całych Niemczech. Był czas, że honoraria za opowiadanie o niemieckiej lalce i o tym, jak polska dziewczynka odkrywa niemiecką przeszłość swojego miasta, było moim podstawowym źródłem utrzymania. Kiedyś też czytałyśmy nasze opowiadania we dwie z nieżyjącą już niemiecką pisarką, Ursulą Höntsch, która jako mała dziewczynka ucieka z rodzicami i musi zostawić ukochanego misia. Temat pojawił się też niedawno w filmie wg autobiografii Judith Kerr, Kiedy Hitler ukradł różowego króliczka. Dzieci i ich poniemieckie zabawki, w poniemieckich domach i poniemieckich miastach.

Ewa Maria Slaska

Lalka

Urodziłam się w cztery lata po wojnie. Tylko cztery lata. A przecież wcale nie było to takie proste do pojęcia. Wojna była tak odległa, zatopiona w przeszłości, choć przecież decydowała o życiu tu i teraz. Była. Była zawsze. Ciągła cezura: przed wojną, po wojnie. Po wojnie było lepiej…
Wojna wyznaczała treść filmów, plakatów, książek, przemówień. Chłopcy bawili się w wojnę, biegali po podwórku, strzelali z patyków. Realna materia strachu, nierealna materia zabawy. Nic nie znacząca za dnia, straszliwa w sennym koszmarze. Najdawniejszy zapamiętany sen. Bombardowanie, płonące domy i ulice. Sen w kolorze płomieni. I szary sen. Ustawiczny sen o tym, że trzeba iść tam, gdzie na końcu nieruchome szeregi stoją na placu apelowym. Kolejka nagich postaci przed budynkiem. Ciemność, noc, zimno. Świat bez słońca. Dziecinna wizja wojny, której wciąż trzeba się bać, choć miało się szczęście urodzić cztery lata po jej zakończeniu.
Dopiero w szkole, czytając Gałczyńskiego ‐ kto się dziś bez wstydu przyznaje do czytania Gałczyńskiego, a przecież wszyscy go czytaliśmy ‐ straszne odkrycie, że wojna toczyła się też w pełnym blasku słońca, przy pięknej pogodzie, gdy kwitł wrzos i miedziane żmije wygrzewały się w beżowym piasku wydm. I dwa wyobrażenia o przyszłej wojnie, która nadchodziła nieuchronnie. Trwanie w ciemnej, na głucho zamkniętej piwnicy bez okien lub szukająca samobójstwa twarz pochylona nad piecykiem gazowym. Żydowski los, dobrowolnie wybrany ze wszystkich możliwych modeli przetrwania lub śmierci.

Gdańsk wyszedł z wojny jako morze ruin. Wcale ich nie pamiętam. Wszyscy moi koledzy pisarze z Trójmiasta zachowali jakieś niezwykłe wspomnienia z dzieciństwa, pamiętają zabawy w chowanego w ruinach gotyckich kościołów i niewypały w piaskowych lejach drążących okoliczne lasy. A we mnie nic, tylko kwitnące żółto krzaki janowca, grudki bursztynu na plaży w Mikoszewie i ogród za domem, w którym kwitły irysy i bez, a między dwoma drzewami głogu rozpięta była huśtawka. Tylko bajki Andersena i moje przedsenne marzenia, którymi odpędzałam od siebie strach przed zaśnięciem. Księżniczka motyli, wieszczka lalek, Indianka skacząca konno przez dwumetrową drewnianą palisadę Fortu Last Surprise, Kalipso o pięknych włosach. Dziś, jako dorosły człowiek, nie wiem, dlaczego nie widziałam wokół siebie śladów wojny, której przez całe dzieciństwo tak potwornie się bałam. Tak jak nie widziałam śladów codziennej rzeczywistości politycznej. Rokossowski był dla mnie człowiekiem, który w dzieciństwie pijał herbatę trzymając łyżeczkę w szklance, stąd została mu na zawsze jedna uniesiona demonicznie w górę brew.

Nie miałam pojęcia, że to Rosjanie obrócili Gdańsk w perzynę i wygnali Niemców. Czy mogę dziś twierdzić, że byłam bezmyślną ofiarą komunistycznej propagandy. Nawet tego nie jestem pewna. Chyba raczej tworzyłam sobie swoje własne wyjaśnienia. Byłam kilkakrotnie w Warszawie, a ponieważ wojenne ruiny w Warszawie ‐ te pamiętam znakomicie ‐ nie były tak wstydliwie pomijane, przeciwnie były jakimś masochistycznym świadectwem męstwa, bohaterstwa, patriotyzmu, powodem do chluby i chwały, więc przeniosłam warszawskie wyjaśnienia na gdański grunt. Za ruiny polskich miast byli odpowiedzialni Niemcy. I to wystarczyło.

Kochałam Gdańsk. Kochałam stare, odbudowane uliczki z wąskimi domami o wysokich oknach, z gankami, na które prowadziły niskie płaskie schody z metalową poręczą i ogromną kamienną kulą. Kochałam gotyckie kościoły tak dalece, że nie zauważyłam, iż były tylko ruiną, i mewy nad Motławą. Kochałam jazdy tramwajem nad morze. Uwielbiałam ‐ tak jak tylko małe rozmarzone dziewczynki mogą coś uwielbiać ‐ morze zimą. Szare fale wzburzonego morza rozbijające się z hukiem o nabrzeże, spłukujące piasek plaży w Brzeźnie i podmywające korzenie róż kutnerowych wzdłuż spacerowych alejek. W przenikliwie zimne niedziele trudno było uzmysłowić sobie, że to te same róże, które latem pachniały i odurzająco, i rybnie, tłuszczem do smażenia i piaskiem na gorącej skórze, natartej olejkiem do opalania. W sklepach można było dostać tylko jeden rodzaj olejku, więc cały świat pachniał tak samo. Róże latem były zakurzone i znikały pod wiecznie takimi samymi rozmowami plażowiczów. Zima należała do sfery szarej, była grisaille kolorystycznym i dźwiękowym. Chmury dotykały obwisłymi granatowymi brzuchami szarej powierzchni morza, tłumiąc rozdzierający pisk mew i rybitw.

Pewnej zimy Zatoka Gdańska zamarzła. Popielata pod bezsłonecznym niebem, ujęta w ramy nieba, portu i krwędzi Wysoczyzny Oksywskiej, była jak obraz holenderskiego mistrza. Na matowym, pełnym grud i załomów lodzie widać było daleko, w kierunku Helu maleńkie ludzkie figurki.

Och, moje miasto, pełne wspomnień o koronkach, aksamitach, atłasach, o lokach, w które wpięte były szare perły, o złotych siatkach na włosy i bursztynie, miasto pawany i sarabandy, uliczek zatopionych w srebrnym blasku księżyca i miłości. Być może naprawdę żyłam w wieku XVII i dlatego nie zauważałam ruin, Rosjan, pochodów pierwszomajowych ani czołgów. Myślałam, że w każdym mieście na świecie żyją razem Niemcy, Polacy, Holendrzy, Szkoci, Żydzi, Anglicy, ubierają się w cudowne stroje, połyskujące srebrem i tańczą na balach, podając rękę miłości, która wszystko zwycięża.

Ten świat był mi niedostępny, to prawda, ale nie dlatego, że nie istniał już dawno, bo tego wcale nie wiedziałam, lecz dlatego, że byłam za mała, a do tego brzydka. W moim świecie, jak w opowiadaniach Fitzgeralda, było miejsce tylko dla pięknych, młodych, bogatych, dobrze ubranych dorosłych.

O Rosjanach się nie mówiło. To znaczy politycy ‐ jak sądzę ‐ mówili i to dużo. Ja jednak potrafiłam w nie słyszeć polityki. Tak jak nie słyszałam kazań w kościele. Polityka i religia spływały wokół mnie wielkimi falami, zapewne próbowały mnie, każda na swój sposób, wychować i ukształtować ‐ a ja spałam. Byłam nieprzytomna. A może tylko głupia i niedojrzała. W kościele Serca Jezusowego, tym samym gdzie Günter Grass posadził Oskara Mazeratha na kolanach Matki Boskiej, patrzyłam co niedziela w witraże. Przedstawiały polskich błogosławionych, Andrzeja Bobolę, Stanisława Kostkę, Salomeę. Polskość tego przekazu wzruszała mnie równie mało, co jego religijna wzniosłość. Fascynowała mnie przejrzysta materia szkła, szkarłatne i głęboko błękitne szaty, przez które wyobraźnia przechodziła na drugą stronę, jak przez komin lub studnię. Faktycznie więc ‐ mimo religii co czwartek, mszy co niedziela, mimo plakatów politycznych w przedszkolu i na ulicy ‐ rosłam na istotę zupełnie pozbawioną wiedzy o ideologii. Sterylnie wyjałowiona.

Moja dziecinna odmowa dotyczyła treści przekazu, nie sięgając rytuału. Rytuał religijny był bajkowy, a więc sprawiał mi przyjemność. Boże Narodzenie, Wielkanoc. Nazwy, barwy, dźwięki. Anielskie włosy, białe suknie, kwiaty, lilie… Lilie sprawiły, że stałam się fanatyczną wielbicielką rytuału Bożego Ciała. Gdybym wiedziała już wtedy, że to moja patronka, święta Ewa, średniowieczna zakonnica z Liege, zadbała o to, by w połowie XIII wieku wprowadzić do chrześcijańskiego rytuału święto Bożego Ciała ‐ czy wtedy stałabym się nieco mniejszą poganką? Niemcy przypisują to święto Julianie, ale ja nadal ‐ wbrew historyczno kanonicznej prawdzie ‐ wolę, by to była Ewa. Obie były dziwnymi kobietami. Julianę przyjęto do klasztoru w wieku pięciu lat. Była bystrym dzieckiem, szybko nauczyła się czytać i pisać, również po łacinie, by studiować pisma świętego Augustyna i życie świętego Bernarda z Clairveaux. Miała 16 lat, gdy ujrzała Jezusa i ten nakazał jej uzupełnić chrześcijański rok rytualny o brakujące święto uwielbienia dla Eucharystii. Pokazał jej też symbol ‐ tarczę księżyca wyszczerbioną w jednym miejscu, a szczerba oznaczała właśnie owo brakujące święto. Juliana została przeorką i rozpoczęła długą i uporczywą kampanię o uczczenie osobnym świętem Corpus Dei. Znużone walką władze klasztorne wypędziły Julianę i kilka wiernych jej mniszek, i wtedy na arenie pojawiła się Ewa ‐ samotnica z kościoła świętego Marcina w Liege. Mówi się, że Ewa żyła najpierw jako światowa dama, zanim nie oddała się samotnemu bytowaniu w klauzurze romańskiego kościoła. Juliana wędrowała od klasztoru do klasztoru, głosząc wszędzie chwałę Bożego Ciała, gdy tymczasem Ewa nie ruszyła się z miejsca. Pozostała w Liege i pisywała listy do arcybiskupa i archidiakona prowincji, który, gdy został papieżem Urbanem IV, rzeczywiście ustanowił święto Bożego Ciała. Przekonała go ponoć krew Zbawiciela, która wypłynęła z hostii podanej przez księdza niedowiarka wieśniakom w Bolzano. Krew kapała z hostii na szaty księdza, patenę, marmurowe balaski i haftowane obrusy. Juliana już nie żyła już, ale Ewa nadal toczyła walkę o Boże Ciało. Urban zobaczywszy w swym pałacu w Orvieto procesję krwawiącego Bożego Ciała przypomniał sobie jej nawiedzone listy.
Krew i wizje. Śni mi się, że jestem małą dziewczynką, mam sześć lat i krwawię. Po udach spływają mi najpiew pojedyncze krople, a potem strumienie krwi. Mam sześć lat, nie wiem jeszcze, że istnieje coś, co nazywa się miesiączka. Krew zalewa biały dywan, ściany, korytarz. Wychodzę z pokoju. Czy zostanę ukarana za pokrwawienie podłogi? Sypię kwiaty z koszyczka. Kadzidło, ołtarze na ulicy. Dwie nawiedzone mniszki, które w XIII wieku sprawiły, że teraz idę w procesji z białą lilią na patyku w dłoni, zapatrzona w wizję księżniczki, którą mogłabym być, gdybym nie była mała i brzydka. Niewątpliwie bycie małą i brzydką nie sprzyjało rozumieniu treści religijnych. Mistyka melancholijnej dziewczynki. Niczego nie pojmowałam.

