Wiersze z brodą i bez 14


Miron Białoszewski (*1922 † 1983)

l.h. sagte, nach dem tod seiner mutter
– jeder tod ist ein mord an einem menschen
– aber in den ofen zu schmeissen ist doch schlimmer?
– es gibt keinen unterschied.

Englischkurs mit Hexen

Englisch greift ja bekanntlicherweise immer weiter um sich.
Daher gibt es nachfolgend ein kleines Lernprogramm,

das vor allem die Aussprache und die sprachliche Koordination fördert

Englisch für Anfänger (for beginners):

Drei Hexen schauen sich drei Swatch Uhren an. Welche Hexe schaut welche Swatch Uhr an?
und nun das Ganze in englischer Sprache!

Three witches watch three Swatch watches. Which witch watches which Swatch watch?

Englisch für Fortgeschrittene (advanced english):

Drei geschlechtsumgewandelte Hexen schauen sich drei Swatch Uhrenknöpfe an. 

Welche geschlechtsumgewandelte Hexe schaut sich welchen Swatch Uhrenknopf an?
.. und das Ganze wieder in englischer Sprache!

Three switched witches watch three Swatch watch switches. Which switched witch watches which Swatch watch switch?

Englisch im Endstadium: (at the end):
Drei Schweizer Hexen-Schlampen, die sich wünschen geschlechtsumgewandelt zu sein, schauen sich Schweizer Swatch Uhrenknöpfe an. Welche Schweizer Hexen-Schlampe, die sich wünscht geschlechtsumgewandelt zu sein, schaut sich welche Schweizer Swatch Uhrenknöpfe an?

Das Ganze in Englisch:

Three swiss witch-bitches, which wished to be switched swiss witch-bitches, wish to watch three swiss Swatch watch switches. Which swiss witch-bitch which wishes to be a switched swiss witch-bitch, wishes to watch which swiss Swatch watch switch?

Andrzej Sikorowski (*1949)

http://www.youtube.com/watch?v=DpUN2yIN_GY 

Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego

Ela Kargol

Czy język ojczysty jest językiem ojca?

Języka ojczystego uczyła mnie babcia, mama, potem dopiero ojciec na równi z dziadkiem.

Język ojczysty, dlaczego nie matczyny? Babciny?

Polska to kraj ojców. Matki rodzą, tulą, do snu kołyszą, chcąc nie chcąc, uczą pierwszych słów. Ojcowie, jak jest wojna, idą na wojnę, w czasie pokoju chodzą do pracy. O ojcowiznę dbają żony, matki, dzieci.

A więc dlaczego ojczyzna? Dlaczego język ojczysty?

Ojcowie znaczyło kiedyś tyle co rodzice. Ale rodzic, to ten, co rodzi. Rodzicielką zawsze jest matka.

Dlaczego rada języka nie mogłaby zatwierdzić nowego słowa: “język matczyny”? Mógłby funkcjonować na równi z “językiem ojczystym”, z “językiem rodzimym”.

Dla moich wnuków językiem ojczystym jest język niemiecki, jak na ironię nazwany Muttersprache. Językiem pierwszym, matczynym, wyssanym z mlekiem matki jest język polski. A więc dwa języki ojczyste? Moim językiem matczyno – babcinym, ojczysto – dziadkowym stał się język polski i jest nim nadal z całym dobrodziejstwem słów i zwrotów regionalnych, przejętych i zasłyszanych u mamy, babci, taty, dziadka, cioć, wujków, kuzynostwa… Niski stołek moje wnuki nazywają “ryczką”, w “tytkę” pakuję im “sznytki” do szkoły. Ale na pytanie “kielo macie godzin?”, nie umìeją odpowiedzieć. I wcale nie dlatego że nie znają się na zegarku, ale dlatego że wpływy mojego ojca, górala z południa Polski na zasób mojego słownictwa były dużo mniejsze niż wpływy wielkopolskiej mamy, babci i dziadka.

Z kim przebywasz, takim się stajesz i takim językiem się posługujesz.

Krystyna Koziewicz

Bądź z serca pozdrowiona,
Ojczysta święta mowo!
Niby łańcuchem złotym
Wiąże nas twoje słowo.

W tobie ostoja nasza,
Wieczna odnowy siła,
Tyś znowu ziemię śląską
Ojczyźnie powróciła.

Twój dźwięk przez góry, morza
Łączy i w jedność splata.
Wychodźców polskich rzesze
We wszystkich częściach świata.

Tyś nasza twierdza, tarcza,
Opieka i obrona,
Ojczysta święta mowo,
Bądź z serca pozdrowiona!

Leopold Staff, Mowa ojczysta


Powiadają, że język ojczysty jest nie tylko składnikiem kultury, ale zarazem najlepszym odbiciem kultury danego narodu. Jestem Polką, mam zatem wielki szacunek do mowy polskiej zarówno w mowie, jak i piśmie. Oznacza to, że tym samym wyrażam szacunek do innych i siebie. Niestety, naszą mowę ojczystą traktuje się dziś lekceważąco, zwłaszcza urzędnicy, politycy, którzy w mediach, Sejmie, Senacie popisują językiem nie godnym stanowiska państwowego. Takie osoby nie zasługują na mój respekt i szacunek. Wielka szkoda, że jesteśmy obojętni na daleko posuniętą swobodę w posługiwaniu się mową nienawiści. Na szczęście piękną polszczyznę czerpiemy, czytając książki, poezje, chodząc do teatru, spotykając się ludźmi o bogatym wnętrzu i kulturze osobistej. Jedyne dobro, jakie każdy Polak ma, to język ojczysty. Nasza tożsamość, nasze ja!

Ewa Maria Slaska

Dla mojej Mamy, Ireny Kuran-Boguckiej, artystki graficzki i tłumaczki, od zawsze było jasne i mi również wpoiła to przekonanie, że język jest wprawdzie ojczysty, podobnie jak ziemia, na której się mieszka, ale port jest zawsze macierzysty.


Stąd się wypływa i tu się wraca.

Mieszkaliśmy w Gdańsku. Dla kogoś, kto nie mieszka nad morzem, pływanie na statku, to być może statek Białej Floty, prom z Gdańska do Szwecji, a może wielki statek wycieczkowy z basenami, dansingami i orkiestrą, ale dla ludzi, którzy tu mieszkają na morze się wypływa do pracy a nie dla rozrywki, a praca na morzu zawsze może być niebezpieczna. To praca dla mężczyzn. Jeśli jesteś rybakiem, marynarzem, odkrywcą, żeglarzem, czy piratem, zawsze możesz nie wrócić. A twoja rodzina będzie nadaremno czekała w porcie.

Kobiety czekające w porcie. Kobiety wypatrujące przez okno. Matki, żony, córki, siostry, narzeczone. Opowiadano mi o pewnym kaszubskim domu rybackim, w którym pokolenia kobiet wydeptały na polepie w kuchni koleiny od pieca do okna. Męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać, czytamy w Odysei.

Mama była żoną żeglarza, i to żeglarza polarnego, a żeglarstwo polarne to bardzo niebezpieczny sposób kontaktu z morzem lub oceanem.

Zawsze czekała. Ojca nie było, a ona czekała i tworzyła. Nasz dom był naszym portem macierzystym i tu uczyłyśmy się języka macierzystego, który był twórczy, a posługiwał się w równym stopniu obrazem, co słowem.

Gdy miałam siedem lat, po raz pierwszy przeczytałam Odyseję. Dał mi ją do czytania Ojciec. Oczywiście, wiem, Odyseję napisał Homer, ale dla mnie jej autorem był Jan Parandowski, tłumacz. Mniej więcej w tym samym czasie Mama dała mi do czytania inną publikację Parandowskiego, jego książkę o języku, takim jaki potrzebny jest pisarzowi i pisarce: Alchemia słowa.

Ojciec i Mama słowami tego samego pisarza ustalili topografię mojego dzieciństwa, tego świata, w którym ojciec płynie na morze, a matka tworzy sztukę, w którym miłość, język i port są macierzyste, a niepokój, lęk, czekanie i tęsknota – ojczyste.

Historia każdej literatury, napisał Parandowski, zaczyna się od poezji. To bowiem, co najpierw wyniosło się ponad potoczną mowę, to był wiersz i często zdobywał on już doskonałość, zanim postawiono pierwsze nieśmiałe zdania artystycznej prozy. Jej subtelny mechanizm składał się bardzo powoli i ten sam proces dojrzewania prozy – w ogromnym skrócie, oczywiście – powtarza się u wszystkich pisarzy. Prawie wszyscy zaczynają od poezji, jakby dla potwierdzenia prawa ewolucji, czasem długo nie uświadamiają sobie swego przeznaczenia i zanim zdecydują się na prozę, wydają tomiki wierszy (…) Pisarz wypełnia powszechną tęsknotę, by wyrazić siebie i swój świat, i w tym ulega przyrodzonemu impulsowi natury ludzkiej, lecz zarazem staje się niejako rzecznikiem tych, którzy nie mogą i nie umieją się wypowiedzieć. Kto wiele przeżył – pisze.

To robimy. Piszemy.

Fox i inn*e

Dla KK, który lubi lisy, z okazji urodzin

Ewa Maria Slaska

2023 to Rok Wisławy Szymborskiej.

David Fox

Bardzo lubię poezję Darka Foksa. Mówi się o nim, że to taki polski O’Hara. Pewnie tak. Ale ja nie o tym chciałam. Ważny jest fakt, że lubię. A od jakiegoś czasu zauważyłam na FB Davida Foxa. Jestem z nim po facebookowemu zaprzyjaźniona, nawet nie wiem jak to się zdarzyło. Mieszka w Nowym Jorku, studiował w Wimbledon School of Art. Nie znamy się, nawet po nowojorsku, co ponoć oznacza, że zamieniłeś kiedyś z kimś parę słów na jakimś raucie. Ale mamy jedenaścioro wspólnych znajomych, większość w Berlinie, w tym Urszulę Usakowską-Wolff i Alexandrę Fly. Był w Berlinie. Może go jednak spotkałam.

Jego prace widziałam już od dawna – z jakiegoś powodu algorytm uznał, że Fox będzie mnie interesował. Rzucałam okiem, myślałam – “no, fajny, ale trochę nie mój” i przechodziłam do porządku dziennego lub porządków codziennych. Aż nagle pojawiła się… ona. I już nie mogłam przejść nad Foxem do porządku dziennego.


Ona to sprawiła, że nie mogłam się opędzić od obrazów Foxa, a tym samym i od wierszy tego drugiego Foksa, które mi wędrowały po głowie od rana do wieczora, czyli w porządku dziennym. Polski Foks kojarzył mi się przede wszystkim z Szymborską, co natychmiast mi przypomniało, że jest przecież również Marta Foks i “jej” Szymborska, i już oni wszyscy zaczęli mi się panoszyć z wierszami po porządkach, gotowaniu, spacerach i podróżach, bo to są te momenty, kiedy najlepiej mi się myśli tym wspaniałym, niekontrolowanym ciągiem myślowym, którego nie da ci ani wykład, ani lektura, ani film, ani nawet, o zgrozo!, rozmowa.

Wreszcie uznałam, że muszę napisać o tych Foxach / Foksach, a FB, który mi czyta w myślach, bo przecież nikomu nie mówiłam, że chcę pisać i że to będzie właśnie dziś, podsunął mi właśnie dziś ten oto obraz i, uwierzcie mi, po raz pierwszy pojawił się na nim również sam Fox. Ona zresztą chyba też tu jest. I jacyś oni, i czyjaś ręka z pomalowanymi paznokciami, jej? jego? stwórcy? Michała Anioła? Bo i on tu (chyba) jest.


