Z domowego aresztu (11)

Zbigniew Milewicz

Kocynder, czyli dowcipniś

Kolejne urodziny, tym razem równa setka, a więc nie można ich pominąć. Tym bardziej, że jubilat wcale nie jest dostojny, wysuszony, ani napuszony, tylko rozdokazywany jak nastolatek, każdemu by dowalił śmiechem, podłożył nogę, albo szpilę wsadził… Może trochę pożółkł z upływem czasu, ale to mu darujmy, tak się już dzieje z papierem. Nazywa się Kocynder i ma dopisek: Czasopismo wesołe, górnośląskie. Wychodzi kiedy chce i kiedy może. Niestety od blisko 70 lat już nie wychodzi, ale zrobiło w swoim czasie tyle dobrego dla jego czytelników i Śląska, że trzeba o nim trochę opowiedzieć.

Marek Szołtysek – śląski pisarz, dziennikarz i historyk, zrobił to z właściwą mu swadą ( 28.06.2017) na łamach Dziennika Zachodniego:

Wykształcony mieszkaniec współczesnego Śląska wie, że Zagłoba jest dowcipnym bohaterem powieści Sienkiewicza, a Stańczyk to błazen. Większość wie też, gdzie Telimenie z „Pana Tadeusza” wlazły mrówki. Ale ten sam mieszkaniec Górnego Śląska nie ma pojęcia, kim są: Francek Fyrtok, Róźla Pyscycka czy Walek Brózda (…), bohaterowie Kocyndra, jednej z najważniejszych gazet w dziejach Śląska.

Ów Kocynder – co znaczy dowcipniś – to była śląsko-polska gazeta, a jej najlepszym okresem były lata 1920-1922 – czas powstań śląskich, plebiscytu i włączenia części Górnego Śląska do Polski. Ludzie czekali na kolejne wydania i masowo utożsamiali się z bohaterami. Były to postacie fikcyjne.

Z jednej strony były to pseudonimy, za którymi ukrywali się autorzy niepokorni wobec niemieckiej władzy na Śląsku. Z drugiej strony stworzono pozytywnych bohaterów, którzy weszli wówczas do świadomości śląskiej społeczności.

Tymi kocyndrowymi wicmanami byli przede wszystkim:

* HANYS KOCYNDER – to jakby główna postać. Jego imię i nazwisko można dosłownie przetłumaczyć ze śląskiego na polski, jako Jaś Dowcipniś. W większości Kocyndrów Hanys Kocynder narysowany był na pierwszej stronie, w tytułowej winiecie.

* RÓŹLA PYSCYCKA – co znaczy Róża Pyskata. Przedstawiana jest jako klachula, czyli plotkara, chodząca w śląskim stroju. Mo chopa, dziecka, we chlywiku wieprzka, a komyntuje, co sie na beztydziyń na Śląsku wyrobio. Oto fragment z zachowaniem oryginalnej pisowni: „Jak tam we tyj Genui [na konferencji międzynarodowej w 1922] mogom ci Francuzi i nasi siedzieć ze Niymcami przi jednym stole i z niymi godać, jak łoni tu mordujom Francuzow i Polokow? Jo bych im do pusku napluła i nazdałabych im /…/”.

* MUZYKANT GUSTLIK – grywa na harmonii i układa wesoło-polityczne pieśniczki, przykładowo: „Grywom na harmonii, śpiewom mej dziewczynce, zaś zeszłego roku grołech na maszynce [karabin maszynowy]. Hej, pod Świętą Anną bitwa się toczyła, a maszynka moja orgeszów [niemieckich bojówkarzy] kosiła”.

* WALEK BRÓZDA – to śląski gospodarz, co do Kocyndra pisuje listy, w których sam się przedstawia: „Mom 20 jutrzyn (1 jutrzyna = pół hektara], dwie krowy, konia, moja staro Brózdzino, maciora z prosiętami, pora kur, gęsi i ośmioro dzieci”.

* FRANCEK FYRTOK – buks i elwer, czyli cwaniak i bezrobotny, który spogląda na śląskie sprawy z punktu widzenia biednych, ale wesołych ludzi.

DEJCIE POZÓR! Powiedzmy jeszcze, że jeżeli ktoś czuje braki w kocyndrowym wykształceniu, to łatwo temu zaradzić, bo przez internet w Śląskiej Bibliotece Cyfrowej można za darmo zapoznać się z treścią kilkudziesięciu Kocyndrów (TU). Zachęcam!

Tyle Marek Szołtysek. Dodam, że współzałożycielami pisma byli Stanisław Ligoń – literat, malarz, ilustrator, reżyser, aktor, polityk i działacz kulturalny, piszący pod pseudonimem Karlik z „Kocyndra” lub St.L., który pełnił jednocześnie funkcję głównego grafika, publikującego w nim swoje antypruskie karykatury; Jan Przybyła, Wiktor Polak, Józef Bednorz i Edward Rybarz. Swoje grafiki zamieszczali ponadto Kazimierz Grus, Jan Szwajcer pseud. „Jotes”, Antoni Romanowicz, Gwidon Miklaszewski, Franciszek Miądowicz oraz Wacław Lipiński. Współpracowali literacko Teodor Tyc pod pseudonimem „K.” oraz Julian Tuwim.

Pierwszy numer ukazał się w Mikołowie i drukowany był w wydawnictwie Karola Miarki, później doszły drukarnie w Bytomiu i Katowicach. Ze względu na niespokojną sytuację polityczną redakcja bardzo często zmieniała lokalizacje. Zmienny był także nakład pisma; w roku 1921 wyniósł on 20 000 egzemplarzy. Swoim zasięgiem gazeta obejmowała cały Górny Śląsk. Pismo wychodziło raz w miesiącu jednak czasami redakcja publikowała również numery specjalne, które powiększały liczbę wydanych egzemplarzy.