Indoktrynacja polityczna była jeszcze łatwiejsza do odrzucenia, bo nie miała w sobie elementów bajkowych i pięknych przedmiotów. W równym stopniu nie pojmowałam niczego, ale też nawet nie próbowałam brać w tym udziału. Rytuał komunistyczny lat pięćdziesiątych był zbyt słabo zrytualizowany, żeby mnie skusić. To kwestia smaku. Herbert też to zauważył, choć nie był małą dziewczynką. Dziwnym trafem ignorowanie rytuału politycznego nie przysporzyło mi żadnych problemów. Miałam szczęście. I wtedy, i potem. Nigdy nie zostałam ukarana za odrzucenie polityki, za to że niczym się nie interesowałam i nigdzie nie należałam. Później, już jako osoba dorosła, czerpałam z tego pewną satysfakcję, mogąc z czystym sumieniem wyznawać, że nic i nigdy. Były to jednak obłudne ćwierć prawdy, bo byłam tylko sennie odporna na świat i nigdy nie użyłam świadomości, by swą indolencję uzasadnić etycznie ani za nią zapłacić.

Mieszkaliśmy w domu nazywanym potocznie „poniemiecki“, ale ta nazwa nic mi nie mówiła. Można ją było rozumieć jako charakterystykę czasową: kiedyś niemiecki, jako przekazanie praw własności. Ja jednak, w najlepszym wypadku, jeżeli w ogóle poświęciłam jej choć trochę uwagi, używałam jej jako określenia stylu architektonicznego: gotycki, romański, poniemiecki. I nie stawiałam pytań. Myślę, że jako dziecko w ogóle niewiele stawiałam pytań ‐ poza tym jednym, wielkim, ciążącym nad moim życiem pytaniem: dlaczego? Dlaczego jestem brzydka? Już nawet nie pytałam, dlaczego nie jestem kochana? Brzydcy nie mają prawa do miłości, można ich tylko odrzucić. O to więc nie pytałam, a nic innego mnie nie zajmowało. Nie pytałam o przeszłość, o znaczenie słowa „poniemiecki“. Dzieci podobno wiecznie zadają pytania, ale mają one charkter poznawczo‐teraźniejszy, a nie historyczny. Przeszłość nie istnieje, bo dziecko w niej nie istniało. My, powojenne dzieci, byliśmy przybyszami, nie tylko w sensie dziejowym, byliśmy przybyszami w sensie biologicznym.

Poniemiecki dom był dwupiętrową willą z nisko opadającym ceglanym dachem, miał dwie okrągłe wieżyczki i dwa wykusze oraz ganek z żeliwną poręczą i oszklonym zadaszeniem. Przez witrażowe secesyjne okno przedostawało się do sieni biało‐fiołkowe światło, rzucając na podłogę wyblakłe cienie kanciastych, stylizowanych kwiatów. Na prawo z sieni wchodziło się do pokoju dziadka Jana, emerytowanego dyrektora PKP, który poświęcił czas emerytury wycinaniu z lipowego drewna gdańskich domów ze spiczastymi szczytami, gotyckich kościołów i szlachetnych w swych holendersko‐renesansowych proporcjach budowli miejskich. Średniowieczno‐barokowe miasto Gdańsk na stole dziadka Jana stanowiło dla mnie jedyny prawdziwy ideał piękna przeszłości, jedyną piękną prawdę. Był to rodzaj egzystencji urojonej, pojmowałam ją jednak bardzo dobrze.

Było raz sobie miasto Gdańsk (tak, tak, to jest parafraza Grassa), które nie przyjęło Johanna Sebastiana Bacha na kapelmistrza, bo nie zdał się szacownej Radzie Miejskiej dość dobry. Było raz sobie miasto Gdańsk, które po dwustu latach władzy krzyżackiej podjęło decyzję, że woli sprzymierzyć się z Rzeczpospolitą Polską. Było raz sobie miasto Gdańsk, które jeszcze trzysta lat później uroczyście świętowało obchody przyłączenia do Polski i zleciło muzykom skomponowanie z tej okazji kantaty na chór i orkiestrę. I nikomu w mieście nie wadziło, że ku czci powrotu do Polski chór śpiewał po niemiecku. Było raz sobie miasto Gdańsk, spowite w czarny aksamit i brabanckie koronki, w koralach i pierścieniach z bursztynu, wykarmione tłustą białą rybą Wschodniego Morza, nasączone słodkim, ciężkim winem Hiszpanii, miasto pachnące pieprzem i goździkiem, nieistniejące miasto moich fantazji.

W ogrodzie przed domem znajdowała się betonowa figura, przedstawiająca podobno Poezję. A może Miłość? Nie wiadomo dokładnie, bo wiatr i deszcz zmieniły alegorię w dość obły betonowy walec. Szare i płomiennopomarańczowe plamy znaczyły miejsca, gdzie porosty zdołały zamienić martwy beton w żywą i odżywczą materię natury. Poezja była poniemiecka, tajemnicza i fascynująca.

Mówiło się niekiedy, że w naszym domu mieszkał kiedyś lekarz. I dobrze. Kiedyś to znaczy w jakimś odległym, nieistniejącym czasie przeszłym. Aż przyszedł dzień i ciotka Karolina wspomniała mimochodem, że ów lekarz był Niemcem.
‐ Co? ‐ zapytałam oburzona. ‐ Co to znaczy?
‐ Przed wojną mieszkali tu Niemcy.
‐ Gdzie?!
‐ W Gdańsku.
‐ Dlaczego?!
Było mi niedobrze. Przecież wiedziałam doskonale, że Gdańsk był od wieków polskim miastem. Propaganda jednak robiła swoje. Takie rzeczy wiedziało w końcu każde dziecko. Niemcy nie mieli tu nic do roboty. Oczwiście pomijając wojnę. Wojna była tak czy owak czymś ponad wszelkie rozumienie okrutnym, a jej celem było właściwie tylko jedno ‐ nasycić niemiecką żądzę krwi. Niemiecki lekarz, ktoś osiadły, mieszkający w jakimś domu, w naszym domu nie pasował mi do obrazu wojny.
Idę na podwórko. Muszę to wszystko przemyśleć. W Gdańsku mieszkali Niemcy. A potem zniknęli. Ale nie całkiem. Niektórzy zostali i wtedy mówi się o nich: autochtoni. Dzień objawienia. Nareszcie wiem, kto to są autochtoni. Ale to objawienie zmienia też znaczenie słowa poniemiecki. Przy kolacji wracam więc do tematu:
‐ Czy to znaczy, że w naszym domu mieszkali Niemcy?
‐ Tak.
‐ No i co się z nimi stało? Umarli?
Tak powinien wyglądać świat: ci, którzy zamieszkiwali przeszłość, nie żyją.
‐ Czy ja wiem? Może uciekli.
‐ Przed kim?
‐ Przed Rosjanami.
‐ Przed Rosjanami, oni nas przecież wyzwolili?!!
Ciotka Karolina milczy. Ja uporczywie pytam dalej.
‐ Dokąd uciekli?
‐ No, chyba do Niemiec.
‐ I tam umarli?
‐ Dlaczego? To przecież było zaledwie dziesięć lat temu.
Dziesięć lat temu! A ja mam sześć lat. Liczby. Dziwne.
Następnego dnia zaczynam poszukiwanie prawdy. Muszę przyjrzeć się wszystkiemu pod nowym kątem. Niemiecki dom. Przed dziesięciu laty mieszkał tu niemiecki lekarz. Potem ja się urodziłam, a lekarz zniknął. Oglądam cały dom. Być może pierwszy raz naprawdę dostrzegam rzeczywistość. Klatka schodowa z biało‐czarnymi kwadratami posadzki, secesyjne okno, Poezja w ogrodzie. A może Miłość? Otwieram drzwi do kantorka pana Jasińskiego. Wydaje mi się, że w zatęchłym powietrzu ciasnej, komórki czuję nie tylko zapach smarów i oleju samochodowego, ale nagle dziwnie wyraźny zapach leków. Lekarza już nie ma, nie ma jego lekarstw, a przecież zapach trwa, mocniejszy niż wszystkie materialne fragmenty rzeczywistości, które tak łatwo spalić, zniszczyć, wyrzucić. Stoję w kantorku i wdycham zapach przeszłości.
‐ No, szkrabie, szukasz czegoś? ‐ pyta przyjaźnie pan Jasiński. Jest duży i tęgi. Trochę się go boję, bo pije. ‐ No? Szukasz czegoś? ‐ powtarza pytanie pan Jasiński.
‐ Tak ‐ kiwam głową. ‐ Niemców.
‐ To są Niemcy ‐ mówi pan Jasiński i pokazuje mi obrzydliwy obrazek wycięty z jakiejś gazety i oprawiony w ramki. Po co ludzie wieszają coś takiego na ścianie? Szary, straszny krajobraz, szereg kolczastych drutów, jakaś wieżyczka, brama, w oddali komin. ‐ Oświęcim ‐ mówi pan Jasiński.
Potakuję ze zrozumieniem, choć nic nie rozumiem. Nie wiem, co to jest Oświęcim.
‐ Tak ‐ mówię‐ ale ciotka Karolina mówiła, że Niemcy tu byli. U nas.
‐ Oczywiście ‐ mówi pan Jasiński.
Czy pan Jasiński ma to samo na myśli, co ja, gdy mówi to swoje tak, oczywiście? Też ma na myśli Niemców, a nie żołnierzy?
‐ I gdzie oni są?
‐ Wypędzeni. Przyszli nasi i wygonili cholernych Szwabów. I dobrze.
I dobrze, trzeba ich było po prostu wypędzić. Tych wszystkich uzbrojonych po zęby Niemców w mundurach koloru polnej szarości. Tylko tych moich, pięknych, w lokach, kaftanach i aksamitach, tych nikomu nie wolno tknąć, bo ich kocham.
‐ Widział Pan tych Niemców? Tych stąd?
‐ Tak.
Teraz mam się już zdecydowanie na baczności.
‐ To oni zbudowali ten dom?
‐ Tak.
Więc jednak.
‐ Inne domy też?
‐ Też. Tu mieszkali sami bogaci. Widziałaś kiedyś ich rzeczy? Jeszcze trochę tego zostało, choć większość poszła w szaber.
Pan Jasiński idzie ze mną do holu. Pod schodami we wnęce znajdują się małe, zamknięte na kłódkę drzwi. Jak z Alicji w krainie czarów. Tajemnicze drzwi do ogrodu. Że też nigdy nie zwróciłam na nie uwagi. Pan Jasiński podaje mi kluczyk.
‐ No, otwórz!
W środku są zabawki. Patrzę pytająco na pana Jasińskiego. Kiwa głową i wraca do swoich zajęć. Wyciągam po kolei przedmioty ukryte w schowku. Czy dlatego kiedyś w przyszłości będę studiowała archeologię, żeby jeszcze raz poczuć ten dreszcz zdumienia i grozy, a jednocześnie zachwytu, gdy nagle w codziennej powierzchni rzeczywistości otworzą się drzwi w przeszłość.
Skrzypce. Biorę je do ręki, opieram o ramię ‐ skąd wiem, że tak się trzyma skrzypce? Próbuję grać. Potworny wizg przywołuje do holu nie tylko pana Jasińskiego, lecz również panią Jasińską z Joanną i Antkiem. Joanna jest młodsza ode mnie, ale jest i tak moją jedyną towarzyszką zabaw. Dom jest mały, zamieszkany tylko przez cztery rodziny, nie to co nowe bloki w mieście. I tylko dwie rodziny mają dzieci.
‐ Czy Joanna może się ze mną pobawić? ‐ pytam.
Odkładam skrzypce i już teraz we dwie wyciągamy kolejne przedmioty z komórki. Papiery, strasznie dużo papierów, są pożółkłe i dziwnie pachną. Wyrzucamy je. Lalka. Ma prawdziwe, długie, jasne włosy i niebieskie oczy, które się zamykają i otwierają. Nigdy jeszcze nie widziałyśmy takiej zabawki. Właściwie ta lalka jest ładna, ale jest w niej coś strasznego. Boję się jej. Jasne włosy tylko luźno trzymają się płóciennej czaszki. Wypadające kosmyki odsłaniają szare placki lalczynej skóry. Jedno błękitne oko wepchnięte w ciemny oczodół. Wyrzucam lalkę na stertę papierów, po chwili jednak znowu biorę ją do ręki. Nie da się jej wyrzucić. Leży koło nas, patrzy czarną dziurą oka. Odwracam ją twarzą do podłogi. Szukamy dalej. Książki z obrazkami. Struwwelpeter. Nieznośny Piotruś. Włosy jak rosochate gałęzie sterczą na wszystkie strony. Paznokcie długie, spiczaste, jak pokrzywione i zardzewiałe ostrza noży. Kto wychowuje dzieci na takich książeczkach? Jestem zafascynowana i przerażona. Tak nie wyglądają żadne dzieci. To straszydło z bajki, jakiś niedorosły diabeł. Litery w książce nie dają się odczytać. Trudno nawet pojąć, że to litery. Raczej z wewnętrznej wiedzy niż ze zrozumienia czerpię pewność, że powyginane kanciasto znaki przypominające kawałki drutu to jednak pismo. Umiem już czytać, ale ta potworna książka z obrazkami nie daje się przeniknąć. Możemy tylko oglądać straszne obrazki. Gry. Niektóre podobne do naszych: młynek, chińczyk, gęsia ścieżka, halma. I jedna zupełnie odmienna, metalowa, lekko podrdzewiała. Gra magnetyczna, ale skąd możemy to wiedzieć?
Z trudem i pasją odkrywców przenikamy tajemnicę żelaznej planszy. Jeszcze dziś, pisząc o tym, czuję w dłoniach nieco odrażający, a przecież jak pokuszenie, dreszcz ‐ dotyk czegoś, co może się okazać obrzydliwe. W przeciwieństwie do papieru, który nie kryje w sobie żadnych odstręczających właściwości, metal zdaje mi się przykry, a rdza kojarzy się z krwią. W ustach czuję dziwny smak, jakby mi wybito wszystkie zęby. Na planszy trzeba ustawić drewniane figurki o metalowych podstawkach, a gdy od spodu przesuwa się małe kawałki magnesu, figurki poruszają się jak samodzielne, żywe istotki. Znamy obie tę bajkę ‐ to historia Jasia i Małgosi. Latami jeszcze będziemy się potem obie z Joanną bawić tą poniemiecką grą.
Najbardziej zachwyca nas w niej ilość szczegółów. Chatka Jasia i Małgosi, las, domek z piernika, wszystko jest jak zaczarowane. W lesie koło drzew rosną małe, do ostatniego detalu wiernie odtworzone muchomory. Szyszki wyglądają jakby zaraz miały się z nich wysypać nasiona. Listki i czerwone owoce kaliny aż się proszą o zerwanie. Skąd mogłyśmy wiedzieć, że to kicz, banalne, zwykłe, tak dobrze mi teraz znane niemieckie zamiłowanie do drobiazgowego odtwarzania przytulnej rzeczywistości, słodkiej, kolorowej, pełnej kotków, kwiatków i koronkowych firanek w oknach. Byłyśmy dziećmi naszego czasu, czasu szarych papierowych torebek i szorstkich, żółtawych stronic w książkach, z rzadka tylko ozdabianych jakimś prostym rysunkiem, w nudnych, brudnych kolorach. Nasze sukienki są brunatnoniebieskie lub granatowe, nigdy nie widziałyśmy nawet kawałka koronki, nie słyszałyśmy słowa jedwab, nie wiemy o istnieniu wywoskowanych posadzek i kryształowych żyrandoli. Pordzewiały, ale wciąż jeszcze barwny świat z bajki o Jasiu i Małgosi nie dopuszcza żadnych innych myśli, jak tylko tę jedną ‐ tak wygląda piękno, które nie jest naturą, lecz dziełem człowieka. Figurki odgrywają swoje prawdziwe role w nieprawdziwym świecie realnego piękna. Rodzice wyrzucają swoje dzieci. A ja nie pytam, dlaczego.