Pod zdjęciem komentarze. Na przykład ten: Think (need to) you’re working 36 hours a day, and every painting a masterpiece. Do you not feel shame about this?

Mhm. Na zdjęciu poniżej Berlin, mosty Lissena. Fox, Zoppe, Cseh. Brzmi jak wiersz.


Darek Foks

Na pewno spotkałam go dawno temu na konferencji w Gdańsku. Czytał wiersz Szymborska i system. Był rok 1996, Szymborska właśnie dostała Nobla i ludek polski zawistny wytykał jej, że współpracowała z reżimem. Nie mogę znaleźć tego wiersza, opowiem więc tylko, że jak już wszyscy uczestnicy konferencji myśleli, że Darek Foks coś w tej sprawie potwierdzi, okazało się, że Darek sobie zakpił ze wszystkich i opowiedział w wierszu, jaki system pracy miała laureatka.

A skoro nie znalazłam Szymborskiej, to proszę bardzo, Dupa Margaret Tischner. Szymborska dostała Nobla w roku 1996, wiersz o dupie jest z roku 1997 – poeta tworzył oba mniej więcej w tym samym czasie.

Dupa Margaret Tischner

Kiedyś w Opolu
wypiliśmy parę piw z Krawczykiem
a ja tak ładnie
śpiewałam jego przeboje
że już nigdy nie podpisał mi nowej płyty
tak było w Opolu

z kolei w Kołobrzegu
było głośniej
nikt tam nigdy nic nie śpiewał
a i tak było głośno
to była szafa grająca, jasna sprawa
człowiek wiedział za co płaci

w Sopocie płaciło się właściwie bez przerwy
ja przeważnie płaciłam za dużo
zabawnie było płacić wszystkim
za wszystko
to było jak zapasy

to znaczy prawdziwe zapasy
były w Jarocinie
to znaczy szło się do namiotu z punkiem
no cóż to są zapasy
cała różnica w tym że lepsze to niż z hipisem

jechałam sobie jezdnią
po Gdańsku
i przejechałam syna Lecha Wałęsy
świeżo przybyłego z Oliwy
spodobały mu się moje opony
obojgu nam podobały się te opony

później we Wrocławiu poznałam sprzedawcę polis
i to wybiło mi z głowy myśli o śmierci
to było jakby cię ktoś kupił
za dychę
jak coś co kosztuje tyle ile kosztuje
a on to kupuje za dychę

a w Katowicach złapałam straszny
dół zabawnie było posługiwać się szpadlem
tyle że pojawiły się bąble
i rosły jak brzuch tego z Wrocławia
drożejąc niczym piwo

ale zawsze kochałam Kraków
te dłonie co obmacują człowiekowi dupę w tramwaju
nie, to był autobus
a dupa tak czy owak jest niezła
żeby chociaż przestali sprawdzać bilety

i Lublin gdzie widziałam Krzysztofa
Cugowskiego „Heideggera sztuki wokalnej” tyle
że brzmiał jak Nietzsche z Woronicza
nie znałam jeszcze historii telewizji
nie to żeby mi później podłączyli kablówkę

a jeśli masz ochotę przejechać się
po Warszawie
to już lepiej przejedź się po Szprotawie
to jest jak Wall Street w Żyrardowie
nie wiesz gdzie jedziesz
ale rymujesz

a potem w Łodzi wiedziałam
jak zachować się z klasą rozłożyłam nogi
i bałam się miłości i śladów jej butów na śniegu
i czułam zimny powiew zapomniałam
o prezerwatywach w portmonetce
to była miłość i trochę zesztywniałam

15 października 1997

Marta Foks, poetka i autorka z Gdańska, napisała świetną książkę o literaturze naszego miasta, którą zatytułowała Ogrodnicy północy, poetów portret potrójny (1998). Ogród ma sens, zwłaszcza jeśli pamiętamy, co powiedział Cyceron, że jeśli masz ogród i bibliotekę, masz wszystko, czego potrzebujesz. Foks już dwa lata wcześniej, w roku 1996 wydała książkę Zdarzyć się mogło. Zdarzyć się musiało. Z Wisławą Szymborską spotkanie w wierszu, dziwną autobiografię, książkę o tym, w jaki sposób poezja Szymborskiej na lata określiła prywatne życie autorki. Książka została wydana w roku, kiedy Szymborska dostała Nobla, ale to przecież znaczy, że obie poetki koegzystowały ze sobą już znacznie, znacznie wcześniej.

Wspomnienie

Zazdrościli mi ciebie wszyscy,
obstawiali zakłady, czy spałeś ze mną, czy nie.
Woleli wierzyć, że tak, bo to by znaczyło,
że mnie porzucisz, jako ich porzuciłeś.

Opowiadali o bezeceństwach, jakie wyczyniałeś.
Mieli nadzieję, że stracę cierpliwość.
Jeden rwał dla ciebie złoty ząb, druga urodziła ci syna,
trzeci siedział na parapecie jak Ptasiek i wył do latarni.

Też chciałam ci się przypodobać,
więc wyprałam sznurówki twoim butom.
Wiązałeś je potem pod szyją jak czarną aksamitkę.

Przychodziłeś nocą albo nad ranem,
Foxy lady, śpiewałeś, jak Hendrix.
Obiecywałeś, że dla moich piersi
zdradzisz nawet Paryż.

Teraz zimno wszędzie i głucho,
tylko ciarki przelatują po plecach,
kiedy bez ciebie słucham violi da gamba
z wszystkich poranków świata.

Jimi Hendrix zatem i Foxey lady:

Wisława Szymborska

Z uwagi na temat dzisiejszego wpisu nazwałabym ten wiersz Tu mieszkają lisy (Ubi vulpes), ale naprawdę jego tytuł brzmi jeszcze lepiej:

Utopia

Wy­spa, na któ­rej wszyst­ko się wy­ja­śnia.
Tu moż­na sta­nąć na grun­cie do­wo­dów.

Nie ma dróg in­nych oprócz dro­gi doj­ścia.
Krza­ki aż ugi­na­ją się od od­po­wie­dzi.

Ro­śnie tu drze­wo Słusz­ne­go Do­my­słu
o roz­wi­kła­nych od­wiecz­nie ga­łę­ziach.

Olśnie­waj­ą­co pro­ste drze­wo Zro­zu­mie­nia
przy źró­dle, co się zwie Ach Więc To Tak.

Im da­lej w las, tym sze­rzej się otwie­ra
Do­li­na Oczy­wis­to­ści.

Je­śli ja­kieś zwąt­pie­nie, to wiatr je roz­wie­wa.

Echo bez wy­wo­ła­nia głos za­bie­ra
i wy­ja­śnia ocho­czo ta­jem­ni­ce świa­tów.

W pra­wo ja­ski­nia, w któ­rej leży sens.

W lewo je­zio­ro Głę­bo­kie­go Prze­ko­na­nia.
Z dna od­ry­wa się praw­da i lek­ko na wierzch wy­pły­wa.

Gó­ru­je nad do­li­ną Pew­ność Nie­wzru­szo­na.
Ze szczy­tu jej roz­ta­cza się isto­ta rze­czy.

Mimo po­wa­bów wy­spa jest bez­lud­na,
a wi­docz­ne po brze­gach drob­ne śla­dy stóp
bez wy­jąt­ku zwró­co­ne są w kie­run­ku mo­rza.

Jak gdy­by tyl­ko od­cho­dzo­no stąd
i bez­pow­rot­nie za­nu­rza­no się w to­pie­li.

W ży­ciu nie do po­ję­cia.

Brown fox

A na zakończenie jeszcze ten słynny brązowy lis, który skacze przez leniwego psa: The quick brown fox jumps over the lazy dog, czyli pangram języka angielskiego – zdanie zawierające wszystkie litery danego języka. Zdanie o lisie jest super, ma sens i esprit. Niemieckie pangramy są niestety nieciekawe i ciężkie, a przyznaję, że w ogóle nie pamiętam pangramu polskiego, natomiast pamiętam zdanie, które zawiera wszystkie polskie litery specjalne: Zażółć gęślą jaźń. Nie jest złe.

Po sprawdzeniu muszę stwierdzić, że pangramy polskie też są podobnie jak niemieckie bardzo oderwane od porządku dziennego. Stróż pchnął kość w quiz gędźb vel fax myjń. Pchnąć w tę łódź jeża lub ośm skrzyń fig. I wreszcie: W niżach mógł zjeść truflę koń bądź psy. I choć są tu różne zwierzęta, żadne nie umywa się nawet do zwinnego angielskiego foxa.


P.S.

Wszystkiego najlepszego.

Wieder Seiten eines Buches auf der Straße

Ewa Maria Slaska

Was ist mit uns passiert?

Es ist schon meine Tradition, dass ich über die Bücher schreibe, die ich irgendwo bekommen (oder nicht bekommen), gefunden oder, naja, entwendet habe, in schierer Hoffnung kein Mensch wird sich dafür interessieren.

Nein, nein, seien Sie beruhigt, ich habe sie nicht aus den Bibliotheken entwendet, auch nicht aus Euren Bibliotheken.

In Berlin gibt es so viele Möglichkeiten, Bücher umsonst zu bekommen. Oder sie unbemerkt zu entwenden, Cafees etwa, die über Bücher verfügen…

In der ganzen Stadt gibt es vor allem verschiedene Büchertische, die zum Teil schon ganz schön groß geworden sind und den Raum einnehmen, die man eigentlich Laden oder Buchladen nennen wird und nicht Tisch.
Aber was soll es?

In einem von diesen Läden, in denen man Bücher einfach so bekommt, habe ich die Bücher nicht bekommt, weil man sie gerade schön im Ladenfenster ausgelegt hatte. Ein Gehabe, das man gewöhnt ist zu akzeptieren, wenn es  die Fenster grossen Läden und Konzernen sind. In einem Laden wie Zara wird dir niemand das Kleid von der Fensterpuppe abnehmen. Es ist nicht erlaubt, manchmal gar verboten, manchmal unter der Strafe… Manchmal behauptet man, man muss dem Chef anrufen, dann zeigt sich aber, dass der Chef es doch nicht erlaubt.

In kleinem Laden wird anders umgegangen. Im kleinem Laden wißen die Verkäufer(Innen), dass nichts besser gefällt, als das, was man in voller Fülle an einem Kunstkörper sieht, viel besser als das, was sich auf den Auslagen stappelt oder auf den Stangen aneinanderreibt.
Aber in diesem großen Büchertisch, der doch einfach ein klein Laden war, im Karl-May-Jahr hat mir die Verkäuferin (Buch-Abgeberin? sie verkaufte doch nichts!) nicht erlaubt, mir ein Buch vom May auszusuchen, weil sie gerade alle May-Bücher so schön “drapiert” hat. Das Wort machte mich total stutzig. Ich weiss, dass man in der neudeutschen Sprache die Steine auf dem Kaminsims und Obst in der Schale drapieren kann. Für mich ist jedoch drapieren bei seinem Ursprung geblieben und bedeutet ausschliesslich etwas weiches, fliessendes kunstvoll in Falten oder Plisses zu legen. Ich glaube, man benutzt es jetzt in steifen und hartkantigen Kontext, weil es elegant und salonhaft klingt, und die Buch-Abgeberin hat es gerade so elegant im Fenster aufgebaut.