W okresie plebiscytu na Górnym Śląsku Kocynder prowadził pro-polską agitację drukując nawet karty do głosowania ze wskazaniem, gdzie należy postawić krzyżyk. Jego stałym elementem było wyszydzanie pruskiego imperializmu i drylu, czyli walka z germanizacją Śląska. Wybuch II wojny światowej przerwał wydawanie miesięcznika, a redakcja się rozproszyła. Jan Przybyła w 1942 roku zginął w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, a Wiktor Polak w Mauthausen-Gusen. Po zakończeniu wojny pismo zostało wznowione i ukazywało się w Katowicach aż do roku 1958. Dla satyryków nie brakowało nowych tematów, zatem dalej było chętnie czytane, ale przecież nic nie trwa wiecznie.

Na zdjęciu: strona tytułowa Kocyndra z 1921 roku.

Zbiórka na Palimpsest

Wejdź TU, żeby wesprzeć projekt

Od Adminki:

Na portalu Polak potrafi mój przyjaciel, brzeski autor Radek Wiśniewski zbiera na wydanie książki. Tak sobie pomyślałam, że w zeszłym roku zbierałam na urodziny na czyszczenie oceanów. W tym roku też bym Was poprosiła, żebyście wpłacili pieniądze na oceany, ale właśnie jak zamierzałam uruchomić akcję, Radek przysłał informację o swojej nowej książce. Proszę Was więc, jeśli chcieliście jakoś “obejść” moje urodziny, to wpłaćcie proszę choćby to słynne jedno euro na wydanie książki “Palimpsest powstanie” Radosława Wiśniewskiego.

Moich urodzin i tak już nigdy więcej nie będę obchodziła, ale to przecież nie zmienia faktu, że mogę liczyć na to, że chcieliście mi kupić kwiaty albo wino, a wydacie mi na urodziny książkę Radka.

Radek pojawia się na blogu dosyć rzadko, choć kiedyś obiecywał, że będzie to robił raz na tydzień, ale bogać tam – obiecanki-cacanki, a adminka skoro nie płaci honorariów, to wymagać nie może. Tak czy owak, każdy tekst Radka na tym blogu to Ruchome Święto, jak kiedyś Paryż i Nowy Jork, a dziś pewnie raczej Berlin.

O projekcie
Celem projektu jest wydanie w wersji papierowej książki “Palimpsest powstanie” Radosława Wiśniewskiego.

Jedyne koszty jakie blokują projekt, to koszty druku i składu dtp.

W ramach dotychczasowej pracy nad projektem z Fundacją “Nowoczesna Polska”  przeprowadzono już niezbędną redakcję literacką, historyczną, korektę, książka została także już zilustrowana.

Koszty druku są szacowane na około 8000 złotych – książka będzie miałą około 300 stron z kolorowymi ilustracjami i nakład około 500  numerowanych sztuk.

O samej książce tak napisał Paweł Kozioł:

Palimpsest Powstanie Radosława Wiśniewskiego, opowiadający o Powstaniu Warszawskim, a jeszcze ściślej: będący swoistym przeglądem czy prześwietleniem pamięci jednostki, której ten temat leży na sercu, trudno zaklasyfikować pod względem formalnym. Jest to esej? Osobliwy rodzaj gawędy wojennej traktującej o wojnie, w której gawędziarz nie uczestniczył? Może, biorąc pod uwagę nagromadzenie szczegółów, reportaż bez uczestnictwa?

Zupełnie jednoznaczne jest natomiast oddziaływanie emocjonalne utworu, sytuujące się gdzieś pomiędzy apelem poległych a wywoływaniem duchów. Autor umiejętnie przechodzi od szerokiej perspektywy ginącego miasta do jednostkowych, przeważnie tragicznych losów. Szczególnie dba o przybliżenie czytelnikowi swoich bohaterów, nawet tych, o których wiadomo niewiele, stara się zrekonstruować ich charaktery z dostępnych strzępków informacji. Opowieść ma przy tym mocne podstawy źródłowe. Mimo jej meandrycznego toku czytelnik może mieć pewność, że fakty zostały sprawdzone. Relacja budzi zaufanie na poziomie biografistycznym, historycznym i zwłaszcza geograficznym, bo z tekstu przebija dojmująca świadomość kurczenia się przestrzeni opanowanej przez powstańców.

Pamięć pozostaje żywa, dopóki można się do niej odwołać w sposób nieoficjalny. A takie jest przecież pochodzenie Palimpsestu PowstanieRadosława Wiśniewskiego. Notki, które potem weszły w jego skład, w pierwszej chwili publikowane były na Facebooku. Tym większe wrażenie wywiera fakt, że ten materiał udało się zebrać w jednolitą całość.”

Książka powstawała kilka tygodni w ciągłej interakcji z czytelnikami w serwisie społecznościowym. Tworzyła się dosłownie na oczach publiczności. Teraz ma szansę na utrwalenie.

Dzięki znanemu rysownikowi Tomaszowi Bohajedynowi została zilustrowana.

Dzięki ludziom z Fundacji Nowoczesna Polska zyskała profesjonalną redakcję literacką i historyczną. Stała się też dzięki nim książką elektroniczną.