Teraz mieszkam w Niemczech i napatrzyłam się na rodziców, którzy wyrzucają swoje dzieci. Domek z piernika. Baba Jaga. Piec. Klatka. Zła czarownica pakuje Małgosię do pieca. Dzielny Jaś uwalnia siostrzyczkę i teraz oboje wrzucają do pieca wstrętną jędzę. Zgrzyt zamka, gdy dzieci zatrzaskują drzwi pieca. Niech się smaży powolutku w własnym tłuszczu aż do skutku. Co to za wierszyk? Baba Jaga siedzi w piecu. Tak. Wszystko jest w porządku ‐ dobro zwycięża, zło przegrywa i musi zostać ukarane. Takie są wymogi sprawiedliwości dziejowej. To ona pozwala dziecku zabić w piecu wstrętną czarownicę. Nie ma w tym nic złego, to bajka i sprawiedliwość ‐ obie są dobre. Jaś jest szczupły, jasnowłosy, błękitnooki. Jak lalka.

W nocy śnię o Jasiu. Jedzie na koniu przez szarozielone pastwisko. Ma wymierzyć karę czarownicy. Starej i nagiej, o czarnych włosach i długim haczykowatym nosie. Najpierw wyrwie jej złote zęby. Smak metalu w ustach. Złote zęby. Dlaczego ludzie mają złote zęby? Czarownica ma ich bardzo dużo. Budzę się z krzykiem. Zabawki nie dają mi spokoju. ‐ Kto się nimi bawił? ‐ Wreszcie udaje mi się sformułować mój niepokój. Ciotka Karolina przygląda mi się ze zdziwieniem.
‐ Córka, jak sądzę.
Lekarz miał więc córkę.
‐ Czy ona była dzieckiem?
‐ Oczywiście.
Czy jest możliwe, żeby Niemcy byli dziećmi? Niemcy. Kolumny żołnierzy bez oblicza. Maszerują na Wschód i umierają w śniegu Rosji. Niemcy. Czarno ubrani strażnicy z obozów, zawsze z czarnymi psami. Niemcy. Samoloty zrzucające bomby. Miasto płonie, ulicami, w szpalerze pożarów uciekają kobiety z dziećmi. Niemcy. Roboty, upiory, które nie potrafią mówić, a tylko szczekają jak ich czarne psy. Już wyobrażenie sobie, że Niemiec może być lekarzem, nosić biały kitel a nie mundur, mieszkać w domu, a nie kryć się po okopach lub wyskakiwać z czołgu, przekracza właściwie moje możliwości. Z trudem dociera do mnie, że Niemiec nie zawsze nosi hełm, wysokie ciężkie buty, ściśnięty pasem mundur.
‐ Dziewczynka? ‐ pytam uporczywie, choć ciotka mi to już w końcu powiedziała.
‐ Sądząc po zabawkach, dziewczynka.
Niemiec, który jest dziewczynką. Nie, nie niemiecka dziewczynka, lecz Niemiec, który jest dziewczynką. Niemiec, dorosły, mężczyzna, który nagle stał się mały i rodzaju żeńskiego ‐ dziewczynka. Biorę do ręki jej lalkę. Dziewczynka, która bawiła się tą lalką. Też chciałabym mieć taką piękną lalkę. Ale własną. Tą lalką nie mam ochoty się bawić. Ale nie umiem jej też wyrzucić. Boję się jej.
‐ Joanna ‐ mówię zdecydowanie ‐ musimy ją pochować. Ona nie żyje.
Joanna zrobi tak czy owak wszystko, co powiem, ale uporczywie zadaje pytania.
‐ Skąd wiesz, że umarła?
‐ Umarła, nie widzisz? Jej serce przestało bić.
W skupieniu Joanna przykłada buzię do piersi lalki. Jest cicho i upalnie.
‐ Jak ona miała na imię?
Kto? Lalka czy dziewczynka? Ale Joanna nie wie jeszcze, że była tu kiedyś jakaś dziewczynka. A ja jej o tym nie powiem.
‐ To czarownica ‐ odpowiadam. Jak ma na imię niemiecka Baba Jaga? Niemiecka lalka‐czarownica, która już nie żyje?
‐ Adolfa ‐ odpowiadam po chwili. To na pewno niemieckie imię, żadna Polka nie może się tak nazywać. Nawet jeśli jest tylko lalką.

Adolfa została pochowana. Tak jak się należy. Na odległym o parę ulic od domu niemieckim cmentarzu. Wystarczyło powiedzieć Eleonorze, mojej kaszubskiej niani, że chciałybyśmy znowu pobawić się na cmentarzu. Cmentarz był zupełnie w porządku. Groby czysto uprzątnięte, choć nie przyozdobione choiną, kwiatami i wieńcami, jak te na naszym cmenarzu w Dolinie Królewskiej. Wiosną na niemieckim cmentarzu kwitły niezliczone przylaszczki, które zbierałyśmy z zapałem, aby przyozdobić nimi kapliczki domowe, pracowicie klejone i malowane podczas lekcji religii. Posypałam obficie kwiatami papierowy kościółek.
‐ Matka Boska będzie się cieszyć ‐ oznajmiłam z zadowoleniem. Ozdobienie kwiatami domowej kapliczki, przed którą w maju powinnam się codziennie modlić, zalicza się na pewno do dobrych uczynków, a zależy mi bardzo na dobrych uczynkach. Właśnie minęły Wielki Post i Wielkanoc, kiedy to co dzień w małym notesiku „do słówek“ notowałam dobre uczynki. Prawdę mówiąc, mam nawet dwa zeszyciki ‐ jeden dla potrzeb siostry Julii z kościoła Najświętszego Serca Jezusowego, drugi do pokazania pani Helence w przedszkolu. Nie wszystkie dobre uczynki dają się zapisać dwa razy. Wiem o tym, chociaż nikt mi tego nie wyjaśniał. Przylaszczki i kapliczka należą do sfery sacrum, też to wiem, choć nie wiem, co znaczy sacrum. Ale wiem, że siostra Julia i pani Helenka nie mogą się nawzajem lubić.
‐ Z czego cieszy się Matka Boska? ‐ pyta nieco sceptycznie ciotka Karolina. Ja jednak nie mam jeszcze ucha wyczulonego na sceptycyzm i rezerwę, z jaką dorośli dość często reagują na dzieci.
‐ Z kwiatów.
Matka Boska cieszy się z bezkrwawych ofiar, które jej w naszej dziecięcej ufności i w miłości naszego dobrego dziecięcego serduszka przedkładamy. To słowa siostry Julii. A siostra Julia nosi wprawdzie czarny habit, ale ogromny śnieżnobiały kornet w zupełności zaspokaja mój podziw dla niezwykłych strojów i niezwykłych słów. Pan Bóg jest inny. Wcale mu się nie spodobała ofiara Kaina. Przyglądam się obrazkowi, który malowałyśmy na religii. Na kopczyku kamieni marchewka, jabłko, snopek zboża, przetkany kąkolem, rumiankiem i makiem. Dym ofiary ciągnie się nisko po szarej, zoranej ziemi. Obok, na piecyku Abla zabita owieczka. Nie bardzo rozumiem, o co Panu Bogu chodziło z Kainem, przecież owoce i kwiaty są znacznie lepsze na ofiarę niż mięso. Ale ja nie lubię mięsa, gdy muszę zjeść wołowinę, rośnie mi ustach coraz większa, nie dająca się przełknąć kula. Zgodnie z ówczesnym systemem wychowawczym nie wolno mi wstać od stołu, dopóki nie zjem, siedzę więc zrozpaczona, z grudą przeżutego mięsa w ustach i przyglądam się dzieciom, które już dawno mogą się bawić lalkami w dom. Pan Bóg widocznie lubi mięso. Jestem małą oddaną rytuałom dewotką i po raz pierwszy pojmuję, że istnieje różnica między kobietą a mężczyzną.