Aber sonst sind Bücher überall zu bekommen, dh. auch zu abgeben. Man kann sie im Metro finden oder liegenlassen, auf einer Parkbank, in einer Kiste neben der Türeingang, auf den Fenstersimse in Treppenhäuser… Im Krankenhäuser gibt es massenweise alte Hardcover-Romane, offensichtlich aus verschiedenen Bibliotheken aussortiert (zugegeben – da bediente ich mich auch ein paar mal). Manchmal liegen sie auch in Bibliotheken und sind für einem symbolischen Obulus zu haben…

Ein grosser Teil meiner Bibliothek bilden die Bücher, die ich gefunden und manchmal gerettet habe. Seit ein oder zwei Jahren finde ich aber auf den Strassen die Bücherseiten… Bücherseiten eines Paperback, eines Taschenbuches… Offensichtlich Hardcover schützt vom Wandalismus. Kann sein. Als wir mit Monika Wrzosek Müller im Mai in Lemberg waren, hat uns ein Verleger gesagt hat, dass er alle Bücher als Hardcover herausgibt. In Ukraine, sagte er, sind Paperbacks keine Bücher.

Ist das die Erklärung?

Bis vor kurzem war ich eigentlich zufrieden, als ich auf der Strasse ein paar Seiten gefunden habe, weil es für mich ein Test meiner Geschicklichkeit war, als ich aus diesen ein paar Seiten rekonstruiert habe, WAS für ein Buch es war. Immer habe ich die Bücher dann auch gekauft, gelesen, über sie geschrieben…

Jetzt aber, bei dem neuen Fund – es ist Der Duft der Kaffeeblüte, ein Roman von Ana Veloso – bin ich eigentlich erschrocken. Wer macht das? Weshalb? Auch wenn ihm das Buch nicht gefällt. Muss nicht, ist eine langweilige Liebesgeschichte, wo die Bäuerin die schönste ist und Zeit hat, blühenden Kaffezweige zu bewundern. Aber auch dann…Warum kann er/sie es nicht einfach igendwo ablegen, damit es die Andere lesen? Wieso reist er/sie die Seiten aus, wieso verstreut er/sie sie über die Strassen…

Schauet nur:

Der neuste Fund, gefunden als ich den obigen Text schon fertig hatte – 26. August 2018, Fremdwörter Lexikon, Berlin-Friedrichshain

August 2018, Ana Veloso, Der Duft der Kaffeeblüte, Berlin-Schöneberg

Mai 2018,  Antonio Skármeta, Die Hochzeit des Dichters, Berlin Tempelhof, direkt vor meinem Haus

Februar 2017, Max Frisch, Andorra, Berlin-Charlottenburg

Juni 2016, Hermann Kasack, Die Stadt hinter dem Strom, Berlin-Kreuzberg

Juni 2013, Lutz van Dijk, Verdammt starke Liebe, Berlin Ku_Damm

Es sind meistens gute Bücher, kein Schund, den man einmal liest und wegwirft. Wer macht das mit den Büchern? Weshalb?
Was ist mit uns passiert?

Muzyka jest rodzaju żeńskiego

Lech Milewski

W zeszłym tygodniu obchodziliśmy 8 Marca – Święto Kobiet.

Mój ulubiony program radiowy ABC Classic uczcił ten dzień nadając wyłącznie muzykę skomponowaną przez kobiety. Zapowiadano ten dzień dużo wcześniej. Słuchając tych wszystkich wyjaśnień przypomniałem sobie swoją szkołę podstawową

Ciekawa była to szkoła – Prywatna Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego im. Królowej Jadwigi w Kielcach bez praw publiczności – pogrubienie moje.
Lata 1947-1954 – wokół stalinizm a moja szkoła prowadzona przez siostry Nazaretanki, bardzo bogaty progam religijny, wszyscy nauczyciele z przedwojennym stażem. Gdy w 1956 roku przyszła odwilż, szkołę upaństwowiono.

Jednak 8 marca – tu nasi przedwojenni nauczyciele byli nieco bezradni. Pamiętam jak w przeddzień Święta Kobiet dyktowali nam, pewnie z instrukcji otrzymanej z wydziału oświaty, co roku ten sam tekst: W 1910 roku Klara Zetkin i Eugenia Cotton zaproponowały obchody Międzynarodowego Dnia Kobiet…

Rok 1910 – oddaję głos radiu ABC.

W tym roku do ruchu angielskich sufrażystek dołączyła kompozytorka Ethel Smyth. W swoim dorobku miała już trzy opery. Obecnie uważana jest za najwybitniejszego angielskiego kompozytora w czasach od Henryka Purcella (1659-1695) do Benjamina Brittena (1913-1976).

Kompozytora?
Takie są pułapki płciowej klasyfikacji rzeczowników. Gdybym napisał “kompozytorki” to nie znaczyłoby to nic, gdyż chyba nikt nie zna żadnej wybitnej angielskiej kompozytorki. Purcell i Britten to co innego.

Otóż Ethel Smyth poświęciła dwa lata muzycznej kariery dla ruchu sufrażystek, kierowanych wówczas przez Emmelinę Pankhurst. Napisała dla nich hymn – The March of the Women.
Pani Pankhurst w 1912 roku zaleciła swoim towarzyszkom wybijać okna w domach polityków, którzy nie poparli prawa głosu dla kobiet. Ethel Smyth została zatrzymana podczas akcji i aresztowana wraz z 108 towarzyszkami.
Jej przyjaciel, słynny dyrygent, sir Thomas Beecham odwiedził ją w więzieniu, gdzie właśnie z okna swej celi dyrygowała aresztowanymi śpiewającymi ten hymn. Jako batuty używała szczoteczki do zębów.

W związku z powyższym jako akompaniament do dalszej lektury proponuję Marsz Kobiet – TUTAJ – w wykonaniu chóru wyposażonego w szczoteczki do zębów.

Muzyka jest rodzaju żeńskiego – tutaj nie ma już takich pułapek jak w przypadku kompozytor(ów/ek) – jest rodzaju żeńskiego i basta.

Inspirowany programem radiowym ABC Classic zastanowiłem się – które kompozytorki tkwią na stałe w mojej pamięci?
Właśnie o nich wspomnę w tym wpisie.
Będzie to wybór całkiem subiektywny. Uzupełniając wiadomości o wybranych osobach natrafiłem na kilka wątków ubocznych. Niektóre z nich również tutaj wspomnę.

1. Zacznę od historii – jaki najwcześniejszy twórca muzyki jest mi znany? Nie mam wątpliwości – Hildegarda von Bingen (1098-1179) – KLIK.

Poprawka – przez długie lata uważałem, a autorytety to potwierdzały, że muzyka zaczyna się od Monteverdiego (1567-1643). Dopiero kilkanaście lat temu ruch feministek wprowadził Hidegardę do panteonu muzyki – chwała mu za to.

To von w nazwisku i to imię z opowieści o błędnych rycerzach skłoniło mnie do przypuszczeń, że była to osoba pochodząca z wyższych sfer, doskonale wykształcona, która wybrała karierę zakonną. Pewnie ufundowała klasztor, w którym była przeoryszą i tam w spokoju oddawała się swojej muzycznej pasji.

Nic błędniejszego. Pochodziła z ubogiej rodziny szlacheckiej, jej rodzice służyli na dworze lokalnego księcia. Hildegarda była chorowitym dzieckiem, do tego miała religijne wizje. Gdy miała osiem lat rodzice oddali ją na służbę bożą w zakonie Benedyktynów w Bingen i to stąd owo von przy imieniu – po polsku zresztą nazywa się ją “z Bingen”.

Przez kilka lat była tam pod opieką nieco starszej dziewczyny – Jutty. Nie otrzymała żadnej edukacji. W listach twierdziła, że wszystko zawdzięcza Jutcie, ale z dostępnych źródeł wynika, że Jutta nie potrafiła czytać ani pisać.

Motorem rozwoju duchowego i intelektualnego Hildegardy były wizje, w których widziała sceny z Biblii i Ewangelii oraz bardziej ogólne wizje na temat miejsca człowieka w świecie i w boskim dziele zbawienia. Przez długi czas bała się i nie chciała mówić o swoich wizjach. Przysparzały jej one również wiele rozterek i bólu fizycznego.

W początkowym okresie pobytu w zakonie pracowała w ogrodzie, wykonywała robótki ręczne i opiekowała się chorymi. To ostatnie dało jej kontakt z muzyką. Śpiewała chorym, prawdopodobnie nauczyła się grać na psałterionie (rodzaj harfy). Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jej spowiednikiem był benedyktyński mnich Volmar, który prawdopodobnie nauczył ją podstaw muzycznej notacji. W późniejszych latach stał się jej przyjacielem, powiernikiem i sekretarzem.

Ale miało być o muzyce.
Hildegard von Bingen skomponowała szereg utworów liturgicznych, muzyczną sztukę umoralniającą – Ordo Virtuo – opartą na jej wizjach oraz kilkadziesiąt kompozycji do własnych tekstów poetyckich.

Generalnie jej muzyka mieści się w kanonie muzyki gregoriańskiej.

Uwaga: zakładam, że czytelnicy nadal słuchają Marsza Kobiet, a więc wszelkie linki do youtuboteki znajdują się w przypisach.

Pisząc o Hildegardzie von Bingen nie można jednak ograniczyć się tylko do muzyki.
Poza kompozycjami muzycznymi i związanymi z muzyką tekstami poetyckimi, napisała kilka dzieł opartych na swych wizjach, a prócz tego dwie obszerne prace naukowe: Physica – 9 tomów opisów właściwości roślin i minerałów oraz Causae et Curae (300 rozdziałów) – analiza ciała ludzkiego i jego miejsca w otaczającym go świecie, czego następstwem są wskazówki jak zachować równowagę funkcji organizmu w otaczającym człowieka środowisku. To holistyczne podejście do zdrowia zjednało jej ogromne uznanie w środowiskach New Age Thinking.

Mało?
Hildegard von Bingen pracowała również nad sztucznym językiem – Lingua Ignota. Język ten posiadał swój własny alfabet. Słownictwo ocenia się na ponad 1000 słów, z czego większość pochodziła z łaciny.
Nie jest jasne, co było jej celem. Istnieją przypuszczenia, że zamierzała wprowadzić ten język w swoim klasztorze w celach integracyjnych. Być może chciała stworzyć język uniwersalny, prekursor Esperanto?

2. Muzyka średniowieczna kojarzy mi się z dwoma środowiskami – klasztory i trubadurzy.
To drugie to oczywiście mężczyźni, najczęściej dość niskiego pochodzenia.

Znalazłem jednak wyjątek – Trobairises – kobiety-trubadurzy – KLIK.

Flaga OksytaniiDlaczego taka dziwna nazwa?
Bo to w języku oksytańskim. Używa się go w Oksytanii – flaga po lewej.
Oksytanii? Taką nazwą określa się tereny, których mieszkańcy posługują się językiem oksytańskim – KLIK.
Logiczne.
Obecnie posługuje się tym językiem około 800,000 osób.

Trobairises – w przeciwieństwie do swoich męskich odpowiedników pochodziły zazwyczaj z klas wyższych. Żeby nadać im ludzką twarz posłużę się jednym przykładem – Garsende de Sabran (1180-1242) – KLIK. Dziedziczna księżniczka hrabstwa Forcalquier, przez małżeństwo z Alfonsem II stała się władczynią Aragonii, Catalonii i Prowansji. Te właśnie krainy tworzyły rdzeń Oksytanii.

Była patronką koła poetów i sama pisała poezje wykorzystane w pieśniach – patrz youtuboteka.