Książkę można przejrzeć w wersji elektronicznej za darmo w serwisie “Wolne Lektury”:

https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/wisniewski-palimpsest/

W razie wątpliwości pisz:

cuchulain@o2.pl

Dzięki Tobie, książka może się stać dotykalna, jako coś co można mieć ze sobą, odbywać podróże dosłownie i w przenośni.

Wejdź TU, żeby wesprzeć projekt

Twórca Projektu otrzyma wszystkie środki, które zostaną wpłacone, bez względu na osiągnięcie kwoty minimalnej (model “bierzesz ile zbierzesz”). Projekt kończy się 28.09.2019 22:10

Vergessene Texte 3

Ewa Maria Slaska

Nicht nur die Kirchen

Fortsetzung

In Templin

Nie im Leben habe ich mit so vielen Priestern geredet, wie jetzt, als ich den Text über Ulitzka schreibe. Nicht mal zwei Wochen nach meinem Besuch in Biesenthal fahre ich nach Templin, wo ich mich mit Pfarrer Beier treffe. “Haben Sie ihn gekannt?” stelle ich noch am Telefon meine übliche Frage. “Nein, das nicht, aber sein Wirken war in der Gemeinde immer wichtig“.

Unterwegs vom Bahnhof zu seiner Wohnung besuchen wir noch eine Kirche, wieder eine Herz-Jesu-Kirche, eine katholische Kirche in Templin, wo Pfarrer Beier trotz seiner 86 Jahre jeden zweiten Sonntag die heilige Messe zelebriert. An den Wechselsonntagen ist er in Zehdenick. “Sport hält fit”, lacht er, “in meiner Studienzeit spielte ich Fußball, dann ganzes Leben lang bin ich viel geschwommen bis noch vor zwei Jahren, und ich fahre immer noch Rad”.

Als ich die kleine Wohnung in der Am-Eulen-Turm-Straße in Templin betrete, die Pfarrer Baier seit seiner Emeritierung bewohnt, wartet schon eine Sammlung von Büchern und Ordnern auf mich, die er auf seinem Wohnzimmersofa gestapelt hat. Sein Ulitzka-Fundus. Das Buch von Guido Hitze gibt’s gleich zweimal – die normale Ausgabe, die ich ja auch (aus der Bibliothek geliehen) habe, außerdem aber auch ein umfangreiches maschinengeschriebenes Manuskript mit persönlicher Widmung des Autors.

“Der war mal einen Tag lang in Bernau”, meint Pfarrer Beier, “sonst hat man sich auch woanders oft getroffen. Ich hatte ihm viel zu zeigen und zu erzählen. Das ganze Archiv.”

Wir reden und reden, und reden. Ich fotografiere. Wir reden. Nicht nur über Ulitzka. Dann gehen wir essen und spazieren. Dann begleitet er mich noch zum Bahnhof. Ich komme nach Berlin mit dem Gefühl, einen den schönsten Tage in meinem beruflichen Leben erlebt zu haben. Ich würde gern wiederkommen, in diese schöne kleine Stadt, zu diesem Menschen, mit dem man sich so gut unterhalten kann.

Die Politik

Im März 1910 verließ Ulitzka Bernau und kehrte nach Oberschlesien zurück, wo er dreißig Jahre, bis 1939 Pfarrer in Ratibor-Altendorf war.

Nach dem Ende des Ersten Weltkrieges war Ulitzka Zentrumsabgeordneter Oberschlesiens in der Weimarer Nationalversammlung, und anschließend von 1920 bis 1933 Zentrumsabgeordneter im Reichstag.

Solange er als Politiker in Berlin zu weilen hatte, wohnte er im Hospital der Grauenschwester in der Niederwallstr. 8-9 im Bezirk Stadtmitte. Die Schwestern führten ihr Krankenhaus bis 1993. Heute ist es Sitz des Erzbischöflichen Ordinariats Berlin.

Man erzählt, dass er seinerzeit als Politiker fast jeden Samstagabend in Berlin den Nachtzug nach Schlesien nahm und im Zug schlief, um in Ratibor in „seiner“ Nikolai-Kirche um 9.15 Uhr die heilige Messe zu halten. Oft auf Polnisch! 14 Jahre lang, von 1919 bis 1933. Der Biograf nennt es sogar das „Doppelleben“ des Geistlichen. Möglich war es, schreieb er, dank der außergewöhnlichen Glaubenstiefe, eiserner Disziplin, großem Fleiß und einem beachtlichen Organisationstalent.

1939 wurde Ulitzka wegen seines Eintretens für den Gebrauch der polnischen Sprache in der katholischen Kirche aus Schlesien ausgewiesen und wurde Krankenhausseelsorger im St. Antonius-Hospital in Berlin-Karlshorst.

Er beschloss, sich nicht mehr politisch zu engagieren. Die Politik wollte es aber anders. Am 28. Oktober 1944 wurde Ulitzka von der Gestapo verhaftet und am 21. November 1944 in das Konzentrationslager Dachau verbracht. Nach der Entlassung aus Dachau am 29. März 19455 ging er zuerst ins Pfarrhaus von Kösching bei Ingolstadt, wo er bei den Pfarrer Landgraf  wohnte, den er im KZ kennengelernt hat. Erst am 22. Juni begann seine  mühselige und gefahrvolle Reise nach Berlin und von dort weiter nach Schlesien. Er kam am 5. August 1945 in Ratibor an, im kommunistischen Polen! Er wollte sein Pfarramt in Ratibor zurück bekommen. Bereits am 12. August 1945 musste er Ratibor fluchtartig wieder verlassen, nachdem ihm von den Polen Morddrohungen zugingen.