Biedna Eleonora! Została ostro skarcona przez mamę, widać Joanna musiała wypaplać pani Jasińskiej, co robiłyśmy na cmentarzu. Już nie wolno nam bawić się na niemieckim cmentarzu. Płaczę i nie można mnie pocieszyć. Przecież miałam jak najlepsze intencje. A poza tym, skąd bądę czerpała materię mych dobrych uczynków ‐ fiołki, przylaszczki, przebiśniegi. Ale zakaz zostanie na nas nałożony dopiero później. Na razie jest letni, pogodny dzień. Idziemy się bawić na cmentarzu. Zabieram ze sobą owiniętą w szalik, przygotowaną do pogrzebu Adolfę. Nie przychodzi mi do głowy, żeby poinformować Eleonorę o moich planach. Eleonora jest pogodną, siedemnastoletnią Kaszubką, ma dwa grube, jasne warkocze i rumiane policzki. Jest zachwycona, że nie musi harować w polu, lecz że wolno jej służyć w mieście i to u dobrych państwa. Jest ze mną od niedawna, bo ciotka Karolina pracuje teraz nie tylko na Politechnice, ale i w Urzędzie Morskim, nie ma więc tyle czasu, żeby się mną zajmować. Eleonora nie ma zbyt wielkiego pojęcia o wychowywaniu dzieci, a już na pewno ‐ oceniam to z dzisiejszej perspektywy ‐ nie była w stanie sprostać moim dziecinnym pomysłom. Była natomiast pogodna i przemiła, i opowiadała nam kaszubskie bajki o Purtku‐Wodniku i o Zazulce, którą porwały wodnice mieszkające w pałacu na dnie jeziora Wdzydzkiego. Bajki kaszubskie były pogodne, pełne zapachu sosnowych lasów i rybnych jezior. Czarownice kaszubskie, diabły i demony pomagały dobrym i biednym, a karały złych bogaczy. A Zazulka wróciła z dna jeziora ogromnie bogata, bo wodnice dały jej mnóstwo pereł, szmaragdów i srebra. I teraz poślubi Fredka, który jej cały czas szukał i wołał na brzegu jeziora płaczliwym głosem: Wróć, Zazulko, wróć, bo kocham cię bardzo! I nawet bogaci muszą się na to zgodzić.
‐ Kto to są bogaci? ‐ pytam.
‐ Niemcy ‐ odpowiada Eleonora. A po chwili dodaje: ‐ I Polacy.
Kaszubski punkt widzenia. Potakujemy posłusznie. Eleonora wie, co mówi. Może w jej kaszubskich bajkach nawet Polacy mogą być niedobrzy. Świat bajek jest tak inny od stołu, przy którym siedzi się żując mięso. Lubiłam bajki kaszubskie znacznie bardziej niż wydane właśnie ‐ jakież socjalistyczne osiągnięcie ‐ baśnie Grimmów. Te wydawały mi się okrutne i nieprzyjazne. I prawie zawsze o jakichś synach i innych chłopcach. Męski świat. Bez księżniczek, co najwyżej z siostrami, z których co najmniej dwie zawsze były niedobre i głupie. Mama uważała, że dzieci mają złe sny po lekturze baśni Grimmów. Zabrała mi książkę i dała coś jej zdaniem znacznie odpowiedniejszego. Na przykład mitologię grecką.
Idziemy na cmentarz ‐ Eleonora, Joanna i ja, i zabieramy zawiniętą w szalik Adolfę. Eleonora przysiadła na śmiesznej drewnianej ławeczce z żeliwnymi nóżkami, nam wolno zaś biegać do woli. Na cmentarzu jest cicho i cieniście, rosną tu niezwykłe drzewa i krzaki, jakich nigdzie indziej nie widziałam. Wiele lat później dowiem się, że Niemcy słynęli w całej Europie z upodobania do egzotycznych drzew i krzewów, i że miejsce, w którym stał niegdyś niemiecki dwór najłatwiej rozpoznać można właśnie po owych niezwykłych roślinach. Sumak octowy, którego cień jest niebezpieczny, bo może dzieciom wyssać krew, szarłat, złoty deszcz spadający na Danae. Pigwa i rajska jabłoń na konfitury. Morwa na jedwab. Azalie, cedry libańskie, tak piękne, że na pewno rosły również w raju, bambusy. Moja romantyczna natura pławi się w tych cudownych nazwach, wywołuje od razu z pamięci historie o boginiach, nimfach i ziemskich księżniczkach, które greccy bogowie zamienili w drzewa i kwiaty. Adolfa jest tylko niemiecką lalką, nie zasłużyła sobie na żadne wspaniałe drzewo, ale być może zmieni się w pęd bluszczu, ciemny, ponury, straszny, gdy o nim myśleć przed zaśnięciem.
Pochowałyśmy Adolfę w murowanym grobowcu rodziny Meier. To ja tak zadecydowałam. Grobowiec wygląda jak mały domek bez okien. Żelazne odrzwia przeżarte rdzą pozwalają zajrzeć do środka. W środku wprawdzie nic nie widać poza gęstym, czarnym, nieprzeniknionym mrokiem, ale z grobowca wydobywa się lekko tylko uchwytna, a przecież realna woń, mieszanina stęchlizny, chłodu i nieodwołalnej tajemnicy śmierci. Z trudem otwieram metalowe wrota.
‐ A jeśli siedzi tam upiór ‐ mówię do Joanny. Przyciskam lalkę do piersi i wyobrażam sobie upiora z grobowca rodziny Meier ‐ jest blady, przezroczysty, ma długie lodowato zimne palce. Zaraz wyciągnie ręce i dotknie nas. Wrzucam Adolfę niezbyt godnie do wnętrza ciemności. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Zgrzyt zatrzaskiwanych drzwi. Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie, recytuję z namaszczeniem. Zamknąwszy upiora Meierów z powrotem w jego własnym mroku odzyskuję siłę modlitwy. Adolfa na zawsze spoczywa w grobie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci, i wszystkim Niemcom też ‐ dodaję pośpiesznie.

Nic jednak nie jest tak „na zawsze“ jak się to może wydawać sześcioletniej dziewczynce. Dziesięć lat później miasto zrównało z ziemią cmentarze niemieckie ciągnące się wzdłuż Alei zwanej kiedyś Hindenburga, potem Hitlera, potem Rokossowskiego, a wreszcie Zwycięstwa. Na miejscu cmentarzy założono park, niezwykłe drzewa niemieckie pozostawiono i teraz ocieniają piaskownice i zieleńce. Chciałabym zobaczyć w tym obrazku coś kojącego, ale mi się nie udaje. Wciąż widzę stary zacieniony cmentarz i lalkę, której wraz ze wszystkimi innymi Niemcami nie dane było zażywać spokoju wiekuistego. Ale nie warto o tym pisać, bo już Grass rozkumaczył się wróżebnie o losie niemieckich cmentarzy w Gdańsku, a grassowaska wizja ich restytucji jest jeszcze gorsza niż moja własna opowieść o pogrzebie Adolfy.

Jedziemy do wioski Eleonory, bo Eleonora chce mnie pokazać. Nie przedstawić ‐ na to jestem zbyt mała i zbyt obca. Zostanę pokazana, jak lalka. Eleonora omawia z rodzicami tysięczne szczegóły i wreszcie jedziemy. Jest wiosna. Oglądam krowy na pastwisku, żółte kurczaczki w stodole, kaczeńce na podmokłych łąkach wzdłuż błotnistego strumienia, gdzie zbieramy młodą pokrzywę. Nie mogę zrozumieć, że nie parzy.
‐ Nie tylko nie parzy. Można ją nawet jeść ‐ mówi Eleonora.
Próbuję, jak może smakować pokrzywa. Jak nic. Jestem rozczarowana. Z torbą pełną uzbieranej zieleniny idziemy do pani Grocholskiej. Jest stara i słaba. Eleonora chętnie jej pomaga. Pokrzywa jest dla perliczek pani Grocholskiej. Jestem zachwycona. Pomoc staruszce jest tego rodzaju dobrym uczynkiem, który da się zapisać dwa razy. Pani Grocholska mieszka w małym domku, zanurzonym po małe okna w gęstwie wiosennych kwiatów. Jestem miejskim dzieckiem z domu przy głównej ulicy ‐ nie wiem, co to są gęstwy kwiatów. Jak urzeczona wpatruję się w tuliapany, żonkile, forsycje i hiacynty. W sadzie kwitną drzewka wiśni i ogromne stare jabłonie, a może grusze. Wielkie, sztywno wyprostowane czerwone tulipany wyłaniają się z morza żółtych, puszystych mleczy. Stado indyków i perliczek pasie się między kwiatami. Pani Grocholska staje na progu. Ma siwe włosy i jasnofioletową sukienkę.
‐ Guten Morgen, Frau Grocholsky ‐ mówi Eleonora, a ja nie mogę zrozumieć, co mówi. Pierwszy raz usłyszałam wówczas obcy język. Skubię fałdy niebieskiej spódniczki Eleonory.
‐ Co ty mówisz? ‐ pytam cicho.
‐ To po niemiecku.
Pani Grocholska nie zna ani polskiego ani kaszubskiego.
Niemka! Autochtonka! Baba Jaga! Drżę z przerażenia. Czy jest możliwe, żeby w tym swoim domku z piernika miała piec? Eleonora wcale się nie przejmuje. Pani Grocholska zaprasza nas do środka. Do kuchni. W końcu jesteśmy na wsi, a na wsi życie toczy się w kuchni. Pani Grocholska rozgrzewa czarne żeliwne serca w piecu. A więc ma piec! W gardle narasta mi straszna dławiąca kula, jeszcze gorsza niż nie przeżute mięso, bo nie można jej wypluć, gdy nikt nie patrzy. Za chwilę gorące gofry w kształcie serc lądują na stole. Do tego miód i śmietanka. Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego. Pochodzę z rodziny naukowców i artystów, nie wiem, jak piecze się ciasto czy robi ciastka. Ciastka zawsze były towarem, jak taksówki, lokomotywy, buty czy agrafki, czymś, co pojawia się nie wiadomo skąd. Serca z ciasta są pełne kwadratowych wgłębień, miód i śmietanka zatrzymują się w nich jak maleńkie sadzawki słodyczy. Jakie pyszne są serca z miodem. Ale nawet serca z miodem nie są w stanie przekupić mojego strachu. Domek z piernika też pysznie smakował! Wyjść! Wyjść! Wyjść! Płaczę, bo jestem wśród obcych i boję się krzyczeć.
Niedziela. Rano poszliśmy do kościoła, a teraz zostanę pokazana. Siedzę w kuchni napakowana jedzeniem do granicy mdłości. Co chwila otwierają się niebiesko pomalowane drzwi i nowa postać wsuwa się nieśmiało do kuchni. Najpierw tylko się na mnie patrzy. To sens i cel mojej wizyty ‐ pozwolić, by mi się przypatrywano jak lalce. Kuchnia jest pełna ludzi, którzy mówią coś, czego nie rozumiem. Jednak gdy zwracają się do mnie, mówią po polsku.
‐ Mówicie po niemiecku? ‐ pytam i czuję jak potworna klucha znowu podjeżdża mi do gardła.
‐ Nie, po kaszubsku ‐ mówi pani Hinz, matka Eleonory, podając mi pączka. Aha, po kaszubsku. Już wiem i na całe życie zapamiętam, że kaszubski jest odrębnym językiem, a Kaszubi odżywiają się ciastkami, które na dodatek sami robią. Mój ojciec podobno robi statki, moja matka obrazy, a moja ciotka książki. Statek jest większy od ciastka, ale nie da się go położyć na talerzu. Mój podziw dla Kaszubów jest nie do ogarnięcia. Zwłaszcza dla pani Hinz. Też chętnie załatwiłabym sobie taką mamę, która robi pączki.
‐ Przeczytasz nam coś? ‐ pyta ostrożnie i nieśmiało pan Hinz i podaje mi gazetę. Oto cud, który Eleonora prezentuje swojej wsi. To właśnie chcą zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy wszyscy zgromadzeni w kuchni Hinzów mężczyźni ‐ bo tylko mężczyźni zgromadzili się w tym ciasnym i dusznym pomieszczeniu. Otwieram gazetę i po cichu, sama dla siebie, przyglądam się tytułom. Co mam przeczytać? O tak, reportaż o odbudowie Gdańska. Niezwykła cisza zapada w kuchni Hinzów, gdy mała dziewczynka z miasta, czarodziejska żywa lalka ma starym i doświadczonym Kaszubom przeczytać na głos artykuł z gazety. Czytam. Dziesięć lat trwało, aż miasto Gdańsk podniosło się z ruin. Dziesięć lat wytężonej pracy. Dziesięć lat wysiłków i niezwykłego poświęcenia. Dziesięć lat owocnego współdziałania artystów i rzemieślników, którzy połączywszy swe zdolności odbudowali dawną świetność i niewysłowioną piękność mego miasta, perły Bałtyku.
Miasto Gdańsk niegdyś nasze…
Do diabła! ‐ odezwał się ze złością któryś z mężczyzn.
Czuję się niepewnie. Cytat z Mickiewicza zawisł w dusznym, słodko‐mdłym powietrzu. Pytająco spoglądam w stronę moich słuchaczy. Wszyscy mówią teraz jednocześnie. Podziw dla miejskiego dziecka, które nie dorósłszy jeszcze do wieku szkolnego, płynnie potrafi czytać „na gazecie“, znika, w zamian pojawia się oburzenie i złość na treść czytanego przeze mnie państwowo-twórczego reportażu. Nie rozumiem tego, odbieram więc zarzuty wypowiadane podniesionym głosem jako skierowane przeciwko mnie.
‐ Ja przecież nie kłamię ‐ szepczę płaczliwie i przytulam się mocniej do Eleonory. Lata miną, zanim będę w stanie jeszcze raz sprostać jakiemukolwiek publicznemu występieniu. Eleonora jest wprawdzie starsza ode mnie, ale jest równie co ja wystraszona i niezdolna stawić czoła siedzącym w kuchni mężczyznom. Pani Hinz pocieszająco podsuwa mi talerz z pączkami i gładzi mnie po głowie. Nie chcę jeść, nie chcę ciastek, nie chcę już nic więcej, chcę tylko do domu.
Do domu!