3. Anna Magdalena Bach (1701-1760).

Bachowie

Zeszyt A.M. Bach

Tu przemawiają moje sentymenty sprzed lat. Uczyłem się kiedyś gry na pianinie i szczytem moich możliwości wykonawczych były właśnie Zeszyty Muzyczne Anny Magdaleny Bach. Z prawej oryginał strony tytułowej.

Druga żona Jana Sebastiana, matka trzynaściorga jego dzieci. Przed małżeństwem była śpiewaczką. Jako żona wielkiego kompozytora zajmowała się kopiowaniem i sprzedażą jego dzieł uzupełniając w ten sposób budżet rodziny. Mąż doceniał muzyczne zainteresowania żony i jej dedykował dwa zeszyty łatwych utworów muzycznych.

Australijczykom było tego mało i kilka lat temu profesor Martin Jarvis z uniwersytetu w tropikalnym Darwin zaczął głosić teorię, że była ona autorką sześciu suit wiolonczelowych i współautorką Wariacji Goldbergowskich.

Niepotwierdzona to teoria. Mnie osobiście odpowiada tradycyjny wizerunek Anny Magdaleny – KLIK.

4. Fanny Mendelssohn (1805-1842) – KLIK.

Fanny Mendelssohn

Feliks i Fanny Mendelssohn byli dziećmi bankiera Abrahama Mendelssohna i Lei Salomon. Od najmłodszego wieku wykazywali oboje ogromne umiejętności muzyczne. Ich nauczyciel muzyki, Carl Friedrich Zelter, wspominał o ich talencie Johannowi Wolfgangowi Goethe, przy czym wyżej oceniał talent pianistyczny Fanny.

Ojciec mocno popierał karierę kompozytorską syna i gdy ten miał kilkanaście lat, miał do dyspozycji prywatną orkiestrę.
Jeśli chodzi o córkę, to ojciec co najwyżej tolerował jej kompozytorskie próby. Gdy miała 15 lat, ojciec napisał do niej w liście: …muzyka stanie się prawdopodobnie zawodem Feliksa, w Twoim zaś przypadku może, i musi, pozostać tylko ornamentem.

Brat miał podobną opinię: …na ile znam Fanny, to mogę powiedzieć, że nie ma ona ani skłonności ani powołania do kompozycji. Jest za bardzo tym wszystkim czym kobieta powinna być. W pierwszym rzędzie myśli o domu i swoich w nim obowiązkach. Pisanie muzyki tylko jej w tym przeszkodzi i nie popieram tego.

Nie przeszkodziło mu to jednak podpisywać swoim imieniem i nazwiskiem wielu utworów utalentowanej siostry. Nie promował również twórczości Fanny. Nie miał takich oporów w przypadku Klary Wieck (później Schumann) i dyrygował wykonaniem jej koncertu fortepianowego, w którym występowała również jako solistka.

W wieku 24 lat Fanny wyszła za mąż za malarza Wilhelma Hensela, który okazał się bardzo rozumnym i kochającym mężem. Stale dbał o to, aby jego żona miała czas i warunki do kompozycji. Rezultat – ponad 460 utworów.

Bardzo znamienny jest los napisanej w 1829 roku sonaty fortepianowej A dur – Sonaty Wielkanocnej. Sonata ta nie została opublikowana za jej życia, lecz Fanny wspominała o niej w listach do rodziny.
W 1970 roku rękopis sonaty znaleziono we Francji. Był podpisany: F. Mendelssohn więc uznano, że autorem jest Feliks. Dopiero w 2010 roku pani Angela Mace Christian dotarła do oryginału i udowodniła, że autorką jest Fanny Mendelssohn.
Premiera sonaty przywróconej właściwej autorce odbyła się 8 marca zeszłego roku.

5. Klara Wieck-Schumann (1819-1896) – KLIK.

Klara Wieck

Klara Wieck urodziła się w bardzo muzykalnej rodzinie. Jej ojciec, Friedrich, był uznanym nauczycielem muzyki, matka słynną śpiewaczką. Nieustępliwy charakter ojca sprawił, że żona uciekła od niego z kochankiem. Klara miała wtedy pięć lat.

Ojciec szkolił ją na cudowne dziecko a Klara spełniała jego oczekiwania. W wieku dziewięciu lat Klara spotkała dwa razy starszego od niej Roberta Schumanna, który pobierał lekcje muzyki u jej ojca. Zrobiła na nim takie wrażenie, że porzucił studia prawnicze i postanowił poświęcić się muzyce. Na początek wynajął pokój w domu ojca Klary.

Po dziewięciu latach, gdy Klara miała lat 18, Robert Schumann oświadczyl się i został przyjęty. Ojciec Klary kategorycznie nie zgadzał się na ten związek i młoda para musiała w sądzie walczyć o pozwolenie na małżeństwo. Sprawę wygrali w 1840 roku i 12 września, w przeddzień jej 21 urodzin, pobrali się.

W tym czasie Klara miała już za sobą wyjątkowo udaną karierę pianistyczną. Niezwykle pochlebnie wyrażali się o niej Chopin i Liszt, Paganini wyraził chęć wspólnego występu. Zbierała laury w najlepszych salach koncertowych i na cesarskich i królewskich dworach.

Trzynaście lat małżeńskiego życia było tragiczne. Większość jej ośmiogra dzieci zmarła w młodym wieku. Przeżyły ją tylko dwie córki – Eugenia, która mieszkała w Londynie ze swą lesbijską partnerką, i Maria, która zajmowała się rodzinnym domem.

Jeszcze gorzej potoczyło się życie Roberta Schumanna. W wieku 43 lat zaczął wykazywać objawy choroby umysłowej, która była prawdopodobnie następstwem nabytego w młodym wieku syfilisu. W lutym 1854 roku próbował popełnić samobójstwo i został umieszczony w klinice psychiatrycznej. Niechętni Klarze twierdzą, że dość szybko doszedł do siebie, ale Klara nie wykazywała chęci przyjęcia go do domu. Skazany na pozostawanie pod opieką sadystycznych pielęgniarzy, zagłodził się na śmierć.

Choroba męża zmusiła Klarę, a raczej pozwoliła jej, na powrót na muzyczne sceny. Nadal odnosiła wielkie sukcesy, szczególnie na scenach angielskich.

Twórczość. Kompozycji nauczył ją ojciec. Sprawiała jej ona wielką przyjemność. Już w wieku lat 14 napisała koncert fortepianowy, który wykonała dwa lata później w lipskim Gewadhaus, dyrygentem był Feliks Mendelssohn.

Obowiązki rodzinne bardzo ograniczyły jej twórczość – Kiedyś wierzyłam, że posiadam talent twórczy, ale odrzuciłam tę ideę; kobiecie nie wolno tego pożądać, jeszcze ani jednej się to nie udało.

Więcej o niespokojnym życiu Klary Schumann TUTAJ.

6. Nadia Boulanger (1877-1979) – KLIK .

Nadia Boulanger

Córka francuskiego pianisty i rosyjskiej księżniczki Raisy Myszeckiej.
W wieku dziewięciu lat rozpoczęła studia kompozycji w konserwatorium. Gdy miała 13 lat zmarł jej ojciec, co ukierunkowało jej zainteresowania muzyczne na nauczanie, gdyż musiała włączyć się w utrzymanie domu.

Mimo to była bardzo płodną kompozytorką – jednak jej utwory nigdy nie otrzymały pierwszej nagrody w konkursach.
Tu więcej szczęścia miała jej młodsza siostra LiliKLIK, która, jako pierwsza kobieta, wygrała konkurs Prix de Rome.

Nadia Boulanger przejdzie jednak do historii jako pedagog. Lista jej uczniów liczy ponad 200 nazwisk, wśród nich Aaron Copland, Filip Glass, Gian Carlo Menotti, Astor Piazzola, Burt Bacharach.
George Gershwin był bardzo dumny z tego, że Nadia Boulanger odmówiła mu lekcji uznając, że nie może go już niczego nauczyć.
Na liście jej ucznów można znaleźć wiele polskich nazwisk – KLIK.

7. Grażyna Bacewicz.

Grazyna Bacewicz

Urodziła się w rodzinie polsko-litewskiej. Jej ojciec i jeden ze starszych braci uważali się za Litwinów i używali nazwiska Bacevičius. Grażyna i pozostała dwójka rodzeństwa uważała się za Polaków.

Studiowała w warszawskim konserwatorium kompozycję i grę na skrzypcach. W 1932 roku otrzymała stypendium od Ignacego Paderewskiego i studiowała kompozycję u Nadii Boulanger.

W 1935 roku otrzymała I wyróżnienie w konkursie skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego. Następnie współpracowała z Orkiestrą Polskiego Radia i często występowała. W 1945 roku podjęła pracę w Państwowym Konserwatorium w Łodzi.

Mnie jest znana jako wspaniała kompozytorka. Udało jej się pisać świetną, nowoczesną muzykę bez wprowadzania tonalnych eksperymentów.

8. Elena Kats-Chernin (1957 -) KLIK.

Urodzona w Taszkencie, w 1975 roku przeprowadziła się do Australii i tutaj rozwija bardzo bogatą jakościowo karierę kompozytorską.

Kibicuję jej z wielką sympatią

Mam nadzieję, że Marsz Kobiet dobiegł końca, proszę więc posłuchać arii z baletu Wild Swans – KLIK

Youtubo-teka:
Hildegard von Bingen – O Frodens Virga.
Hildegard von Bingen – O Vis Aeternatis.
Tribairises – Cansos de Trobairitz.
Pieśń z tekstem autorstwa Garsendy de Sabran – KLIK.
J.S. Bach – Zeszyty Muzyczne Anny Magdaleny Bach – Menuet.
Fanny Mendelssohn – Easter Sonata.
Klara Schumann – Koncert fortepianowy.
Nadia Boulanger – Fantazja na fortepian i orkiestrę.
Grażyna Bacewicz – Oberek – w wykonaniu kompozytorki.
Grażyna Bacewicz – Muzyka na skrzypce, trąbkę i perkusję – dyryguje Krzysztof Penderecki.

Po Halloweenie w Berlinie znikają dynie

Mam na myśli sklepy – oferta komercyjna jeszcze kilka lat temu była taka, że wracał człowiek z wakacji, upał, piasek w walizce, muszelki, a tu tymczasem w sklepie pierniki w czekoladzie i typowe niemieckie spekulacjusy. Wszyscy się o to wściekali, były jakieś protesty, które nic nie przynosiły, bo te mikołaje z czekolady układała na półkach wolna ręka rynku… No ale kiedyś, całkiem niedawno, komercja odkryła, że między latem a zimą jest jeszcze jesień. Pojawiły się jabłka, śliwki, orzechy, kasztany jadalne i oczywiście – dynie, dynie, dynie… I tak aż do Zaduszek. Gdy się jednak już na dobre zacznie listopad, dynie przenoszą się na stoiska jarzynowe, a świat opanowują kalendarze adwentowe, nie budzący wytpliwości znak, że nadchodzi czyli adveni zima… Taki zatem wpis na zmianę sezonu…

EMS

W okresie Halloween – w Polsce znów rozgorzała dyskusja.
Jest, jak zwykle wiele opinii krytycznych.
A przecież ta niewyszukana forma rozrywki, czyli straszenie – obecne jest w wielu filmach, nie mówiąc o grach komputerowych itp.
Może warto więc zachować proporcje i zająć się oceną wzbudzanego przez polityków strachu wobec obcych i inaczej myślących?
Nie mówiąc już o atmosferze straszenia konfliktami zbrojnymi.