Es ist die Ironie des Schicksals, dass ihn die beiden totalitären Systeme des 20. Jahrhunderts verfolgt und in seiner Wirkung gehindert haben. Vielleicht kann man sagen, dass es ihnen gelungen war, den politisch engagierten Menschen aus der Politik zu verbannen. Der Geistliche ist er aber geblieben. In seinen letzten Lebensjahren war er der Krankenhausseelsorger in den Hospitälen.

St. Antonius-Krankenhaus in Karlshorst

Köpenicker Allee 39
10318 Berlin

Heute Katholische Hochschule für Sozialwesen

Das Krankenhaus wurde von der Breslauer Kongregation der Marienschwestern von der allerseligsten und unbefleckten Jungfrau Maria gebaut. Insgesamt hatte die Kongregation circa 100 Krankenhäuser in Deutschland. Das St. Antonius-Hospital wurde 1930 eröffnet. Der Architekt Felix Angelo Pollak aus Wien ließ es im Bauhaus-Stil errichten. Er hat in seinem einfachen, im schlichten Stil gebauten Krankenhaus, die Figur des Heiligen Antonius, Patrons des Hospitals, eingebaut.

Mit den Schwestern verband Ulitzka eine innige Beziehung, die schon 1897 begann. Ulitzka war am 21. Juni dieses Jahres zum Priester geweiht und seine Primiz – die erste von einem angehenden Priester zelebrierte Messe – durfte er im Orden der Marienschwester in Breslau feiern. Als er, aus Ratibor verbannt, 1939 nach Berlin kam, wandte er sich wie selbstverständlich an die Schwestern und bekam die Stelle im Krankenhaus.

Das Krankenhaus galt seinerzeit als die modernste Hospitalanlage Deutschlands und verfügte über 350 Betten (später – 375) für Innere Medizin (besonders Tuberkulose), Geburtsheilkunde und Chirurgie. Es gab eigene Wäscherei, Fleischerei, Bäckerei, eigene Stromversorgung, eigenes Wasserwerk (Tiefbrunnen im Garten).

In einem Referat von Professorin Angelika Pleger sind folgende Eigenschaften des Krankenhauses aufgelistet:
• Parkähnliche Gartenanlagen („Kurklinik“)
• Verbindung der Architektur und Natur
• Von der Individualmedizin zur Sozialmedizin
• „Ganzheitliche“ Medizin
• Patientenfunk, Radio und Kopfhörer am Patientenbett
• Hygienische Vorlesungen für die Patienten
• Schwesternausbildung
• Dachliegeterrassen auch für Nachtaufenthalte geeignet
• 150 Diäten im Angebot
• Therapiebegleitende Frischluftgymnastik auf dem großen Gartengelände
• Therapien: Hydrotherapie, Elektrotherapie, „Lichtkuren mit Höhensonne“ sowie Radium-Tiefentherapie

Die Kapelle des St. Antonius-Hospitals wurde mit gestauchten Spitzbögen gebaut – eine sehr expressionistische Formensprache. Man hielt sehr viel von dem besonderen Licht – „gelbes Licht“ – das die Kapelle durchströmte. Die Schwestern verfügten auch über einen nahezu abgeschlossenen Innenhof, konzipiert in Anlehnung an mittelalterliche Kreuzganggestaltungen, wo sich Klausur und Wohntrakt befanden. Die Kapelle fungiert heute als eine Aula, den Kreuzgang gibt es nicht mehr.

Hier, in einer kleinen separaten Wohnung lebte Ulitzka bis zu seiner Inhaftierung. Schwester Bernhildis führte seinen Haushalt. Später wird mir Schwester Walburga erzählen, die mit Schwester Bernhildis befreundet war, dass Ulitzka große Stücke von Bernhildis hielt und sich sein Leben ohne sie gar nicht vorstellen konnte. Das Schicksal wollte es zwar anders, aber als Ulitzka tatsächlich nach der Inhaftierung und einem misslungenen Versuch, sich in Ratibor niederzulassen, zurück kam, übernahm Bernhildis wieder ihre Dienste. Sie ist 1919 geboren, dh. sie war erst 20 als Ulitzka 70 jährig nach Karlshorst kam, und 30 als er starb.

Nach 1945 änderte sich dramatisch die Nutzung des Hauses und des ganzen Bezirks. Die Sowjets kamen in die Stadt. Als Sieger und Befreier, aber auch als Besatzer. Am 7. Mai 1945, also noch vor dem offiziellen Kriegsende, wurde das Krankenhaus geräumt – der Bezirk wurde zum sowjetischen Sperrgebiet erklärt. Nachdem die Sowjets 1964 das Haus verlassen hatten, wurde es vom Ministerium für Land-, Forst- und Nahrungsgüterwirtschaft der DDR benutzt. Nach der Wende wurde das Haus wieder den Marienschwestern rückübertragen. Man erwartete, dass sie das Hospital wiederaufbauen würden. Sie haben sich aber anders entschieden, das Haus wurde verpachtet und 1991 wurde hier die Katholische Hochschule für Sozialwesen eröffnet, die sich sehr gut entwickelt und jährlich ca. 1400 Studenten immatrikuliert.

Interessant, dass weder die Sowjets noch die DDR-Funktionäre die religiösen Symbole des Krankenhauses zerstört hatten. Die Figur des heiligen Antonius an der Außenwand wurde nur umhüllt, die Kapelle wurde mit provisorischen Wänden verdeckt, und lediglich der Altarbogen wurde umgebaut, um für eine kleine Bühne Platz zu machen. Überhaupt ging man mit der Bausubstanz sehr sorgsam um. Es blieben aus der Gründerzeit noch gebogene Wände, alte Fenster und farbige Fußbodenkacheln im Bauhausstil.