Sto lat Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Studiowałam na tym uniwersytecie w latach 1968 – 1974. Nazywaliśmy go zawsze tylko trzema literami UAM. Uniwersytet imienia Adama Mickiewicza. To mój tekst przygotowany na dzisiejszy zjazd etnografów.

 

Ewa Maria Slaska

Rozmyślania archeolożki i pisarki o studiowaniu etnografii

Zaczęłam studiować etnografię na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu w roku 1968. Miałam już za sobą pierwszy, nieudany (z mojego punktu widzenia) rok studiów na polonistyce, a na etnografię zdawałam, żeby zwiększyć sobie szanse dostania się na archeologię. Wszyscy tak robili. Etnografia i archeologia były kierunkami małymi, nabór odbywał się co drugi rok. Za to dwa pierwsze lata studiów były wspólne i dlatego uważało się, że było i będzie dość łatwo przenieść się z jednego kierunku na drugi. W roku 1968 w Poznaniu zdawać można było tylko na etnografię. Gdybym się nie dostała, miałam jeszcze ponowną szansę zdawania już bezpośrednio na archeologię w roku następnym.
A studiować mogłam tylko w Poznaniu, bo tak życzyli sobie rodzice. Byłam uważana za mądrą, ale nieposłuszną i nieobowiązkową. Zbyt bujne życie studenckie w takiej na przykład Warszawie nie mogło mi posłużyć. Potrzebowałam uczelni i miasta, gdzie miało być… nudno, bo to gwarantowało, że jakoś te studia skończę. Natomiast nikt nie przejmował się faktem, że było 10 kandydatów na jedno miejsce. Zawsze byłam dobrą uczennicą, zawsze dostawałam dobre stopnie i dobrze zdawałam egzaminy.

Tymczasem podczas egzaminu pisemnego z historii przydarzyły się dwie rzeczy, które mnie zdeprymowały i pozwoliły przypuszczać, że zapewne wcale się na te studia nie dostanę.

Historię pisaliśmy w wielkiej auli. Siedzieliśmy tam my, stu kandydatów na studia etnograficzne, siedzieli też studenci wielu innych kierunków. Ławkę poniżej, nieco po lewej zajmował wysoki szczupły pryszczaty facet z gęsą grzywą ciemnoblond włosów. Perorował o tym, że żeby zdać na etnografię, trzeba już coś wiedzieć na temat kultury ludowej Polski. Chłopak nagle obrócił się w moją stronę, błysnęły bystre oczy za dużymi szkłami okularów.

– Co wiesz o Łemkach? – zapytał.

Nie odpowiedziałam, bo co miałam odpowiedzieć. Nic nie wiedziałam. Patrzyłam na chłopaka z nabożnym podziwem. Nawet nie słyszałam tego słowa. Teraz to wydaje się nieprawdopodobne, ale była głęboka komuna, mieliśmy właśnie za sobą rozruchy marcowe, które przeorały nasz świat na nowo, w zakamarkach PRL „nowe” i „inne” zaczynało podnosić głowę, rodził się podskórny bunt i dopiero on miał nam przynieść wiedzę o wielu sprawach, o których nigdy przedtem nie słyszeliśmy, w tym również o Akcji „Wisła” i brutalnym wysiedleniu Łemków. Ale latem 1968 roku jeszcze nic nie wiedziałam, oprócz tego, że był Marzec i że była to sprawa polityczna. Akurat byłam wtedy w Warszawie i wiedziałam dość dobrze, co się działo. Ale o polityce jako takiej, o historii politycznej Polski, Europy i świata nic nie wiedziałam. Przyznaję, że słowo Katyń też usłyszałam po raz pierwszy dopiero w Poznaniu. Przyjechałam zielona jak niedojrzałe jabłko. Moja rodzina, jak każda rodzina w Polsce, oczywiście wiedziała wszystko o tych wszystkich sprawach, wyznawała jednak zasadę, że dzieciom się o niczym nie mówi. Musiałam mieć kompletnie zdetonowaną minę, bo chłopak przyjrzał mi się łaskawiej, podał mi rękę i powiedział:

– Cześć, jestem Zbyszek. Zbigniew Gierszewski.
Przedstawiłam się.
– Ewa Bogucka.
– Skąd jesteś?
– Z Gdańska.
– U was pewnie nie ma Łemków, u nas są.

Nie był to jednak koniec moich nieszczęść.

Przygotowałam sobie bowiem, ucząc się do egzaminu, zeszyt, w którym zapisałam najważniejsze tezy z historii średniowiecza. Chciałam je przerzucić przed egzaminem. Wyobraziłam sobie, oczywiście bez sensu, że ci co zdają na archeologię i etnografię, zostaną zapytani o ten właśnie okres. Ponieważ jednak rozmawiałam ze Zbyszkiem, nawet nie zajrzałam do notatek.

Przyznaję, że nie pamiętam, jakie były pytania, wiem jednak, że nic z tego, co zapisałam nie mogło mi się do niczego przydać. To mnie zapewne uratowało. Bo w pewnym momencie dobiegł do mnie jeden z młodych asystentów, którzy przechadzali się po sali i pilnowali, żeby nie ściągać i nie podpowiadać. Myślę, że zobaczył z góry mój zeszyt, wrzucony niedbale pod pulpit. Dopadł do mnie, wyciągnął ten nieszczęsny zeszyt, rzucił okiem na kartę egzaminacyjną, zrobił odpowiednią notatkę na zeszycie, zabrał go i odszedł, mówiąc, że będzie mnie to kosztowało miejsce na studiach.

Zmartwiałam, ale nieugięcie pisałam dalej. Moje tatarskie dziedzictwo nie pozwala ustępować nawet w obliczu sił wyższych i przeważających.

Dostałam się i Zbyszek też się dostał. Zaprzyjaźniliśmy się. Ale oczywiście była to taka przyjaźń między chłopakiem a dziewczyną, czyli nie do końca “prawdziwa”. On miał Tadzia Kubiaka i to był jego najlepszy przyjaciel. Ja zaprzyjaźniłam się z Ewą Marią Slaską. Był pierwszy dzień na studiach. Stałyśmy koło siebie podczas przerwy, patrzyłyśmy przez okno.
– Zostajesz na etnografii, czy przenosisz się na archeologię? – zapytała Ewa.
– Przenoszę się – odpowiedziałam.
– Ja też.

Nie wiedziałyśmy tego, ale właśnie rozpoczęłyśmy znajomość, która miała stać się przyjaźnią, tak ważną, że określi kiedyś nasze życie i potrwa do śmierci. Ja zostanę żoną brata Ewy. Od tej pory obie będziemy się nazywały tak samo: Ewa Maria Slaska. Marek Slaski, brat Ewy, i ja wyjedziemy do Gdańska, gdzie urodzi się nam syn. Matka obojga, chcąc być bliżej syna i wnuka, sprzeda mieszkanie w Poznaniu i kupi inne w Trójmieście. Obie przeprowadzą się więc do Sopotu. Ewa zacznie pracę w firmie założonej przez mojego znajomego. Zakochają się w sobie, urodzi im się syn. My wyprowadzimy się do Berlina. Ewa zostanie w Sopocie. Jej syn ma 10 lat, gdy Ewę zaatakuje rak, gdy syn będzie miał lat 20, Ewa umrze. Mój syn mieszka w Berlinie i ma syna. Syn Ewy mieszka w Gdańsku i ma córkę.

Tego wszystkiego by nie było, gdybyśmy z Ewą, paląc papierosy, nie przeprowadziły tej jednej krótkiej rozmowy. Była to zresztą rozmowa zarozumiała, przynajmniej z mojej strony. Ewa była córką młodo zmarłego i świetnie zapowiadającego się archeologa, Jacka Slaskiego. W owym czasie Ewa Slaska, córka Jacka, miała zapewne zapewnione miejsce na archeologii. Ewa Bogucka nie. Ale podzieliłyśmy tę skórę na niedźwiedziu.

Muszę tu chyba jeszcze coś napisać na temat tego naukowca, który przyłapał mnie na ściąganiu, mimo że nie ściągałam. Przepuścił mnie jednak, co zapisałam mu na korzyść. Mimo to nie pamiętam, jak się nazywał, a szkoda, bo był potem naszym wykładowcą historii i opowiedział nam niezwykłą i do dziś (a może właśnie dziś) spychaną na margines teorię, jak to było z tą „odwieczną wrogością polsko-niemiecką”. We wczesnym średniowieczu i Polska, i Niemcy toczyły ciężkie walki ze słowianami nadodrzańskimi, przede wszystkim Weletami i Obodrzytami. Dopiero niemiecka historiografia narodowa uznała wszystkich Słowian za Polaków – odwiecznych nieprzyjaciół Rzeszy, i podobnie historycy polscy uprościli zapisy kronikarskie, uznając, że kto na Zachodzie walczył przeciwko polskim władcom, Mieszkowi i Chrobremu, był złym Niemcem.

Jestem bardzo wdzięczna temu zapomnianemu przeze mnie historykowi, bo to on właśnie nauczył mnie, że wszystkie teorie (humanistyczne na pewno, ale również i inne) można podważyć, a jak można, to należy to robić, nie oglądając się na panującą ideologię (były, przypominam, czasy głębokiej Komuny!) i własny interes.

Lubiłam etnografię i dziś często zastanawiam się nad tym, dlaczego w ogóle przeniosłam się jednak z etnografii na archeologię. Niewykluczone, że dlatego iż tak to sobie postanowiłam kiedyś, gdy miałam lat 15 i czytałam książkę o odkryciach archeologicznych. Nie pamiętam, co to za była za książka, ale na pewno nie był to Kosidowski, który w moim pokoleniu odpowiadał niemal za wszystkie „powołania archeologiczne”.

Książka była zaczytana, na drodze życia postradała obwolutę i wyglądała jak wszystkie książki popularno-naukowe w połowie lat 60 – miała szarą płócienną okładkę i żółtawy papier. Był w niej rozdział o zatopionym mieście Wineta. Czytałam go na jachcie, który akurat stał w porcie. Było zimno, więc i Mama, która leżała na sąsiedniej koi, i ja leżałyśmy przykryte po brodę śpiworami.

– Chciałabym to studiować – powiedziałam.
– Archeologię – powiedziała Mama.

No i tak zostało.

Archeologia też była ciekawa i to bardzo, choć traciła przy bliższym poznaniu, bo zamieniała się w pedantyczne zapisywanie skorup, ozdób i narzędzi. Nawet opisywanie nie było tak ważne jak zapisywanie. Podczas kilkumiesięcznej praktyki w Muzeum Archeologicznym w Gdańsku poznałam jeszcze jedną formę pisma archeologicznego – pisanie numerów na obiekcie. Było to moje codzienne i całodzienne zajęcie. Przez osiem godzin pisałam piórkiem i tuszem numery na skorupach średniowiecznych. Dlatego na studiach wybrałam epokę kamienia – był to czas, że ludzie jeszcze nie wytwarzali ceramiki, a zatem nie było skorup. Nie przewidziałam, że na każdym artefakcie krzemiennym też trzeba napisać numer.