Wróćmy jednak do obyczajów regionalnych.
Mój kuzyn, Adam Rejman przesłał swoje wspomnienia ze zwyczaju kultywowanego w jego rodzinnej wsi – w Czarnej, koło Łańcuta, na Podkarpaciu.
W zwyczaju tym też jest trochę straszenia… ale jakie to niewinne wobec Halloween:-) nie mówiąc już o straszeniu wojną….

Andrzej Rejman


Adam Rejman

Czarnieńskie zwyczaje i obyczaje okołobożenarodzeniowe

W Czarnej nie mieszkam już od 1971 roku, ale swoich informatorów / młodszy brat / tu mam…
Od niego dowiaduję się, że zwyczaj kolędowania / droby i nie tylko / całkowicie tu zaniknął… Pomyślałem , że może warto więc o tych malowniczych zwyczajach napisać parę słów, w nadziei że może ktoś zechce o tym przeczytać, może jakoś utrwalić a może nawet reaktywować ?… A czarnieńskie kolędowanie to były w pierwszej kolejności droby… I od razu zaznaczam…Czarnieńskie droby chodziły tylko w Nowy Rok a ja byłem jednym z nich… Droby były różne i zmieniały się wraz z upływem czasu…Pamiętam że, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wpierw, skoro świt, budziły gospodarzy droby biedne… Takie które z workiem na plecach zbierały pszenicę dla kur ale jabłkiem lub kawałkiem ciasta też nie gardziły…Ich strój nie był wyszukany… Zwykle był to odwrócony na drugą stronę kożuch przepasany powrósłem a na twarzy maska zrobiona ze skórki króliczej z otworami na oczy i nos…Bywało że taki bardziej pomysłowy kolędnik przyczepiał do maski czerwony nos i język w takim samym kolorze… Kiedy robiło się już bardziej widno i ciepło, zaczynały chodzić grupy poprzebieranych dzieci i trochę starszej młodzieży… Dzieci odwiedzały zwykle sąsiadów którym składały życzenia a jako datki zbierały drobne pieniążki, czasami słodkie ciasto… Dzieci były bardzo kolorowo poprzebierane… A to za anioła, a to za diabła i bywało że /zwykle diabeł/ straszyły tych malców, którzy na kolędników byli jeszcze za młodzi i przebywali w domach… Tym ostatnim zwykle nie było do śmiechu i takie diabelskie poszturchiwanie drewnianymi widłami zwykle kończyło się płaczem… Starsza już trochę młodzież zaczynała chodzić w godzinach popołudniowych, również kolorowo poprzebierana i zwykle skupiała się na odwiedzaniu tych domów w których był kawaler albo panna, którzy nie brali udziału w chodzeniu po drobsku… Młodzież ta nie gardziła kolędą w postaci drobnych grosików ale też nie odmawiała poczęstunku, którym zwykle było porzeczkowe wino… Wszystkie droby obowiązkowo wchodząc do czyjegoś domu wypowiadały formułkę “Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok… Żeby się wam urodziła pszeniczka i groch… Zimnioki jak pnioki, kapusta jak przetaki, owies jak las… Żeby się wam dobrze konik pasł”…I ewentualnie jeszcze coś więcej, jak ktoś umiał… Do pewnego czasu obowiązkiem droba było się tak przebrać, żeby nikt z domowników nie poznał kto jest kto… Odwiedzani domownicy z kolei czynili duże wysiłki żeby kolędnika rozpoznać, co skutkowało czasem zrywaniem z drobów masek… Było przy tym dużo śmiechu, kiedy okazywało się że… Adaś to ty?… A ja myślałem, że to kto inny… Początkowo maski robiło się samemu ze wspomnianej już wcześniej króliczej skórki, bądź szyto z jakiegoś płótna… Oczywiście diabeł, anioł i śmierć były najbardziej cenione… Później gotowe już maski tłoczone z papieru kupowało się w jednym ze sklepów, w Łańcucie… W czasie kiedy już byłem poważnym kawalerem moda na maski zniknęła i nikt już nie ukrywał swojej twarzy… Za to malował ją szminką i innymi farbami oraz przyozdabiał a to kowbojskim kapeluszem a to indiańskim pióropuszem… Zdarzało się, że niektóre dziewczęta potrafiły sobie tak wymalować wąsy i brody, że były brane za facetów… Nie wszyscy mieszkańcy wtargnięcie drobów do izby witali z radością, dlatego niektóre domy były, często w ostatniej chwili, zamknięte… Ale były też domy w których gospodarz czekał na drobów z otwartymi rękami i otwartym gąsiorkiem wina domowej roboty… Ostatni rodzaj drobów to były droby wieczorowe i nocne… To była już przeważnie podstarzała kawalerka a przypuszczam, że i żonaci mężczyżni też brali w tym udział… Raz byłem świadkiem takiego wtargnięcia tych wieczorowych drobów do mojego domu… Byli dość mocno podchmieleni, wyposażeni w harmonię i gdy tylko weszli, zaraz zaczęły się tańce… Pamiętam jak moja matka wywijała z takim jednym, niestety po zakończonym tańcu trudno ją było rozpoznać bo tak została wysmarowana w trakcie tańca sadzą… Droby te też chętnie całowały wszystkich dorosłych domowników, a z takiego pocałunku wychodziło się zwykle mocno usmarowanym szminką i sadzą… Oczywiście domagali się wódki i wina, i bez względu na to, czy dostali czy nie, rozrzucali po mieszkaniu sieczkę… Pamiętam, że jeden z tych drobów chyba przedawkował, bo podważali mu szczęki drewnianą łyżką i coś /kwaśne mleko ?/ wlewali do ust… Droby w zasadzie ograniczały swoją aktywność do swojej wsi, choć zdarzało się że do Czarnej docierały czasem droby z Krzemienicy… Ja i moi koledzy takich spotkań z krzemienickimi drobami unikaliśmy, bo szła fama, że oni zaraz będą chcieli się bić… Jako ciekawostkę podać mogę, że nasza próba poszerzenia drobskiego terytorium o Łukawiec skończyła się fiaskiem, bo już w pierwszym obejściu na Łukawcu zostaliśmy przepędzeni przez jakąś bardzo energiczną staruszkę z miotłą… Jak póżniej ustaliliśmy, na Łukawcu zwyczaj chodzenia po drobsku nie był w ogóle znany… A po Nowym Roku, zwykle o wieczorowej porze zaczynali chodzić inni kolędnicy… Jak to mogło wyglądać można wyobrazić sobie choćby oglądając w telewizji chodzenie z turoniem, z tym że w Czarnej było to chodzenie z kozą… Koza bodła domowników i grożnie kłapała pyskiem… W ekipie która jej towarzyszyła obowiązkowo musiał być anioł, diabeł, śmierć z kosą, czasem Żyd… Śmierć oczywiście tą kosą wywijała, diabeł szturchał widłami, Żyd coś tam mamrotał… Kilka razy przez wieś przeszła też ekipa ze słoniem… Słoń był tak skonstruowany że wywijał zrobioną ze sprężyny trąbą a pozostali uczestnicy przedstawienia /diabeł, śmierć/ robili swoje… Do zwyczajów związanych z Bożym Narodzeniem należało też przejście przez wieś Trzech Króli… Za mojej pamięci zdarzyło się to raz i dobrze pamiętam tych trzech rosłych mężczyzn, ubranych iście po królewsku, w powłóczystych sukniach i ze złotymi koronami na głowie… Godne odnotowania jest też przejście przez Czarnę ekipy, która w specjalnie skonstruowanej szopce pokazywała teatrzyk kukiełkowy, który ówcześni Czarnianie nazywali “puszczaniem bożków”… Na dzieciach ogromne wrazenie robiły pokazywane kukiełki… A to diabeł… A to anioł… Śmierć… Postać Żyda …I robiąca masło czarownica… W teatrzyku tym cały czas coś się działo… Śmierć ścinała komuś głowę… Diabeł przepędzał Żyda i przeszkadzał czarownicy w pracy… Nie mam pewności, skąd na Zawodzie dotarł ten teatrzyk… Zapamiętałem dwie wersje… Że albo z Krzemienicy, albo gdzieś z okolic Borka Starego… Wreszczie chodzenie z gwiazdą, w którym uczestniczyłem… Taką bardzo solidną gwiazdę, do wnętrza której wkładało się zapaloną świeczkę, zrobił nam ojciec… Gwiazda była przeszklona, a jej szybki pomalowane na różne kolory… Kiedy stawało się wieczorową porą pod czyimś oknem, a domyślni mieszkańcy gasili w izbie światło, mogli oglądać za oknem kolorowe widowisko… Oczywiście że dziś taki spektakl przegrał by z pierwszym lepszym kolorowym telewizorem, ale wtedy nie było przecież nie tylko telewizji ale nawet prądu w niektórych chałupach… Stojąc pod oknem wykonywaliśmy którąś z popularnych kolęd, a później czekaliśmy na zapłatę, czyli kolędę… Gdy kolędę otrzymywaliśmy, odchodząc śpiewaliśmy: “Wiwat, wiwat, już idziemy… Za kolędę dziękujemy… Ażebyście długo żyli… A po śmierci w niebie byli… Z aniołami!”… A gdy gospodarz nie kwapił się z datkiem, mógł na odchodne usłyszeć: “Wiwat, wiwat, już idziemy… Za nic wam nie dziękujemy… A żebyście krótko żyli… A po śmierci w piekle byli… Z diabełkami!”…
Zwyczaje wielkanocne były znacznie uboższe… Ja zapamiętałem tylko przejście przez wieś szczodroków… To byli normalni, choć z pewnością biedni, nie przebrani ludzie… Deklamowali jakąś formułkę /… a jo mały żoczek, wylozem na krzoczek itd /… I oczekiwali szczodroków… A szczodroki to były takie twarde jak kamień, razowe bułki, w które zęby wbijało się z największym trudem… Prawdziwy przysmak przedwojennych i wojennych dzieci, na przednówku…

*Czarna k. Łańcuta – wieś i gmina wiejska w województwie podkarpackim, w powiecie łańcuckim (11,6 tys mieszk.)