Das Krankenhaus in Müggelsee

Josef-Nawrockistraße 34 (ehem. Waldowstr. 8/9)
12587 Berlin

Heute Wohnhäuser im Bau

Das Krankenhaus zog im Mai 1945 aus Karlshorst zunächst in das Restaurant „Wilhelmshallen“ im Hirschgarten um. Als Prälat Ulitzka aus Ratibor zwangsweise ausgesiedelt wurde und im August 1945 wieder nach Berlin kam, ging er zu den Schwestern in den Hirschgarten.

Am 1. September zogen die Schwestern, die Kranken, die Ärzte und der Prälat in ihr neues Domizil: Ehemaliges Etablissement „Hotel Bellevue“ in Friedrichshagen, direkt am Müggelsee. Es war vor dem Kriege ein legendärer Ort für Reiche und Neureiche gewesen. Im Tanzsaal gab es eine Rosendiele, statt der es jetzt einen großen Hospitalsaal für 50 Mann gab. Ulitzka bekam ein kleines Zimmer zugewiesen, mit Blick auf den Müggelsee. Es sollte für die nächsten acht Jahre sein Zuhause werden. Eines änderte sich jedoch nicht: Schwester Bernhildis führte auch in Friedrichshagen seinen Haushalt und kümmerte sich um seinen Hund Frigga. Hitze hat noch 1994 mit Bernhildis über Ulitzka sprechen können. Sie starb 1999 und liegt auf dem Schwestergrabfeld auf dem katholischen Friedhof Tempelhof.

 

 

 

Ehrw. Schwester Bernhildis Kawalle, geb. 13.1.1919, gest. 1.6.199914. Ebenso wie Schwester Walburga, war auch Bernhildis Zeitlang die Oberin der Marienschwester-Kongregation in Berlin.

Ulitzka war mit über 70 Jahren, als er nach Friedrichshagen kam, immer noch aktiv. Er kümmerte sich nicht nur um seine Patienten und seine Friedrichshagener Gemeinde, sondern auch um seine Landsleute, die aus der Heimat ausgesiedelten Oberschlesier. Er schrieb über sie: Wer sind denn die, die heimatlos und obdachlos geworden, ausgeplündert, abgehärmt und ausgehungert, oft krank, ja nicht selten sterbend an die Türen ihrer Volksgenossen im Reich klopfen? Er half als Seelsorger, als Vorsprecher und Verfasser unzähliger Artikel und Schriften, aber auch als Sozialarbeiter. Er versuchte für seine Landsmänner Arbeit zu finden, brachte notwendige Kontakte zustande und half mit Sach- oder Gelspenden aus, oft aus der eigenen Tasche. Vor allem aber, so Hitze, schrieb er Zeugnisse für seine Gemeindemitglieder aus Ratibor.

Sein Alltag war genau geregelt. Um 6:00 Uhr zelebrierte er die Frühmesse, um 7:00 gab es Frühstück, dann die Büroarbeit bis 10:00 und anschließend Zeit für eine Tasse Kaffee und eine Zigarre. Dann schrieb er seine Predigten, Texte, Artikel, Manifeste, manchmal auch Gedichte. Um 12:00 Uhr gab es ein Mittagessen, bis 14:00 Uhr die Mittagsruhe; ab 14:00 Uhr Spaziergänge (mit Hund), Krankenbesuche, Religion-Unterricht für Schwesterschülerinnen, und um 18:00 Uhr das Abendessen. Was die Patienten an ihm schätzten, und zwar auch konfessionsunabhängig, waren Ulitzkas Sinn für Humor und die Bereitschaft, über durchaus profane Themen zu sprechen.

1947 feierte Ulitzka das 50-jährige Jubiläum seiner Priesterweihe. Man versuchte, leider vergeblich, eine Feier auch in Ratibor zu organisieren. Die Schwestern machten für ihn eine große Feier im Krankenhaus.

Am 24. September 1953 wurde Ulitzka 80 Jahre. Diesmal feierte man im Konvikt der Marienschwestern in Berlin-Lankwitz. Er war schon sehr krank, vielleicht sogar teilweise gelähmt. Es kamen wieder massenweise Gäste, auch aus der Politik, und tonnenweise schriftliche Glückswünsche, von Konrad Adenauer etwa oder Ernst Reuter, oder von Papst Pius XII. In einer Tischrede beim feierlichen Essen spottete Ulitzka, dass ihm diese Feierlichkeiten wie eine Generalprobe zu seinem Begräbnis vorkommen. Ein paar Wochen später starb er.

Das Krankenhaus am Müggelsee existierte bis 2001, 2013 wurden die Häuser abgerissen, jetzt sind da neue Wohnblocks in der Entstehung. Als ich dort war, um den Ort zu sehen, wo Ulitzka seine letzten Lebensjahre verbrachte, fotografierte ich die Baustelle und eine schöne Stadtvilla nebenan. Aus einer Baracke kam ein Wächter und sagte, ich dürfe erst fotografieren, wenn ich die Genehmigung vom Bauherren habe. Er zeigte mir die Bauinfotafel. “Ja, natürlich”, sagte ich. “Auf Wiedersehen”.

Marienschwester in Lankwitz

Maria Trost Krankenhaus
Galwitzallee 115
12249 Lankwitz

Heute Parkplatz des neuen Krankenhauses Galwitzallee 123-143.
Die Schwester wohnen jetzt im benachbarten Kloster St. Augustinus in der Galwitzallee 143.