Pracowałam zaledwie dwa lata jako archeolożka i nigdy jako etnografka, a jednak przez całe życie byłam bardzo zadowolona, że właśnie te dwa kierunki studiowałam. Cenię archeologię i etnografię za to samo – za to, że zmusiła mnie do zajęcia się wszystkimi aspektami życia. Układ trawienny i budowa skał, księga i wychodek, złoto, glina i popioły, królowie i żebracy… Bez przerwy z tego korzystam, jako pisarka, dziennikarka i blogerka… Na studiach nauczyłam się, że dobrze jest wiedzieć. I że trzeba wiedzieć jak najwięcej, bo wszystko może się kiedyś przydać, wiedza o tym, kim był Tlaloc i o tym, jak na Polesiu wrzucało się do wielkiej beczki odpadki jedzenia. Tak powstawała sałamacha, ostatnia deska ratunku umierającego wieśniaka w okresie głodu. Dobrze było wiedzieć, jak człowiek stawał się człowiekiem, jak zaczynał mówić, jak patrzył w gwiazdy, jak uczył się tkać i lepić garnki. Jak stworzył pismo, księgę, gazetę i bloga. Czyli jak mi dał zajęcie na całe życie.


6 stycznia 2019 roku rzeszowska Gazeta Wyborcza podała, że od 1 stycznia przestało działać Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji przyznało zbyt niską kwotę wsparcia i muzeum odmówiło jej przyjęcia.

– W przeszłości wspierał nas urząd gminy, mówi Bohdan Gocz, założyciel muzeum. Przez jakiś czas byliśmy też oddziałem Muzeum Okręgowego w Krośnie. Od dziesięciu lat toczymy walkę o przetrwanie. W 2017 roku musieliśmy ograniczyć dni otwarcia muzeum, bo dotacja była o wiele niższa niż potrzeby. Poza sezonem otwieraliśmy muzeum już tylko w weekendy.  W 2018 roku zrezygnowaliśmy z dotacji na muzealne święta, prosząc by wolno nam było użyć tych pieniędzy na zwykłą działalność muzeum. Ale teraz doszliśmy do ściany i nie wiem, co dalej będzie – przyznaje.

Muzeum utrzymuje się z pieniędzy, które otrzymuje z MSWiA. W tym roku ubiegało się o 53 tys. zł, ale otrzymało 33 tys. zł. Członkowie Towarzystwa na rzecz Rozwoju Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej, które prowadzi muzeum, uznali, że taka kwota nie wystarczy na obsługę ruchu turystycznego oraz prowadzenie bieżącej działalności.

Wiśniewski (Reblog z FB)

Radosław Wiśniewski

Zimą napisałem tekst. Miałem poczucie, że jest ważniejszy ode mnie i wszystkiego, co napisałem od lat. Długo szukał sobie miejsca na papierze, w sieci, gdziekolwiek. Sporo osób mówiło po lekturze, że warty jest publikacji, ale jakoś się nie mieścił to w tym to w tamtym formacie. Nie mnie sądzić dlaczego. Ale oto od kilku dni jest, ktoś dał mu miejsce i przestrzeń. Tekst, dodajmy, na tyle dla mnie i paru osób ważny, że założyliśmy nieformalny projekt “Laboratorium Empatii”, na razie tylko na FB (znajdziecie bez trudu).

A tekst idzie bez mała taką ścieżynką:

“[…]
Próbujesz opowiadać o zaangażowaniu poprzez zaprzeczenia, apofatycznie, na przykład, że daleko ci do „Krytyki Politycznej”, ale równie daleko do Wencla, a zarazem nie znaczy to, że interesuje ciebie wyłącznie prywatność albo wyłącznie historyczność. I właśnie od tego napięcia pomiędzy prywatnością, pojedynczością a historycznością trzeba zacząć rekonstrukcję twojego zaangażowania. Bo przecież to, co nie pozwala tobie stanąć ani po lewej i ani po prawej stronie, to wiara oraz ufność jaką pokładasz w jednostce. Dla ciebie nigdy nie ma i nie będzie sześciu, siedmiu, ośmiu milionów – jest osobowa pojedynczość i przemnożenie jej przez dowolna liczbę jej nie unieważnia. Nie ma zatem żadnego zastosowania zdanie, że system był dobry, tylko nie uwzględniał człowieka i tego że jest osoba obdarzona godnością, wolnością wyboru i sumienia. Taki system nie miał i nie ma racji bytu. Żaden system, który opowiada, że tylko odsuniemy, tę lub inną, mniejszość, która nam koła w szprychy postępu sadzi, a już, już jutrzenka wyzwolenia mas, narodu, rasy zabłyśnie nigdy nie zdobędzie twojego zaufania. To zapowiedź krwawych baśni eksterminacji, a do nich czujesz odrazę. Tę, która podpowiada gesty, za które można oberwać. I to całkiem na serio. Tak jak powiedziałem – z lewa i prawa lub z obu stron na raz – bez różnicy.

Spoiwem, które pozwala łączyć prywatność z historycznością jest empatia, czyli współodczuwanie, czasem sprowadzone tylko do próby wyobraźni. I nawet jeżeli jest to tylko wyobrażone współodczuwanie to ma fundament, który trudno podważyć. Każdy człowiek ma ciało, zdolne do odczuwania bólu i chce je przed tym bólem ocalić, na tyle, na ile to możliwe. Ciało oprócz odczuwania fizycznego bólu, potrafi także sprawić, że odczuwasz strach, lęk, niepokój. Owszem, wiele doświadczeń pozostaje na zawsze za murem, ale jeżeli pozwolić, by mówiło ciało, stają się bliższe niż można by sądzić, chociaż przez to wcale nie zrozumiałye. Empatia nie mówi o zrozumieniu, ale o współbyciu. Nie zakłada też gestów zbiorowych, ale pojedynczość, nawet jeżeli dla podjęcia tej próby trzeba uwzględnić szerszy kontekst, to w centrum zawsze pozostanie osoba, jedna, niepowtarzalna.

Empatia, szczególnie w kontekście historycznym, porzuca złudzenie neutralności, równego dystansu, drogi środka i zarazem – chociaż wydaje się to niemożliwe – nie dryfuje w stronę żadnego z biegunów politycznych, prawego, czy lewego. Powołując się w sposób bardzo ogólny na prawa antropologii przestrzennej Victora Frankla, można powiedzieć, że empatia wprowadza trzeci wymiar do dwuwymiarowego sporu. Frankl, tocząc zupełnie inny spór w obrębie psychologii i antropologii, w prosty sposób pokazał jak redukując formę przestrzenną – np. kulę lub stożek, do figury (lub figur) dwuwymiarowych uzyskujemy sprzeczne lub zadziwiająco zgodne obrazy tego samego przedmiotu. Stosując tę analogię do empatii w kontekście zaangażowania literackiego, trzeba było by powiedzieć, że nie jest ani lewicowa, ani prawicowa, bo pomimo żarliwego zaangażowania nie gra w tę grę, jaką próbują jej narzucić ideologie i jej literackie mutacje. Empatia pracuje na zupełnie innym planie niż ideologie, które zawsze będą miały tendencje do redukowania jednostkowości, niepowtarzalności. Tu jest źródło niepodległości gestu – literackiego, poetyckiego – zakotwiczenie w tym, co jednostkowe. Tylko to pozwala skutecznie detonować przed czasem próby manipulacji, zawłaszczenia pojedynczego śpiewu, lamentu, inkorporowania go do wycia hordy.
[…]”

Gdyby kogoś interesował całokształt – to jest na stronie pozbawionego właśnie ministerialnych dotacji serwisu ArtPapier.pl, co samo w sobie staje się pomału czymś w rodzaju silnej rekomendacji:

Me in seven pictures

Ewa Maria Slaska

#blackwhitechallenge

Last week I took part by a social play on the Facebook. Nothing special or extraordinary. Social play. Sometimes you have to list your favorite books or films, bake your own bread or pour cold water on your head. This time I had to publish on Facebook seven black and white pics from my life. No people, no pets, no explanation. Just pics. It makes sense, belive me.

You do not make it by your own will, you have to be challenged. And in a turn everyday you challenge somebody.

I show you here my seven pictures. They say a lot about me. I know it. I choose them carefully. But you? Do you see me in those pics? Make subtitle to those photos. Sentences or words. One or more. I will use them here.

It is a challenge! And there will be a prize for doing it 🙂

Subtitles from Andrzej Rejman

steadily uphill


nevertheless optimistic

rays of light and art


melting in space


emerge from the darkness


durability and stability


 hidden me

Przenikanie życia i książek

Ewa Maria Slaska

Krajobraz po bitwie

To kolejny wpis o niczym, nawet nie o liczbie 40, co było przynajmniej tematem tego posta, ale bardzo się z tym swoim poprzednikiem sprzed ponad roku wiąże. Zastanawia mnie, że to już ponad rok temu pisałam tam, że “teraz” zajmują mnie Mongołowie, Mongołowie i Tatarzy. Czyli jakie “teraz”, skoro w moich zainteresowaniach nie posunęłam się ani o krok do przodu? Niczego przez ten rok nie zrobiłam, nie pojawił mi się nawet cień zarysu pomysłu na to, jak mogłaby wyglądać książka o “moich Tatarach”. Nie wiem, jak robią to “normalni” pisarze, jakim cudem udaje się im w jakimś sensownym czasie napisać kolejną powieść. Ja się noszę z tematem latami, zbieram materiały i myśli, notuję w zeszytach i w komputerze, zaczynam, przerywam, sprawdzam, zapominam, czytam. Powstają kolejne wersje, a ja, fanatyczny niszczyciel wersji nieaktualnych, czyszczę pole po raz siódmy, dwunasty, trzydziesty trzeci i czterdziesty. Do niczego, co było, nie można wrócić, bo po moim przejściu trawa nie porośnie, jak po Tatarach, ale też jak po potwornych walkach wszystkich innych wojen, a tej Pierwszej zwanej Wielką może najbardziej…

ypern-18-en-pioniere-DW-Kultur-Ypern-jpg

Ypern, po trzeciej bitwie pozycyjnej na polach Flandrii (fotograf nieznany)

Przejmują mnie te zniszczone krajobrazy, te ruiny miast, te pogorzeliska. Natura zawsze wraca tam, skąd wygonili ją ludzie, dziś w tym miejscu jest piękna zielona trawa, jak to we Flandrii, to przecież kraj najpiękniejszej zieleni w Europie…


Foto Klodien 2014

Miałam pisać o czymś innym, o Żydach i Tatarach, i o książkach, a jednak w ciągu pół godziny pisania dotarłam tu, na cmentarz Bard Hütte Friedhof von Ypern. Sprawdzam z niedowierzaniem, jak to zrobiłam… Tatarzy, spalona ziemia, trawa nie porośnie. Ale porośnie, oczywiście. Kiedyś porośnie.


Panieńska Góra koło Dwikoz, foto Jarosław Kubalski. Tytuł galerii: Tatarzy panny tam mordowali. Trawa rośnie włosowata i powabna

Niewiele więc zrobiłam w sprawie tatarskiej książki, ale ponieważ skończyłam pisanie książki żydowskiej (ukaże się w październiku tego roku), a coś we mnie domaga się głosem wielkim książki o Tatarach, oko wychwytuje Tatarów. Czytam jedną z czarnych książek (wyjaśnienie TU). Konwicki Rzeka podziemna, podziemne ptaki. Wydanie Wydawnictwa Alfa z roku 1989, były jednak dwa wcześniejsze – Krąg, Warszawa 1984 i Aneks, Londyn 1985.  Pierwszy obieg, drugi, trzeci. To ważne. Pasuje ta książka na moją czarną półkę. Portal lubimyczytać.pl pisze, że to chyba najczarniejsza powieść Konwickiego – o stanie wojennym.

Ale w domu czytam van Gulika, jedną z moich ulubionych opowieści o Sędzim Di. Pei-Tscho to miasto na północy Chin. W polskim tłumaczeniu nazywa się Bei Zhou. W czasach dynastii Tang (630-700) gdzieś tu przebiegała granica między cywilizacją a barbarzyństwem. Trzysta mil od miasta stacjonuje wielka armia chińska, której zadaniem jest nie dopuścić barbarzyńców w granice Cesarstwa, ale kiedyś to tu mieszkali barbarzyńcy, a Chińczycy ich wypchnęli na północ. Tam, za obozem zaczyna się Wielki Step, matecznik wszystkich najeźdźców zmierzających do Europy, do Indii, do Chin, od Ariów i Hunów po Mongołów, Słowian i Armię Sowiecką. To dziedziny Tatarów, pustynia Tatarów. Tatarzy są też w mieście, gdzieś pojawia się tatarska garkuchnia, gdzieś tatarska, szamańska magia, morderca boksera to młody tatarski chłopak, boksera otruto tatarską trucizną. W mieście jest zimno, wszyscy marzną, grzeją się przy koszach pełnych rozżarzonych węgli. Tao Gan, jeden z asystentów Sędziego marznie mniej niż reszta, bo ubiera się na modłę tatarską w kaftan ze skór koźlich. Jest zdania, że ta szmatława okryjbida lepiej grzeje niż wszelkie kosztowne szuby.