Póżniejsza nasza dyskusja o tekście i nie tylko –
Napisałem Adamowi, że wspominam ten zwyczaj jeszcze z lat 60, ale pamiętam, że
mówiło się “Draby”, i “Chodzić po drabsku” – na co odpowiedział:
Wikipedia podaje to tak: Draby noworoczne /droby/… Ale już dziennikpolski24.pl pisze: noworoczne droby, szczodroki, nowoletniki… Ja, Czarnianin /właściwie Czarniok, tak jak Miedyniok**, Krzemieńszczok**, tudzież Łańcuciok czy Rzeszowiok oraz Krakowiok a nawet Warszawiok/ byłem zawsze drobem i chodziołem po drobsku…Draby brzmią dla mnie trochę jak kanie /zamiast konie/ albo słanie /zamiast słonie/… Problem to ciekawy, zwłaszcza dla kogoś jak ja, który dobrze pamiętam, że w domu i wśród kolegów mówiliśmy “po naszymu”, a w szkole, w kościele czy w mieście, “po pańsku”, albo “po miastowymu”… Nie wiem, czy wiesz, że kiedy rozmawiam z bratem Kazimierzem, to ja natychmiast przechodzę na czarnieńską gwarę i… godom tak jak on… Pozdrowiom… pardon… Pozdrawiam!… Ja Adam… A po naszymu było by… Jo Adam…

P.S. Było z tym godaniem czasem nawet wesoło, bo można było w ten sposób odróżnić Czarnioka od Miedynioka, np. w sklepie… Bo Miedyniok zawsze powiedział “poprose ćtyry deka drozdzy”, gdy każdy Czarniok wiedział, że nie mówi się ćtyry, tylko…cztyry…

** od Medyni Głogowskiej i Krzemienicy – miejscowości w powiecie łańcuckim…


… i potem …
…Tak jeszcze wczoraj myślałem /a nie mogłem długo zasnąć/ że powinienem chyba jeszcze coś wyjaśnić… A chodzi o tą samogłoskę o… Bo ja jestem pewny, że w czarnieńskiej gwarze to o to nie brzmi jak prawdziowe polskie o… Ono brzmi ciut inaczej i jestem pewny że Ty, jako człowiek o absolutnym sluchu, tę różnicę byś usłyszał… I różnie z tym kombinowałem jakby Ci to przekazać… Że to o pod koniec skręca jakby /tak na 10 procent/ w stronę a, albo że pobrzmiewa troszkę jak ło… Ale to nie jest tak dokładnie jak np. łociec, bo tu to ł jest wyraźnie zaznaczone… Wydaje mi się, że w czarnieńskiej gwarze jest to tak jakby tylko trącenie… Włączyłem sobie nawet piosenkę zespołu De Press pt. Bo jo cię kochom, ale wydaje mi się, że i oni nie do końca oddają brzmienie tego o na tyle, żebym mógł uznać je za czarnieńskie… Dla mnie to o w tej piosence jest jakby trochę podrabiane… Pozdrawiam…
A…
(Adam Rejman)

Zapytałem jeszcze potem, czy mówi się “czarniejskie”, czy “czarnieńskie” odnosząc się do czegoś co pochodzi z Czarnej…
Adam odpowiedział:
Na pytanie czarniejskie czy czarnieńskie odpowiem tak… Czarniejskie to dla mnie brzmi jakby po miedyńsku /od wsi Medynia/…A słowa czarnieńskie też w gwarze wsi Czarna nie ma, za to jest słowo… czarniyńskiy… Ale myślę, że lepszym ode mnie autotytetem byłby mój brat Kazio, bo on godo po czarniyńsku jak za dawnych lat…I ciekawostka… Ja już co prawda praktycznie do Rzeszowa nie jeżdżę, ale pamiętam że kiedy jeździłem i wysiadałem np. z pociągu w Rzeszowie i usłyszłem jak ony godajom, to wiedziałem że jestem wśród swoich… A dziś, gdy oglądam w telewizji jakiś reportaż stamtąd, to bezbłędnie odróżniam jak rzeszowski redaktor mówi po pańsku albo po miastowymu, a tubylec choć stara się, to zajeżdża po rzeszowsku. (…) Współczesna gwara czarnieńska to pikuś wobec języka jakiego używali moi dziadkowie, choć pamiętam bardzo niewiele… Kiedyś nie zrozumiałem czego chce mój dziadek, gdy mówi do mnie przynieś mi wungla, a chodziło o węgiel… I kiedy babcia nakrzyczała na mnie, gdy jako dzieciak zacząłem kopać motyką w piasku, co, zwłaszcza w niedzielę, było zabronione… Zawołała: Adaś, podź haw i niechej tego, co oznaczało chodź tutaj i nie rusz tego / zostaw to …

(Adam Rejman)

Konie na pastwisku w Czarnej koło Łańcuta


I jeszcze na zakończenie tego dialogu kolejna uwaga od przemądrzałej adminki:
Bo jak autor pisze w swoim wywodzie o Czarniokach, których można odróżnić od Miedynioków, to oczywiście powinnam mu to wszystko poprawić, bo mieszkańców miast pisze się małą literą, i już wpadłam do ogródka, już palec nad klawiaturą witał się z gąską, gdy pomyślałam, doprawdy w ostatniej sekundzie, a co ci, babo miastowa, do tego!? No i zostawiłam.

Wasza

EMS

Szopa w salonie 12

Łukasz Szopa

S.T.S.

Dziś będzie trochę krócej. Nie żebym już z góry wiedział, ile mi się zechce i przyjdzie napisać – ale krótcej będzie, gdyż będzie o skracaniu. A właściwie – o spiskowej teorii skracania. Czyli S.T.S. Czytelnik zna mnie dotąd z dwóch przynajmniej anty-zalet: autowania się czymś tam, i brakiem skromności. No więc wyautuję się tym razem stwierdzeniem, że jednak wierzę w teorie spiskowe. A przynajmniej jedną. Nie, nie tą o żydowsko-masońsko-kapitalistyczno-komunistyczno-wegańskim spisku progenderowskich fake-newsów rozsiewanych za pomocą szczepionek spadających na nas przez cam-trailsy – gdyż to przecież oczywistość, nie teoria spiskowa, i na tyle znane, że nie ma co o tym pisać. Aha, miałem się też chwalić, nie tylko autować. No więc pochwalę się, że wierzę tylko w jedną teorię spiskową – tą, którą sam odkryłem. Czyli M.S.T.S. – moją spiskową teorię skracania.

Rzecz dzieje się głównie w Niemczech, choć może powinienem prowadzić badania więcej i szerzej, i okazałoby się, że nie lepiej ma się sprawa w Serbii, Polsce, USA czy Rosji. Ale skoncentrujmy się na języku niemieckim. Czy też, ściśle mówiąc – medialnym przekazie języka niemieckiego w przypadku skrótów.

Nie wiem, czy winna wszystkiemu „prasa“, a na pewno nie użyję terminu „Lügenpresse“ (ojej, użyłem!…). Ale stąd czerpię główny zasób dowodów. Czytając. I zauważając, że z biegiem lat (a czytam prasę niemieckojęzyczną od gdzieś 1987 roku), coś znika. (A to dopiero syndorom pierwszy!) A mianowicie – kropki. Punkty. Między literkami. Chodzi o skróty, które jeszcze w latach 60 i 70 zaznaczane były nie tylko dużymi literami, ale i kropkami pomiędzy. I tak Niemcy były wtedy w „E.W.G.“, w „U.N.O.“, w „N.A.T.O“ i tak dalej. W latach 80 i 90 to się zmieniło – okazało się, że znalazły się w całkowicie nowych organizacjach: „EG“ (i wkrótce potem „EU“), w „UNO“ oraz w „NATO“. O ile pierwsza zmiana była rzeczywistą zmianą nazwy, o tyle inne zmiany to po prostu zaoszczędzenie sobie kropek podkreślających skróty – pewnie podrożała nie tylko nafta (nie mylić z NAFTA!), ale i tusz drukarski i papier. Z „R.A.F.“ zniknęły wpierw kropeczki, potem cała RAF (chodzi o grupę terorystów, nie o brytyjskie siły lotnicze). USA z kolei nie tylko nie zniknęło, ale przeżyło i następną „reformę skrótowania“. Ostatnim Mohikaninem była wspaniała „F.D.P.“, która do 1998 trzymała się kropek (cóż, mała partia, czuła, że może wkrótce całkiem zniknąć).

I to następny punkt (których nie ma!), nawet dużo bardziej podejrzany i godny krytyki, niemieckojęzycznego, potocznego skrótowania – zanikanie dużych liter. To prawda, „USA“ nadal tak się pisze, dobrze trzyma się również „EU“, „OSCE“, „BVG“ czy „NRW“. Różnie bywa to w przypadku „OPEC“/„Opec“ czy „ADAC“/„Adac“. A całkiem „zesłowiono“ już skróty jak „Fiat“,„Uno“, „Nato“ czy „Naftę“.

A problem według mnie podwójny. Po pierwsze, łatwo o konfuzję – nie tylko gdy „Uno“ pojawia się bez „Fiata“, ale i gdy pojawiają się wspólnie. Dużo większym problemem jest jednak fakt, że obydwa zabiegi – niby graficzne, niby typograficzne – to znaczy po pierwsze usunięcie kropek, po drugie robienie ze skrótów wielkoliterowych „słów“, mają jeden niszczycielski efekt: czytelnik/odbiorca z czasem zapomni o tym, że dane słowo to właściwie skrót, a następnie – przestanie się pytać, „a co ten skrót właściwie znaczy“? Dlatego uważam te zabiegi za spisek – a odpowiedź redakcji na moje interpelacje (jedynie „Süddeutsche Zeitung“ raczyło raz odpowiedzieć), że „nie ma tu reguł, że tak się z czasem i przyzwyczajeniem przyjęło, że niektóre skróty się przerabia w słowa“ – tylko moją teorię potwierdzają. Bo niby prawda, „Uno“ wypowiedziane po włosku brzmi piękniej niż „United Nations Organization“, i po co zastanawiać się, co ma „Nato“ wspólnego z akwenem atlantyckim (którego członkiem są nie-atlantyckie kraje jak Turcja, Australia czy Słowacja).

A ja uważam, że powinniśmy wiedzieć, „kto zacz“, że po pierwsze coś skrótem jest, a po drugie – co znaczy. Nie tylko, by nie mylić „R.A.F.“ z „RAF“ czy „FKK“ z „F.C.K.“ Ale dla edukacji i codziennej świadomości w odbiorze newsów. Tym bardziej w czasach, gdy wg. badań opinii publicznej, tylko 55% pracowników branży IT wie, co oznacza „IT“.

Ja wiem, i jako pracujący informatyk właśnie tu pozwolę innym na wyjątek, i nie tylko ominięcie kropeczek, ale i „zesłowienie“ tego skrótu. Ale tylko, jeśli zechcecie mnie od dziś nazwywać „It-boy“!

P.S. Zapomniałem o trzecim punkcie M.S.T.S., czyli konfuzjowaniu. Bo Niemcy czasem robią skróty, które skrótami nie są. By nie dłużyć, dam dwa przykłady, tym razem bez interpretacji „dlaczego“ i „kto za tym stoi“: „OP“ i „KZ“.

A że i Niemcy na moją teorię nie potrafią odpowiedzieć, widać tu:

https://www.freitag.de/autoren/lukasz-szopa/die-abkuerzungsverschleierungs-info-avi

Dzień Babci – rozmyślania o grobach, cmentarzach i trumnach

Ewa Maria Slaska (i reblog)

Nie, nie, Kochani! Jeśli myślicie, że odezwę się do Was jako osoba stojąca nad grobem, to otóż informuję, że wcale tego nie zrobię. Owszem, może być, że stoję nad grobem, jak każdy z nas zresztą, bo jak wiadomo mors certa hora incerta, ale ja nie o tym.

Dziś Dzień Babci, a ja, jak przystało na kobietę piszącą o cmentarzach i pasjonującą się grobami, nawet z tej okazji mam dla Was stosowne zdjęcie cmentarne.

babciaoppermann

Zdjęcie zrobiła Ania w czasie naszych licznych wędrówek po cmentarzach. Postać wydaje się nam ciekawa, szukam więc informacji w internecie, ale nic nie ma. Dziwne zresztą, bo wydawałoby się, że jest wszystko, jak mówi moja synowa, nawet żaba przez erzet. Babcia (bo to chyba ona) nazywała się Ch. Oppermann, urodziła w roku 1904, zmarła w wieku 80 lat.

babciaoppermannnapis

Niezła ta jej figura, zdecydowanie odbiegająca od cmentarnego kiczu. Ciekawe, czy zamówili jej taki nagrobek, czy po prostu mieli rzeźbę na składzie? A jak tak, to oczywiście ktoś z rodziny był rzeźbiarzem. A może ona sama? Piszę do znajomej dziewczyny, która pracuje na tym cmentarzu. Odpowiada niemal natychmiast. Nic z tych rzeczy. Była to starsza pani, dobrze znana na Kreuzbergu, która zawsze chodziła z plastikową torbą i tak też została uwieczniona.