Müggelsee und Karlshort, das war zuerst die Sowjetische Besatzungszone und danach die DDR. Lankwitz lag im Westen. Man muss es sich in Erinnerung rufen – sie wohnten im Ostteil der Stadt, durften aber noch ungehindert zwischen verschiedenen Zonen verkehren. Die Mauer wurde erst Jahre später errichtet.

Ich versuche das Konvikt in Berlin-Lankwitz anzurufen. Sie haben eine Handynummer, aber man bekommt nur eine Ansage zu hören: Der gewählte Gesprächspartner wünscht keine Gespräche, bitte haben Sie Verständnis dafür.

Ich fahre trotzdem hin. Haltestelle Marienkrankenhaus. Schneller Blick ins Internet sagt mir, dass der Träger des St. Marien-Krankenhauses Berlin Kongregation der Marienschwestern v.d.U.E. ist.
Ich weiß nicht, was “v.d.U.E.” bedeutet. Vor Ort erst lese ich auf einer Infotafel, dass es die Kongregation der Marienschwestern von der Unbefleckten Empfängnis ist, die Mitte des 19. Jahrhunderts von Pfarrer Johannes Schneider, einem Breslauer Diözesanpriester, gegründet wurde. Der Auftrag lautete damals – wie auch heute noch – für junge Frauen in Not da zu sein und sie auf vielfältige Art zu unterstützen.
Ja, also diese Schwestern sind es, die man aus Bildern, der Literatur und den Filmen kennt, die sich für „gefallene Mädchen“ einsetzen. Es sieht heue natürlich anders aus. Um gefallene Mädchen kümmert sich eh der eingetragene Hydra-Verein oder Sozialamt als ein Schwesternorden. Darüber kam über die Jahre die Arbeit mit Kranken und alten Menschen.

Und überhaupt das Dogma von der unbefleckten Empfängnis, eines der vielen Missverständnisse in der katholischen Religion: Fast jeder, auch ein gestandener Intellektueller, wird schwören, es handle sich darum, dass Maria Jungfrau war, als sie Jesus gebar. Kaum jemand weiß, dass es um die Geburt Marias selber geht, die ohne Makel der Erbsünde auf die Welt kam. Es ist ein Dogma sehr neuen Datums: Erst am 8. Dezember 1854 verkündet.

Auf der Webseite der Marienschwestern gibt es noch eine Handynummer, die ich jetzt wähle. Diesmal ist sofort Schwester Walburga am Telefon. Ich erzähle die Geschichte meiner Recherche, die mit jedem Tag länger wird. Schwester Walburga reagiert wie alle, denen ich sage, dass ich über Ulitzka schreibe: “Ach ja“. „Der Name sagt Ihnen etwas?” frage ich. “Natürlich.” “Pfarrer Beier meinte, ich sollte mit Ihnen sprechen”, sage ich. “Selbstverständlich”.

Am Nachmittag fahre ich zum Kloster, um erst pünktlich um 15 Uhr von der Schwester Pförtnerin zu erfahren, dass ich mich in Lankwitz befinde und Schwester Walburga auf mich im Seniorenstift in Karlshorst wartet. Nichts desto trotz ist auch diese Fahrt im tropisch heißen Berlin nicht umsonst. Ich frage Schwester Pförtnerin, ob sie mir den Saal zeigen könnte, wo Ulitzka seinen 80. Geburtstag feierte. Nein, sagt die Schwester, es muss im Krankenhaus Marias Trost gewesen sein, hier ist doch alles neu, das Kloster und das Krankenhaus. Die alten Gebäude sind alle abgerissen.

Im Internet finde ich eine Postkarte aus den 1970er Jahren und die Adresse von Maria Trost: Galwitzallee 115. Ich glaube das Haus unterwegs gesehen zu haben. Ich fahre nochmals hin. Aber nein, da wo das alte Krankenhaus stand, gibt es jetzt nur einen ummauerten Parkplatz, nun, an der Straße sehen viele Häuser so wie Maria Trost mal ausgesehen hat – graue, einstöckige Häuserreihen, Polizei, Apotheke, Wohnhäuser.

Schwester Walburga

Seniorenstift St. Antonius
Rheinpfalzallee 46-66
10318 Berlin

Dem Plan kann man entnehmen, dass der Stift ein Bestandteil der alten Krankenhausanlage St.-Antonius ist. Zwei Schritte trennen ihn von der Katholischen Hochschule, ein paar Hundert Meter von dem Eingang zum Friedhof. Der Kreis schließt sich. Das Pflegeheim in Berlin-Karlshorst bietet sowohl stationäre Pflege als auch betreutes Wohnen an. Das Heim ist auf Demenz, Wachkomapatienten und Palliativpflege spezialisiert. Zudem wird zusätzlich Ergo- und Physiotherapie angeboten.

Schwester Walburga ist nicht viel älter als ich, sie ist 1946 geboren, ich drei Jahre später. Ich finde sie auf Anhieb sympathisch. Nein, sie kannte Ulitzka persönlich nicht, aber er hat sie immer interessiert. Teilweise, weil Schwester Bernhildis ihr von ihm erzählt hatte. Er war ein charismatischer Mann und zog die Menschen in seinen Bann. Einfach so. Daher sammelte sie sehr vieles über ihn, Bücher, Fotos und Zeitungsausschnitte. Auch ein Büchlein von Jendryssek ist darunter. Schwester Walburga erzählt mir von den Versuchen Jendrysseks, Ulitzkas Leiche nach Ratibor zu überführen. Sie hat in den letzten Jahren den Neffen von Ulitzka kennengelernt, der entschieden gegen die Umbettung ist. Ich bekomme seine Visitenkarte. Ein Abgeordneter der CDU aus Bonn. Er wird es nie erlauben, meint Schwester Walburga, solange er lebt. Ich versuche es selber von ihm zu erfahren, aber er geht nie an keine von seinen vier Telefone und antwortet auch nicht an die Mails.