Rozmyślam przy tej okazji o naszych polskich kożuchach, po które moje pokolenie namiętnie jeździło do Nowego Targu. Dziewczyny nosiły jednak raczej kożuszki, kożuch to była męska sprawa. Nigdy nie pojechałam po kożuszek do Nowego Targu, kroiłam się już na wegetariankę, nie lubiłam mięsa i nie chciałam nosić takiej masy martwego zwierzęcia na grzbiecie. Wtedy to jeszcze mało komu przeszkadzało, ani kożuch, ani futro, nawet karakuły, a zimą wszyscy nosili ogromne czapy ze srebrnego lisa. Jechałam kiedyś tramwajem, zaczytana, niezbyt obecna. Tramwaj szarpnął, podniosłam głowę i zobaczyłam nad sobą stado wielkich, napuszonych srebrnych lisów zwiniętych w kłębki czy może raczej w kłęby. Może się odechcieć na zawsze.

Ta polska miłość do lisich czap – żydowskie to? Do kożuchów i kożuszków – tatarskie? Kozackie?

Ten kożuch bez przeszkód przepływa z opowieści o Chinach w VII wieku naszej ery do pierwszego dnia stanu wojennego w Warszawie. Bohater, Siódmy, budzi się w nocy…

Krótką chwilę walili butami w drzwi. Echo leciało przez wszystkie piętra odbijając się od ścian pokrytych szrenią. Któryś z nich krzyczał, powtarzał płaczliwym głosem jakiś wyuczony rozkaz albo zaklęcie. Wreszcie zajęczała rozdzierająco futryna, poczęły pękać deski drzwi.

Siódmy czekał na tę chwilę od wielu dni. Tak ją sobie właśnie wyobrażał albo może pamiętał z dzieciństwa. Kiedyś ją widział lub usłyszał w opowieści brata, który nie żył już od wielu lat, tak długo nie żył, że w ogóle może nigdy nie żył.

Siódmy odrzucił koce, nie zapalając światła wymacał stopami przygotowane buty, buty jak do więzienia, jak na zesłanie, mocne, o grubej zelówce, z cholewami. Obok butów na podłodze leżał kożuch i ta torba do dalekiej podróży. Na kożuchu spał kot. Nie chciał zejść, jak zwykle, z ulubionego miejsca, czepiał się pazurami kłaków kożucha i grubego swetra na piersiach Siódmego.

(…) Siódmy zobaczył nagle w oszklonej witrynie sklepiku bieliźniarskiego mężczyznę w baranicy z podniesionym kołnierzem. Patrzył przez chwilę na tę nieruchomą postać. To przecież ja, pomyślał. To ja, uciekinier.

Człowiek w kożuchu grzejący się przy prowizorycznym piecu, koksowniku, ognisku, kozie, koszu węgli swobodnie przechodzi między książkami.

Na placu stały transportery opancerzone, kręcili się żołnierze w rosyjskich czapkach zimowych, ale z orzełkami, jakieś skulone cienie grzały się przy prowizorycznym ognisku rozpalonym niedaleko pomniczka. Grzechocząc gąsienicami żywy czołg wlókł na żelaznym drągu martwy czołg. Lecz pod tym gwarem motorów była martwa cisza miasta, które spało albo udawało, że śpi.

Trzej przyboczni sędziego Di siedzieli w strażnicy, dookoła
płonącej na kamiennej podłodze kłody drewna, w milczeniu
wpatrywali się w ogień. (…) Sprawcie, Niebiosa, powiedział Ma Joong, bym już nie musiał oglądać tego wytartego kaftana!
– Przenicuję go, gdy już będziemy w stolicy! – spokojnie
odparł Tao Gan.

Mężczyźni w kożuchach grzeją się przy ogniu. Może myślą o kobietach, Siódmy o Tatarce czy Karaimce, która była jego pierwszą miłością, tak dawną, że on już o niej nie pamięta, ale ona nie zapomniała. Przyboczni Sędziego Di myślą o atrakcyjnej młodej kobiecie i o tym, że zabiła ich przyjaciela, boksera Lan – to wdowa Lu, półkrwi Tatarka, dzika i dumna, która, przebrana za tatarskiego chłopaka, weszła do łaźni. Jakże to jednak chińskie, że tatarska trucizna, którą kobieta wrzuciła mistrzowi do herbaty została włożona do kwiatu jaśminu.

Czy muszę dodawać, że właśnie przyszła koleżanka i pijemy jaśminową herbatę w chińskiej biało-niebieskiej porcelanie? Nie, zapewne nie muszę, cóż w tym zresztą dziwnego? Gorzej, że wychodzę z domu, będę dość długo jechała metrem, zabieram do czytania Konwickiego. I gdy czytam…

Siódmy wgramolił się do wozu, oparł zdrowe biodro o kanapkę pokrytą dermą i tak zamarł z wyciągniętymi sztywno nogami.
– Tylko nie zapomnijcie gdzieś torby – upominał agent, podając sierżantowi zdobycz.
Sierżant z kolegą wskoczyli do wnętrza, zasunęli blaszane drzwi. Sierżant stuknął w druciane okno, za którym widać było plecy kierowcy.
– Do szpitala. Na dyżur – zadysponował.

… słyszę jękliwy głos, który mówi to samo po niemiecku, bitte, helfen Sie mir, ich habe Schmerzen, ich muss ins Krankenhaus… Nie muszę nawet patrzeć, wiem, to ten sam żebrak, którego już kiedyś spotkałam w metrze, Turek, wyglądający jak Żyd z getta warszawskiego, chodzi zgięty w pół, patrzy człowiekowi z dołu prosto w oczy i żebrze jękliwym głosem. Już przez niego kiedyś płakałam, bo wszedł w moje myśli, gdy czytałam w metrze książkę o śmierci w getcie kogoś, kogo nigdy nie znałam, ale kto jest mi bardzo bliski, a wtedy ten Turek… I teraz też ten Turek… daję mu wszystkie pieniądze, jakie mam, nie jest tego dużo, nigdy nie mam przy sobie dużo, i patrzę na tego Turka, który idzie do szpitala, tak jak Siódmy z powieści Konwickiego, Turka, który wygląda jak Żyd, i przypominam sobie, że Tatarzy to wcale nie jest lud mongolski tylko turecki…

***
PS1. “Zupełnie przypadkiem” nagrywałyśmy dziś z Joasią Ratajczak (“piękna Polka w Berlinie”) audycję o tym, kto, kiedy i dlaczego daje (lub nie daje) w Berlinie jałmużnę żebrakom. Jeden z naszych rozmówców powiedział, że Polacy dają znacznie rzadziej i skąpiej niż Niemcy i niż cudzoziemcy. “Jestem dla nich niewidzialny”, skomentował. Sami Polacy są przekonani, że dają dużo i hojniej niż reszta świata.

PS2. Zdarzyło się też przedziwne przenikanie pomiędzy Konwickim a Jaqueline  Susan. Ktoś mógłby zapytać, co mogą mieć ze sobą wspólnego powieścidło amerykańskie wydane w roku 1969, a traktujące o Stanach w latach 50, i polska powieść polityczna z roku 1984. Ale okazuje się, że i tu zdarzają się przetoki i synapsy. W obu książkach bohaterowie, uprawiający seks wszędzie i z kim popadnie, trafiają na przepiękną kobietę, która, co okazuje się jednak dopiero po stosunku, jest zoperowanym mężczyzną. Obie kobiety płaczą, bo czują, że trafiły na wspaniałego mężczyznę, którego mogłyby pokochać na całe życie, ale nic z tego, bo ten, kogo pokochały i tak nie zechce takiej “odmieńczyni”…
Nie znam się na tym, ale podobieństwo tych dwóch tekstów daje do myślenia, nie dlatego bym sądziła, że to prawda, skoro pisze o niej dwoje pisarzy z innych światów. Zaskoczyło mnie, bo oba teksty wydały mi się przede wszystkim pobożnym życzeniem, jakąś męską fantasmagorią o tym, że jestem tak wspaniały, iż transseksualna kobieta uległa memu męskiemu czarowi i mojej seksualnej mocy.
No, ale przecież jedną z tych książek napisała kobieta. Sprawdzam więc, czy może Susan była mężczyzną, ukrywającym się pod kobiecym pseudonimem, ale nie – to na pewno autorka, tyle że pomawiana (takie były czasy, Susan żyła w latach 1918-1974, kobiety się pomawiało) o biseksualizm… Hmmm, nie wiem, co o tym myśleć, i chyba nawet unikam wyciągania wniosku z tej konstatacji, obawiam się, że może tym samym atakuję czyjeś prawo do bycia tym, kim jest, albo może imputuję kobietom transseksualnym, że… Nie będę już brnęła… Ale jakby mi ktoś pomógł, to bym była wdzięczna. Nawet nagrodę bym może dała/ wysłała…

PS3. A może po prostu wszystko, co myślimy, czujemy i wiemy, wpływa do ogromnego rezerwuaru i wszyscy pisząc czerpiemy z tego ogromnego źródła i wszystko jest naszą wspólną myślą, i dlatego właśnie przenikają się bez końca nasze lektury, sny, spotkania i to, co piszemy…

18+50

Urodzinowe czytanie / Geburtstags Lesung

Zaczęło się od znalezionego na Facebooku wiersza Łukasza Szopy:

El Greco i głowy

Na wystawie Greka
zbliżyłem się tylko do ikony
i tryptyku.
Potem malałem i gubiłem się przed płótnami
jak u portali katedr i wieżowców.

Rozmowę
zacząłem dopiero z młodziutkim Janem Chrzcicielem
pytając bardziej o futro
niż o Marię i jej syna obok.

Z ciemnych płócien ostatniej sali
wybiegłem jak na spacer po mszy
do Włoskiego Renesansu.

I tu – mimo jasności,
w chaosie targowiska, – Jan Chrzciciel, Holofernes –
żadnej uwagi dla uwodzącego aktu Veronesa,
czy notującej naprzeciw blond Włoszki;
łapałem spojrzenia tylko uciętych głów
i tylko nadgarstki Salome i Judyty.


Pomyślałam, że piszą dla mnie, a też fotografują, rysują, filmują i śpiewają i mężczyźni, i kobiety, a ja, gdy wspólnie z Christine Ziegler organizuję blogowe czytania, to zapraszam niemal zawsze tylko kobiety. A tymczasem… Wtedy powstał taki właśnie pomysł:

Plakat Christine Ziegler/ Foto Maciej Soja


Lesung zum Geburtstag / Spotkanie autorskie z okazji urodzin. Były to dla mnie bardzo specjalne urodziny – 18+50, pół wieku od momentu uzyskania dorosłości:

50 + 18
18 + 50
50+
Die Mathematik des Lebens
Es wird sich nie und nie wiederholen,
so ein Tag im Leben
In meinem Leben
50 + 18
18 + 50
50+
Ich schaue in den Spiegel
und sehe meine Mutter
Sie war alt
Ich bin alt
Alt
50 + 18
18 + 50
50+
Vor 50 Jahren wurde ich erwachsen
Es war Sommer
Damals war es Sommer
Der Tag der heute Herbst ist
Sommer Sonne Meer Strand
50 + 18
18 + 50
50+
Abitur, Zulassungsprüfung
Kleiner Aufstand
Ziellos, Sinnlos Zeitlos
Nur so
Sand auf den nackten Füssen
50 + 18
18 + 50
50+
Erwachsen
Erwachsen aber nicht so schlimm
Immer noch nicht so schlimm
Immer noch Teenager
Immer noch tanzend
auf dem Strand
rauchend
Die Sternen fallen
Ist doch Sommer
50 + 18
18 + 50
50+
Jetzt ist es
Jetzt ist es genau
Jetzt ist es genau ein halbes Jahrhundert später
Jetzt bin ich sicher erwachsen
Jetzt ist es
Ein halbes Jahrhundert im Spiegel
50 + 18
18 + 50
50+
Nie im Leben hatte ich so einen Tag gehabt
Nie im Leben werde ich so einen Tag haben
Halbesjahrhundert erwachsen zu sein
Halbesjahrhundert
Halbesjahrhundert
50 + 18
18 + 50
50+


Kwiaty urodzinowe / Geburtstagsblumen

Kräuter und Pflanzen mit Mais (darunter duftende Salbei!)  / Zioła i kwiaty z kukurydzą (i pachnąca szałwia!)  – Ela Kargol (sie kochte auch polnische Kaltsuppe – chłodnik!!!)
Langstielige Feldrose in derselben Gebinde heisst Ave Maria (fast so wie Ava Maria also wie ich) / wetknięta w ten bukiet wysmukła róża polna nazywa się Ave Maria, a to już jak Ewa Maria – Zbigniew Milewicz
Astry jesienne / Herbstaster – Lidia Głuchowska
Blumenstrauss mit Orchidee / Bukiet z orchideą – Rada Osiedla Turzyn / Siedlungsrat Turzyn.