Dobra, ale ja i tak nie o tym, tylko o grobach. Babcia jest mi tylko pretekstem. Bo oto piszę ostatnio do zaprzyjaźnionego redaktora gazety Polonia Berlin i tłumaczę się. Miałam mu wysłać bez zwłoki informację o naszej nowej książce. I na śmierć zapomniałam.

okladka1

Książkę wydało Stowarzyszenie Städtepartner Stettin e.V. Zdjęcie na okładce Anna Kuzio, opracowanie graficzne Michał Krenz. Książkę można zamówić u mnie w Berlinie (cena 5€ , koszty wysyłki 3€) lub u drugiego autora, Michała Rembasa, w Szczecinie.

Bez zwłoki i na śmierć. W jednej sprawie dwa sformułowania cmentarno-tanatalne. Jest tego w polszczyźnie więcej. I nie mam na myśli oczywistych związków frazeologicznych jak hiena cmentarna, pochować kogoś pod murem cmentarnym czy wyjść z domu nogami do przodu. Trzeba wiedzieć, znać zwyczaje i obyczaje, ale jak się wie, to się też wie dlaczego. Ale już park sztywnych. Tu po prostu trzeba wiedzieć i już. Trzeba czytać Wiecha Wiecheckiego, nie ma rady.

Jednak największą grobowo-cmentarną “zagwozdką” są  owe trumniaki (uwaga buty na zdjęciu to NIE są prawdziwe trumniaki, to żart!). Trumniakami nazywano kiedyś tekturowe buty do trumny, po Warszawie krążyły też opowieści o tym, jak chytry cwaniaczek z Pragi sprzedał naiwnemu chłopkowi trumniaki zamiast butów ślubnych, a potem padał deszcz i wiadomo… W przaśnych PRL-owskich latach 50 trumniaki to były przerobione na czarno tenisówki. Podobno pomysł słynnej i wspaniałej Barbary Hoff. Tak podaje Wikipedia. I w ogóle każdy wie…
A jednak nie do końca. I tu dla babć, które były młode w latach 50, czyli z pokolenia mojej Mamy, Teściowej i Ciotek, interesujący reblog na temat… Waszych trumniaków. A przy okazji, podobno każda z Was je nosiła, a w sieci nie ma ani jednego ich zdjęcia! Pomocy! W tej sieci NIC NIE MA! Ani babci Oppermann ani trumniaków.

Dominika Łukoszek

Polowanie na trumniaki

16 maja 2016

Kiedy przygotowywałam wystąpienie na konferencję w Oksfordzie w 2013 roku strona po stronie czytałam rubrykę Moda w Przekroju – od roku 1953 do 1989. Przekrój był tygodnikiem, więc prosty rachunek pokazuje, że trzydzieści sześć roczników razy (mniej więcej) 52 lub 53 numery rocznie to daje wynik…. wielu stron. Warto było, ponieważ mój referat tak się spodobał, że zostałam zaproszona, aby opublikować tekst o Barbarze Hoff w czasopiśmie Catwalk. The Journal of Fashion, Beauty and Style (Volume 3, Number 1, Spring 2014).

Przygotowując artykuł starałam się w tekstach Barbary Hoff publikowanych w Przekroju odnaleźć zdjęcia i opisy jej poszczególnych pomysłów z gatunku „zrób to sam”, które odnajdywałam w różnych artykułach lub wywiadach. Jej najbardziej legendarną poradą jest ta, w jaki sposób dziewczyny mogły przepoczwarzyć dostępne w sklepach tenisówki w modne baleriny: należało z tenisówek wyciąć część ze sznurówkami, powstałą w ten sposób balerinę obszyć lamówką, pomalować na czarno i proszę! Polska dziewczyna miała najmodniejsze buty, które ochrzczono następnie „trumniakami”, ponieważ przypominały kartonowe buty, w których kiedyś chowano ludzi w trumnie.

Historię o opublikowaniu pomysłu na trumniaki w Przekroju opowiedziała sama Barbara Hoff w wywiadzie z Włodzimierzem Halickim dla Wysokich Obcasów w 2012 roku (KLIK). Skoro pani Hoff pisała teksty dla Przekroju od 1954 roku (na początku wspólnie z Janiną Ipohorską, również pracującą w Przekroju), to w tym roczniku poszukiwałam projektu trumniaków. Przeczytałam każdą kolumnę Moda i … nie znalazłam. Za to trochę się zdenerwowałam. Przejrzałam wszystkie egzemplarze po raz drugi, sprawdzając, czy aby na pewno biblioteka ma wszystkie numery z 1954 roku. Biblioteka miała wszystkie numery, trumniaków nadal nie znalazłam. Ok, pomyślałam sobie, pamięć lubi płatać figle, poszukam – na wszelki wypadek – w 1953 i 1955 roku. Tym razem strona po stronie, sprawdzając ponownie, czy są wszystkie numery tygodnika i czy aby projekt trumniaków nie został opublikowany na stronie innej niż Moda. Rysunku nadal nie było, mnie chciało się płakać. W jednym z numerów z 1955 roku znalazłam informację o tym, że wiele dziewczyn nosiło trumniaki podczas Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, który miał miejsce w Warszawie. No to wiedziałam przynajmniej tyle, że trumniaki musiały pojawić się wcześniej. Tylko nadal nie miałam tego cholernego rysunku. Jeszcze raz przeczytałam felietony z 1954. Trumniaków nie było.

Wyrysowane baleriny podpisane „trumniaki” znalazłam w książce ,,Jak oni mają się ubierać” napisanej przez Barbarę Hoff i Jana Kamyczka (pseudonim Janiny Ipohorskiej). Niestety (niestety dla mnie) książka została wydana w 1958 roku, a trumniaki istniały już wcześniej. Trumniaki mnie pokonały, a w artykule zamieściłam jedynie informację, że były one jednym z najsłynniejszych pomysłów Barbary Hoff. Nie napisałam jednak, że – jak wspominała pani Hoff w wywiadzie – pojawiły się w Przekroju, bo się nie pojawiły. Artykuł został wydrukowany w wiosennym numerze czasopisma Catwalk… w 2014 roku, ale poczucie klęski w sprawie trumniakowego śledztwa było dojmujące.

I teraz skaczemy dwa lata do przodu, do mokrego majowego poranka w Krakowie anno domini 2016, gdzie ma miejsce dzień drugi konferencji Krzyk mody. Zjawiska, przemiany i kierunki badawcze (KLIK). W pierwszej sekcji dwa świetne wystąpienia w zakresie „moda w PRL”, czyli prezentacje dwóch Magdalen: mgr Magdaleny Pasewicz-Rybackiej oraz Magdaleny Dudki. Obok mnie siedzi Joanna Regina Kowalska, jedna z kuratorek wystawy „Modna i już! Moda w PRL” (KLIK). Myślę sobie „ok, zapytam o te trumniaki, może one dotarły do tego rysunku, może się okaże, że coś pominęłam” – jakkolwiek ta ostatnia myśl była co najmniej bolesna. I pytam, czy może któraś z pań znalazła ten rysunek trumniaków w Przekroju, bo przeryłam te numery i nie znalazłam, więc może….

… co za ulga! Okazuje się, że Panie miały tę samą zagwozdkę: szukały, czytały i nie znalazły. I jak to wątpiące badaczki: uznały, że może jednak nie doszukały, może jednak gdzieś są (wcześniej niż w książce „Jak oni mają się ubierać”, bo ta publikacja też była im znana). I wspólnie ustaliłyśmy, że nie ma, że pomysł trumniaków pojawił się u Barbary Hoff, ale nie został opublikowany w Przekroju. Gdzie zatem się pojawiły, jeśli nie w Przekroju? Rzucam nam wszystkim to wyzwanie. Może ktoś z Was wie?

Przy tej okazji chciałam też zwrócić uwagę na fakt, że wspomnienia to jedno, a zachowane teksty to drugie. Jeśli tylko jest taka możliwość, warto (trzeba!) konfrontować wspomnienia z tekstami (zwracała na to uwagę Aleksandra Boćkowska podczas piątkowego spotkania „Jakim językiem pisać o modzie?”).

Udało nam się podczas konferencji uzgodnić wspólną wersję dotyczącą trumniaków i braku ich obecności w Przekroju, a tym samym ten wpis jest pierwszym tekstem, który dotyczy tego wątku. Dziękuję Magdzie Pasewicz-Rybackiej i Joannie Reginie Kowalskiej za wspólne zrzucenie z ramion tego poczucia niedoszukania informacji. Nasze niezależne badania nad poszukiwaniami trumniaków zaprowadziły nas do wspólnego wniosku. Cóż, wielkie umysły myślą podobnie 😉

Sprawa jednak nie zostaje zamknięta. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, gdzie został wydrukowany rysunek pani Hoff pokazujący jak przerobić tenisówki na baleriny jest proszony o kontakt. Dozgonna wdzięczność badawcza, jak i stosowne uhonorowanie Autorki bądź Autora tego znaleziska w publikacjach gwarantowana.

I dla takich chwil warto jeździć na konferencje.

Reblog: Język australijski?

Tekst ukazał się na zaprzyjaźnionym blogu “Rozmowy w altanie” ze dwa lata temu

Lech Milewski

Znak zapytania w tytule to rezultat obejrzenia tego filmiku – KLIK. Aktor zwraca uwagę na specyficzną cechę australijskiego akcentu – tendencję do podwyższania melodii zdania pod jego koniec. To może stwarzać wrażenie, że zdanie jest pytaniem(?) – może to być dowodem, że Australijczycy nie czują się zbyt pewni siebie? że unikają kategorycznych stwierdzeń? że oczekują od rozmówcy potwierdzenia? akceptacji?
Czasami może to wyglądac na makabreskę – na przykład taka relacja z wakacji – Suzie została zjedzona przez rekina? Czasem mogłoby to zmienić oblicze świata – na przykład gdyby Jezus był Australijczykiem, to pierwsze błogosławieństwo z Kazania na Górze mogłyby brzmieć: Błogosławieni ubodzy duchem????

Tak więc język australijski nie istnieje (*), ale na pewno istnieje australijska wymowa. Anglicy nazywają ją – Australian whine – czyli jęczenie, stękanie. Mają niestety rację. Australijczycy mają tendencję do mówienia szybko, pod nosem, bez otwierania ust. Popularnym wytłumaczeniem jest ciągłe niebezpieczeństwo połknięcia muchy. Stąd bierze się popularne określenie Australian saluteKLIK – ilustracja tutaj – KLIK. Zlinkowany filmik przedstawia sielankową scenę, piknik, odganianie much gałązkami. Rzeczywistość jest bardziej bezwzględna – odgania się dłonią. W dzienniku telewizyjnym oglądam liczne sceny nagrane w terenie gdzie rozmówcy odganiają muchy, czasem bezskutecznie, a czasem po prostu je połykają.

Najbardziej autorytatywnym demonstratorem australijskiej wymowy może być chyba nasz były premier Bob Hawke. Tutaj jego występ już na emeryturze – KLIK.

Wybrałem jeszcze dwie prezentacje języka australijskiego – pierwsza, to wprowadzenie do australijskiego slangu – KLIK – druga, to tłumaczenie z australijskiego na angielski – KLIK.