Der Friedhof

Friedhof “Zur frohen Botschaft”
Robert-Siewert-Str. 67 (ehem. Warmbader Straße)
10318 Berlin-Lichtenberg (Karlshorst)

Der Besuch am Grabe war der erste Schritt meiner Reise auf den Spuren Ulitzkas in Berlin und Umgebung. Im Text kommt er aber nun zuletzt. Carl Ulitzka starb am 12. Oktober 1953 in Berlin Friedrichshagen.

Ich rufe bei der Friedhofsverwaltung an. Ja, es gibt immer noch „unseren Prälat Ulitzka“, ja, ich könne kommen, das Grab sehen, eine kleine Ausstellung besichtigen und mit Herrn Thürling sprechen, dem Friedhofsdirektor, der sich für die „Sache Ulitzka“ einsetzt.

Die Ausstellung über die wichtigsten Persönlichkeiten und Personengruppen, die dort beigesetzt sind, darunter Pfarrer Ulitzka und die Marienschwester, gibt es auf dem Friedhof Karlshorst gleich zweimal – im Friedhofsgebäude und dann in einem Glaspavillon mitten im Friedhof.

Carl Ulitzka wurde hier am 19. Oktober 1953 zu Grabe getragen. Die Totenmesse zelebrierte man in der katholischen Pfarrkirche St. Marien der Unbefleckten Empfängnis in der Gundelfinger Straße in Karlshorst. Es ist ein denkmalgeschützter Kirchenbau, errichtet 1935-1937 im Stil der Neoromanik. Die Kirche diente nach 1945 vorübergehend als Depot und wurde erst seit 1949 wieder als Gotteshaus genutzt.

Die Totenmesse zelebrierte Kapitelsvikar Oskar Golombek. In Anschluss am Requiem setzte sich ein langer Trauerzug mit über 60 Geistlichen und 180 Ordensschwestern in Richtung der Grabstätte der Marienschwestern in Bewegung. (…) Im märkischen Sand bestattet, wurde dem Grab Ulitzkas seinem Wunsch entsprechend Erde aus seiner oberschlesischen Heimat beigegeben; Erde, die Ulitzka selbst vor seiner Flucht aus Ratibor im August 1945 dem Grab seiner Eltern auf dem Altendorfer Friedhof entnommen hatte.

Die Totenmesse fand um 9 Uhr statt, die Beisetzung um 10.30 Uhr. Von der Kirche zum Friedhof geht es 1,5 Kilometer zu Fuß, dazu vielleicht noch 800 Meter auf dem Friedhof selbst. Wurde der Sarg getragen oder gefahren? Der Trauerzug ging zu Fuß, dessen bin ich mir sicher.

Das Grab

Auch Herr Thürling erzählt mir, dass es eine Anfrage aus Ratibor gegeben hat (oder gibt es sie noch?), ob man das Grab Ulitzkas nach Polen umbetten dürfte. Das soll er sich selbst gewünscht haben. Herr Thürling meint jedoch, dass man die Leichen, so weit wie möglich, in Ruhe lassen soll. Er möchte nicht, dass der Leichnam Ulitzkas verlegt wird. Um jedoch dem polnischen Antragsteller nicht sofort „nein“ sagen zu müssen, antwortet man ihm zugleich diplomatisch und wahrheitsgetreu, dass man eigentlich nicht weiß, wo sich die sterblichen Überreste von Ulitzka genau befinden. Sicherlich nicht da, wo jetzt der Grabstein zu sehen ist. Die Grabanlage wurde im Laufe der letzten 60 Jahre zigmal verschoben und umgestaltet worden. Ich habe selber im Abstand von nicht Mal zehn Jahren zwei verschieden aussehende Grabanlagen gesehen, wo Ulitzka begraben liegt. Nicht nur der Ort, auch die Ausgestaltung des Grabes hat sich geändert. Am Anfang stand das Grab quasi allein. Heute sieht es so aus, als ob Ulitzka im Quartier der Marienschwestern begraben liegt, ein einziger Mann unter 19 Nonnen aus dem Krankenhaus St. Antonius: …gebenedeit unter den Frauen.

Vergessene Texte 2

Ewa Maria Slaska

Auf der Spurensuche nach “unseren Prälat” Ulitzka in Berlin

Fortsetzung

Ich wohne in Berlin, meine Spurensuche umfasst bewusst nur Berlin und Umgebung. Ulitzka war auch jahrelang in Ratibor tätig, aber ich bleibe bei meinem Leisten.

Ich finde Verschiedenes, auch etwas, was die Wissenschaftler, wie ich vermute, nicht gefunden haben. Darüber aber später. Zuerst zur Chronologie. Ulitzka in Berlin – das sind drei Zeitspannen: seine ersten Priesterjahre in Brandenburg (1901-1910), die Zeit nach seiner Ausweisung aus Schlesien bis zur Inhaftierung (1939-1944) sowie seine letzten Lebensjahre von 1945 bis 1953. Seit November 1939 war er ein Seelsorger im katholischen St. Antonius Krankenhaus in Karlshorst und anschließend in Friedrichshagen. Natürlich war er zwischen 1919 bis 1933 gefühlte Tausendmale als Abgeordneter der katholischen Zentrumspartei (Volkspartei) in Berlin.