Und es war so / Było tak:

Sie kamen zum Mittag mit dem Bus aus Stettin auf dem Weg zu einer Schifffahrt. Ich wurde nach unten geholt. 44 Personen stiegen aus dem Bus, stellten sich auf der Strasse um mich herum und sangen Sto lat! Fantastische street-art/ Przyjechali koło południa autobusem  ze Szczecina, poprosili, żebym zeszła na dół, a wtedy 44 osoby wysiadły z autobusu, odśpiewały Sto lat! i wręczyły mi kwiaty. A potem wszyscy się dobry kwadrans całowaliśmy! Piękne widowisko uliczne!


Geburtstags Geschenke / Prezenty urodzinowe

 

Ania bereitete für den Blog besondere Geburtstag- und Herbstheaders (so heissen die Dinge, die man oben bei jedem Beitrag sieht) – specjalne urodzinowo-jesienne headery (tak się nazywają banerki we wpisach) przygotowała Ania

Prawie wszyscy goście, jacy przyszli na te urodziny przynieśli coś pysznego do jedzenia – było między innymi ptasie mleczko z Litwy i pianka jabłkowa w czekoladzie z Białorusi, kabanosy, torcik wedlowski, chłodnik, tarta cytrynowa, ciastka bezglutenowe, karczochy, oliwki, humus, truskawki…

Ach, ale ja wcale nie to chciałam tu napisać. Spróbuję jeszcze raz: Prawie wszyscy goście, jacy przyszli na te urodziny robią coś dla blogu, doliczyłam się trzech osób, które jak dotąd nic z blogiem nie miały wspólnego, no ale myślę, że jak nad tym popracować…


Dariusz Kacprzak przysłał tekst

Sándor Márai Księga ziół 1

„Gdy podróżujesz, nie staraj się wyczarować domu z hotelowego pokoju. Są tacy ludzie, którzy beznadziejnie zabierają w podróż tęsknoty i rekwizyty z własnego domu i najchętniej zabraliby z sobą kanarka, fotel na biegunach i album rodzinny, aby w hotelowym pokoju nie brakowało im liturgicznych symboli domowego ogniska. Ci ludzie są rozpieszczeni i dziecinni, wiecznie tęsknią za nianią i kołyską. Człowiek doświadczony oczekuje od podróży krótkotrwałych, świeżych, urlopowych wrażeń, czegoś dziko nieobliczalnego, zaskakującego rzeczywistość i nie zamierza szukać w hotelowym pokoju domowego ciepełka. Człowiek, który zna swoje serce, świat i naturę ludzkich spraw, we własnym domu żyje tak samo jak w hotelowym pokoju i nie napycha zbytecznymi, sentymentalnymi bądź marnymi rupieciami pomieszczenia, gdzie upływa jego doczesny żywot. Taki człowiek we własnym domu żyje tak samo jak w hotelu: bo czegóż trzeba do życia? Łóżka, stołu i krzesła. A ty jesteś podróżnikiem, przelotnym wędrowcem, nawet w swoim podnajmowanym mieszkaniu. Myśl o tym zawsze, ilekroć wyciągasz się w łóżku, w domu czy na obczyźnie: nadal musisz wstawać rano. Właściciel może Ci wymówić. A do tego nie trzeba – nigdy, nigdzie – ni kanarka, ni fotela na biegunach”

Księga ziół (Kräuterbuch) von Sándor Márai:

[nie znalazłem niemieckiego wydania Księgi ziół, zatem tłumaczenie nie jest cytatem z niemieckiej, to jest tylko więc tłumaczenie służące zrozumieniu niemieckich gości 18 urodzin Ewy M. S. – DK

Der Schenkende fand keine deutsche Übersetzung des Texts, machte sie also selbst als Geschenk zum 18. Geburtstag der Administratorin und ihrer Gäste; Brigitte von Ungern-Sternberg hat es höflicherweise sehr leicht hie und da korrigiert und auch während des Geburtstagsfests vorgetragen. Eine Apostrophierung an das Geburstagskind kommt von ihr]

von Sándor Márai aus einem Buch über Kräuter.

„Wenn du auf Reisen bist, versuche nicht aus einem Hotelzimmer ein Zuhause zu zaubern. Es gibt Menschen, die sinnlos hoffen, die Sehnsüchte und Requisiten aus ihrem Haus auf die Reise mitnehmen zu können, sie würden am liebsten ihren Kanarienvogel, den Schaukelstuhl oder das Familienalbum einpacken, damit es ihnen im Hotelzimmer nicht an weihevollen Requisiten ihres Zuhauses fehlt. Solche Menschen sind verwöhnt und kindisch, ständig vermissen sie ein Kindermädchen und ihre Wiege.

Ein Mensch von Welt erwartet von einer Ferienreise kurzweilige, frische Eindrücke, etwas wild Unberechenbares, die Realität Übersteigendes und er denkt nicht daran, im Hotelzimmer nach häuslicher Wärme zu suchen.  Ein solcher Mensch, der sein Herz, die Welt und die Natur menschlicher Verhältnisse kennt, lebt sogar in seinem eigenen Zuhause wie in einem Hotelzimmer und füllt nicht mit unnützem, sentimentalem oder billigem Gerümpel jene Räume, in denen er gerade sein vergängliches Dasein zubringt. Er lebt in seinen eigenen vier Wänden nicht anders wie in einem Hotel: Was braucht man schon zum Leben? Ein Bett, einen Tisch und einen Sessel.

Und auch du, Ewa, bist ein Reisender, ein vorüberziehender Wanderer, sogar in deiner gemieteten Wohnung. Denk immer daran, jedes Mal wenn du dich im Bett streckst zu Hause oder in der Fremde: du musst dich stets am Morgen vom Bett erheben. Der Vermieter kann dir kündigen. Dazu braucht es – niemals, nirgends – weder einen Kanarienvogel, noch einen Schaukelstuhl.”

1 S. Marai, Księga ziół (FÜVES KÖNYV), tłum. F. Netz, Warszawa 2008, s. 118–119


Ich bekam zwei Gedichte besonders zu diesem Tag geschrieben / dostałam dwa wiersze napisane specjalnie dla mnie na te urodziny:

Tomasz Fetzki

Grał wspaniale na czarnej gitarze i równie wspaniale śpiewał ubrany na czarno

Wiersz urodzinowy, z samych aluzyj
(miejmy nadzieję, że czytelnych)
utkany

Lakońska Królowo
Niech zwięzłe me słowo
Geburtstag dzisiejszy uświetni
Ci, co dziś wystąpią
Niech godnie zastąpią
Dźwięk cytry i lutni i fletni

Niech duch Twój hultajski
Tatarsko – hebrajski
Rozkwita, pulsuje i gore
Niech w Gdańsku przeraża
Niech w Visby rozważa
Niech Kreuzberg naznacza oporem

Dzień każdy świetlisty
Niech śmiech Ci perlisty
Przynosi; przenigdy zaś lament
Dzień każdy jak klejnot
Ametyst lub agat
A nawet – gwiaździsty dyjament!


Roman Brodowski


Z Australii od Lecha Milewskiego przyszedł film o Paderewskim. Oglądaliśmy go podczas imprezy urodzinowej, ale dobrego nigdy za dużo – obejrzyjmy go jeszcze raz:


Było dużo śpiewania – śpiewali / Es sangen: Tomasz Fetzki, Zbigniew Milewicz, Krzysztof Pukański, a fragment Wesela przy akompaniamencie czarnej gitary Tomka zaśpiewała tak zwana “cała sala”! (Po niemiecku czytała Dorota Cygan). Połączyliśmy się tym samym z “całą Polską”, która tego dnia czytała Wesele. Słuchaliśmy też muzyki, którą skomponował Michał Talma-Sutt.


Okazało się, że nie da się utrzymać pomysłu, by wystąpili sami panowie. Męskie teksty czytały Brigitte von Ungern-Sternberg i Dorota Cygan, a na zakończenie Jadwiga Bleichert przeczytała dwa piękne wiersze…

Pokochaliśmy tę ziemię…

Pokochaliśmy tę ziemię
i tak bardzo chcieliśmy uczynić naszą
tę słoneczną krainę,
pagóry czarnoziemne
jak fale niknące daleko
w kierunku Morza Czarnego.
Te rzeki w zielonych wąwozach,
Dniestru wysokie brzegi
i na południu Gorganów grzbiet.

Pokochaliśmy i chcieliśmy uczynić naszym
tęskne śpiewanie, koszule wyszywane,

krzyże rzeźbione i kafle żółto-brązowo-zielone,
wioski w sadkach wiśniowych
i cebule cerkiewek i barszcz.

Na próżno wszystko!
Ona, ta ziemia, wolała być swoja.
Niech więc będzie szczęśliwa
pod sztandarem, jak niebo nad łanem!
Niech szczęśliwe będą wioski
zanurzone w ogrodach,
niech rozkwitają słonecznikowe pola
i niech brzmi cerkiewny i kościelny dzwon
w tej krainie naszej tragicznej miłości
– niech będzie nam wybaczone,
że ciągle żywej.

Wspomnienie o uratowanych przez generała Andersa

Niepojęte, nieogarnione
Przestrzenie nieprzyjazne i puste.
Jak dotarła do nich ta wiadomość?
Rozsypanych w wielkiej pustaci,
Do chat, ziemianek, baraków…
Doili krowy, karmili cielęta, piłowali drzewa,
A tu jakby trąba anielska!
O Boże, Matko przenajświętsza,
Wysłuchane modły nasze!
Ktoś o nas pamięta i szykuje ratunek.
Wrócimy do domu, do swoich, do Polski!
(nic to, że Polska to aktualnie Generalna Gubernia,
Przecież teraz to już dobro na pewno zwycięży)
Ile łez musiało popłynąć,
Ile kolan zgiąć się od słabości nagłego wzruszenia,
Ile pocałowanych medalików, krzyżyków, obrazków
Częstochowskiej, Ostrobramskiej i Łahiszyńskiej, Królowej Polesia.

Dla wielu było za późno,
Zbyt chorzy, słabi lub wcale ich już nie było.
Może niektórzy w ogóle się nie dowiedzieli?
Za daleko w lesie – statki zbawienia odpłynęły bez nich.
Lecz kto na nogach ustać może – do armii!
Niech zasypie wiatr cztery kąty nędzy – nie żal!
I tylko z grobów garstkę ziemi wziąć…

Jak oni dali radę, nie mieli nic
Dokąd mamy jechać? – to gdzieś na południu,
Kiedy odjedzie pociąg? – nie wiemy,
Kto da nam chleb na drogę i pić?
W łachmanach, chorzy, zagłodzeni- do armii!
Kobiety, dzieci – do armii!
Boże, gdzie żeś Ty widział taką armię?
Rąk do załamywania, włosów do rwania z głowy
– tego nie brakuje.
A tu trzeba wojsko sformować.

Ze wspomnień wieje stepowy bura̓n,
Ścina krew w żyłach i przejmuje mrozem.
Jaki ogrom cierpienia może wytrzymać człowiek,
Wie tylko ten, kto ogrom cierpienia wytrzymał.
Niech zaoszczędzone będzie to potomnym
Wyprowadzonych z domu niewoli
Przez Morze Kaspijskie nierozstąpione.

Uratowanych sto dwadzieścia tysięcy
I żal Generała, że nie zdołał więcej.

***
A gdy autorka czytała te dwa słowa “do armii”, to czytała tak, że dreszcze przechodziły!