Łatwo zauważyć charakterystyczną cechę australijskiego slangu – skracanie słów. I tak: Australijczyk to Ozzie, mieszkaniec Tasmanii – Tassie, komar – mozzie, barbecue – barbie, uniwersytet – uni, zwolnienie chorobowe (sick day) – sickie, kruche ciastko (biscuit) – bikkie, motocyklista (bike rider) – bikie, ambulans – ambo, murarz (bricklayer) – brickie, taaa – dziękuję. Kompletny słownik podany jest tutaj – KLIK.

Na zakończenie zapraszam do wysłuchania nieoficjalnego hymnu Australii – piosenki Waltzing Matilda…

W tej piosence nie brak typowo australijskich określeń, poniżej ich tłumaczenie:- swagman – osobnik włóczący się od farmy do farmy w poszukiwaniu dorywczego zajęcia i jakiejś strawy. Dachu nad głowa mu nie potrzeba, bo swagman nosił na plecach swag czyli prosty brezentowy śpiwór. Na głowie nosił kapelusz z korkami odganiającymi muchy – patrz tutaj – KLIK. Oprócz śpiwora jego podstawowym wyposażeniem był wspomniany w piosence billy – metalowy garnek do zagotowania wody na ognisku.- billabong – jeziorko powstałe w martwej odnodze rzeki – słowo pochodzenia aborygeńskiego.- tucker bag – torba na jedzenie. Słownik tłumaczy tucker na żarcie. Aborygeni używali go jako generalne określenie żywności.- jumbuck – owca. Ponownie słowo o aborygeńskim rodowodzie – patrz tutaj – KLIK.- squatter – osadnik na królewszczyźnie (crown land). Początkowo słowo to miało pogardliwy charakter – osadnik bez prawa do ziemi. W Australii wszystko przekręciło się do góry nogami. Squatters gospodarowali na ogromnych połaciach lądu, dorobili się dużych majątków i stali się tutejszą arystokracją. Nic dziwnego, że w piosence squatterowi towarzyszą policjanci i biednemu swagmanowi nie pozostaje nic innego jak utopić się w jeziorku.(*) Pominąłem w tym wpisie sprawę języków aborygeńskich. Niestety wiem bardzo mało na ten temat. Zainteresowanych odsyłam do wikipedii – KLIK. Powyżej podałem dwa przypadki przeniknięcia aborygeńskich słów do australijskiej gwary. Kolejnym jest boomerang chociaż tu sprawa nie jest taka prosta – patrz tutaj – KLIK.

Nowa polszczyzna

Ewa Maria Slaska

Bezokolicznik czyli infinitivus

W polszczyźnie pojawiło się coś nowego. Ma zaledwie kilka miesięcy i dopiero raczkuje, ale tendencja jest czysta i wyraźna. Tak będziemy mówić i pisać już zaniedługo. Najpierw mnie ta nowa polszczyzna wkurzała. Wydawała mi się niechlujna, byle jaka i pospieszna. Tak jakby komuś nie chciało się pisać wszystkich wyrazów potrzebnych do wyrażenia jakiejś myśli i dokonywał wielkiego skrótu. Jakby wsypywał mi kilka wyrazów i dawał do zrozumienia, że mam sobie z nich sama ułożyć zdanie.

Czy ktoś byłby chętny wynająć?
Proszę się skontaktować, by być dodanym do grupy.
Myślę nadal pozostać w tej samej pracy…
W dużej grupie była mała grupka, która preferuje działać na własną rękę…
A ja myślę panią ugościć często…

Na pewno cechą tej nowej polszczyzny jest bezokolicznik, czasem nawet dwa w jednym zdaniu. Nie jestem lingwistką, ale odnoszę wrażenie, że bezokolicznik to forma gramatyczna czasownika w języku polskim używana właściwie tylko w zdaniach z czasownikami modalnymi. Ewa chce spać, nie chce mi się pisać, mogę cię odebrać z dworca, nie powinnam wychodzić z domu. Niekiedy takie zdanie ustawiało się nieco karkołomnie, jak w słynnym ale im się nie chce chcieć. To wszak ironia poetycka. Bo naprawdę to im się nie chciało, a Ewie tak naprawdę chciało się spać. Czasownik zagoniony przez sąsiednie wyrazy do postaci bezokolicznika, występował w postaci dokonanej. Nie było niczego, co by się wciąż jeszcze działo i pojawiało w bezokoliczniku. Nie mogło było być. Nie znałam więc formy chce mi się iść, ani chce mi się pójść – co oznaczałoby wszak formę dokonaną tyle że w przyszłości. Gdy jednak zaczęłam analizować ten nieszczęsny bezokolicznik w polszczyźnie, uświadomiłam sobie, że nie mam racji, bo pojawia się on też w zestawieniach z wyrazem lubię – nie lubię gotować, lubię spać. Potem przypomniało mi się niemieckie „brauchen”, zapożyczone przez polskich Żydów i tak pięknie uwiecznione przez Tuwima: potrzebował mieć kuzyna… W ogóle niemczyzna. Jest tu takie mam, które łączy się z formą bezokolicznikową, które u poznaniaków przyjęło postać mam leżeć w szafie. W polskim polskim a nie poznańskim polskim brzmiało by to po prostu mam w szafie, mam, jak Telimena, w biórku. A w ogóle to po prostu mam. Podobnie jak po polsku powiedziałabym raczej będę pracowała niż będę pracować. Nie wiem jakie są sztywne reguły lingwistyczne, ale wiem, że dla mnie polszczyzna to język z zasady bez imiesłowów, bez strony biernej, bez rzeczowników odsłownych i bez bezokolicznika. Oczywiście są wyjątki i te się teraz zaczęły mnożyć…

Bezokolicznik czyli wyraz bez okoliczności, bez zaszłości, bez kontekstu. Czysta forma czynności, wydestylowana ze stron i czasów, nie związana z osobą i jej rodzajem. To polska definicja. Ale po łacinie to jednak jest infinitivus czyli, co tu dużo gadać (ach – bezokolicznik!), infinitus – czynność, która się nie kończy i nie jest definitywnie (finalnie zatem) określona, ale na dodatek ma zazwyczaj sześć bezokoliczników.

Biję się z myślami. Bo co ja tu chciałam udowodnić? Że po polsku nie używamy bezokolicznika. I sama sobie udowodniłam, że używamy. A jednak te zdania, które znalazłam na Facebooku w ostatnim czasie są inne niż te, jakie ja bym zbudowała.

Czy ktoś mógłby nam niedrogo wynająć aparaturę nagłaśniającą, samochód i mieszkanie, polecić niedrogą nianię i sprzątaczkę, podać adres niedrogiej restauracji?
W sprawie zapisów do grupy prosimy o skontaktowanie się z administratorem.
Przypuszczam, że nadal pozostanę w tej samej pracy…
W dużej społeczności polonijnej pojawiła się grupka rozrabiaczy…
Chciałabym, żeby jak najczęściej była Pani moim gościem…

No tak, tak bym napisała. Czyli jak? Grzeczniej, pełnym zdaniem, uwzględniając wszystkie warstwy zawartego w danym sformułowaniu przekazu…

Bez sensu, ile czasu zmarnowanego na głupstwa, ile atłasu..

Jestem ciotką na atłasowej kanapie. Mam na głowie kapelusik przetykany fioletowymi wstążkami. Albo nie – siwe włosy starannie ułożone w loczki. Trzymam w ręku porcelanową filiżankę do herbaty. Wyjęli mnie z Downton Abbey.

To ja, Violet Crawley w zielonym czepku i zielonej sukni. Mam za złe.

Cóż, okazuje się, że nie jesteśmy tacy, jak myślimy. Myślałam, że jestem anarchistyczną post-hippiską, a tymczasem jestem po prostu staroświecka. I to bardzo. Ostatnio rozwiązałam jakiś test facebookowy, który określał wiek na podstawie przeczytanych i czytanych lektur. Dowiedziałam się, że moje lektury wskazują, iż mam lat 88!

A jednak przy całym krytycznym nastawieniu do tych okaleczonych i rachitycznych sformułowań, czuję, że kryje się za nimi coś ładnego, ba, prawidłowego. Nie wiem co, męczą mnie więc okropnie. Któregoś dnia wywołują obraz Kanału Raduni w Gdańsku.

Oczywiście znam to miejsce bardzo dobrze, bardzo je lubię. Ulica Na Piaskach, tu mieszkała moja koleżanka Zosia…

Mam! Wiem! Wiem, dlaczego, wiem, co, wiem, kiedy!

Łacina, oczywiście. ACI Ablativus Cum Infinitivo! Mama, która uwielbiała tę formę gramatyczną i z lubością odkrywała ją w angielskim i niemieckim. Mama, która wbijała mi to do głowy, jakby nic na świecie nie było ważne, tylko łacina, a z łaciny ta właśnie konstrukcja zdania. (I Horacy, ale to tak na marginesie). Mama, która nigdy nie poświęcała czasu moim lekcjom i zadaniom domowym, a jedynym wyjątkiem była łacina.

Accusativus cum infinitivo występuje jako dopełnienie czasowników tzw. deklaratywnych i jest odpowiednikiem polskiego zdania dopełnieniowego wprowadzonego przez że lub żeby. Po łacinie byłoby więc

  • Video puellam ire, dosł. widzę dziewczynkę iść, oznacza widzę, że dziewczynka idzie (albo raczej widzę dziewczynkę, że idzie).
  • Volo puellam ire, dosł. chcę dziewczynkę iść, oznacza chcę, żeby dziewczynka szła.

Mama nauczyła się łaciny na tajnych kompletach w gimnazjum, a potem liceum imienia Emilii Plater. Jej nauczycielką była Lidia Winniczuk, jedna z najsłynniejszych polskich łacinniczek, autorka książek o kulturze Greków i Rzymian.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Lidia_Winniczuk

Była emancypowaną kobietą. Urodziła się w roku 1904, zmarła w bardzo podeszłym wieku w roku 1993. Wychowałam się na jej Małym Słowniku Kultury Antycznej (wciąż jeszcze mam go mieć), a potem z zachwytem czytałam jej wydaną w ponurym i szarym roku 1983 książkę Ludzie, zwyczaje i obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu.

Łacina do dziś budzi we mnie niezdefiniowane i niedefiniowalne tęsknoty za beztroskim czasem, kiedy jeszcze nic nie musiałam i po prostu byłam dobra, ale nie dobra, bo dobra, tylko dobra, bo wszystko umiałam. A już zwłaszcza historię, historię sztuki, literaturę i łacinę. Byłam oczywiście dobra dzięki Mamie, która mi różne rzeczy opowiadała, dawała mi książki o sztuce i kazała się uczyć łaciny. Jak ja tę łacinę wtedy znałam! Byłam dobra nie tylko dla siebie, bo nauczyłam tej łaciny też Zosię, która mieszkała w kamieniczce nad Kanałem Raduni.

I tak się zamykają koła i kręgi na wodzie Kanału Raduni. Bardzo lubiłam chodzić do Zosi i uczyć się z nią łaciny. Co ciekawe, Zosia wcale nie była moją najlepszą przyjaciółką, bo najlepszymi moim przyjaciółkami były Magda, Marzena i Baśka, ale Zosia tak pięknie mieszkała, że do dziś zatyka mnie z żalu i tęsknoty za tym miejscem…

Patrzę zdumiona na to, co właśnie napisałam: z żalu… Z jakiego żalu? Czego mi żal? Szczenięcych lat? Nie. Zosi? Też nie. Nawet nie wiem, jak się potoczyło jej życie. Domku?

Myślałam mieć taki domek?