Es war zuerst sein Name, der mein Interesse weckte. Das Wort Ulitzka: uliczka, eine kleine Straße. Eine Frage der Herkunft: Ulitzka ist selbstverständlich ein Deutscher gewesen, aber natürlich kommt mir dabei ein Satz aus dem Buch von Anna Poniatowska in den Sinn: Die ältesten Adressbücher oder Telefonbücher Berlins enthalten auf jeder Seite mehrere polnische Namen. Nicht alle Namensinhaber sind der Meinung, sie seien Polen, aber ihre Ahnen und Urahnen kamen aus dem Gebiet Polens hierher.

Und im Falle Ulitzka werde ich ergänzen: oder aus Tschechien. Das heißt, auch wenn Carl Ulitzka zweifellos in einer deutschen Familie in Oberschlesien geboren worden war, waren seine Ahnen und Urahnen Tschechen oder Polen. Der Historiker Guido Hitze, Autor einer umfassender Biografie des Prälats, schreibt, die Familie stamme aus dem Tschechisch-Mährischen her.

Das ist aber eigentlich unwichtig. Denn unabhängig davon, welche nationale Abstammung seine Familie vorweist, situierte er sich selbst im Grenzgebiet zwischen Deutschland und Polen. Er sprach beide Sprachen (Polnisch erlernte er während seines Theologiestudiums) und setzte sich für seine Landsleute ein, unabhängig von deren Muttersprache, selbst wenn es unbequem oder gar gefährlich war. Mein Freund Engelbert Kremser, der selber aus Ratibor stammt, meint die polnische und die deutsche Sprache waren in der Umgebung gründlich gemischt, „wie in einem Streuselkuchen – ein Streusel sprach Deutsch, ein anderer, gleich nebenan – Polnisch“. Und das Polnische war oft uralt, eine Sprache, die selbst die Polen in Polen seit Jahrhunderten nicht mehr sprachen, eine Sprache aus den Zeiten von Kochanowski (1530-1584), eines Renaissance Dichter, der als erster die Gedichte auf Polnisch schrieb. Bis dahin schrieben alle Wortmenschen Polens Latein .

Sicher ist eins: Ulitzka war ein Oberschlesier und baute um Berlin herum mehrere Kirchen.

Die Kirche in Bernau

Katholische Herz-Jesu-Kirche
Börnicker Str. 12 (Pfarramt) / Ulitzka Straße / Bahnhofstr. 9 (Hauptportal)
16321 Bernau bei Berlin

Die katholische Gemeinde in Bernau wurde 1849 gegründet. Ulitzka kam 1901 hierher. Jung, gerade erst 28 geworden, gutaussehend, groß. Ausdrucksvoller Profil, Gesicht mit prägnanter Knochenstruktur. Ein kluger Mensch, intelligent, charismatisch. Ein katholischer Seelsorger wie geschaffen fürs vorwiegend protestantische Umfeld. Die Gemeinde war arm, hatte keine Kirche und nutzte die Bonifatiuskapelle im Missionshaus in der Tuchmacherstraße als Gotteshaus. Dort bewahrte man das sog. Mariahilf-Bild auf, das später in die Kirche übernommen wurde.

Übrigens: Wegen des Bildes pilgerte man seit 1869 aus Berlin dorthin. Eine Idee von rebellierenden Pfarrer Eduard Müller, dem man die älteste Wahlfahrt des Erzbistums Berlin verdanke.

Schon früh kam Ulitzka in den Sinn, dass man hier eine Kirche bauen muss. In jeder Stadt, wo die Katholiken und Protestanten miteinander oder nebeneinander wohnen, hat man mindestens zwei Kirche. So wollte es Ulitzka auch in Bernau haben und später überall, wo er als Priester tätig war. Dies ist jedoch nicht so einfach, eine Kirche zu bauen. Erst müssen bürokratische Hürden überwunden werden, oft, wie es der Fall in Bernau war, politische, und dann auch finanzielle. Man braucht viel Geld – und dieses muss vorerst gesammelt werden, bevor man mit der Grundsteinlegung beginnt. Der ehemalige Pfarrer der Herz-Jesu-Kirche, Peter Beier, der 33 Jahre Gemeindepfarrer in Bernau war, erzählte mir, dass er zwar Ulitzka persönlich nicht kannte, aber seinerzeit in Bernau Johannes Lipinski, einen Mitarbeiter von Ulitzka, getroffen habe. Seine Aufgabe war es, in der heißen Phase des Geldsammelns, die ‘Bettelbriefe’ per Hand zu kopieren. Er erinnerte sich, man habe sich dabei die Finger wundgeschrieben!

Mit dem Bau begann man 1907. Die Kirche wurde am 13. September 1908 feierlich eingeweiht. Georg Kardinal Kopp kam aus Breslau zu diesem Anlass nach Bernau! Interessant ist, dass praktisch zu gleicher Zeit Ulitzka zuerst eine Kapelle für eine Arbeiterkolonie des Pastors Friedrich von Bodelschwingh in Lobetal bauen wollte und mit dem Bau einer anderen Kirche in der Gemeinde, der Maria-Verkündigungs-Kirche in Biesenthal, begann.

Pfarrer Kort organisierte 2007 Feierlichkeiten zum 100-jährigen Jubiläum des Kirchenbaus. Die Schulkinder spielten dabei ein Theaterstück über Ulitzka und seinen Vorhaben. Der Junge, der Ulitzka gespielt hatte, ist danach selber Priester geworden und bat darum, seine Primiz in Bernau feiern zu dürfen.

1998 (90 Jahre Kirchenweihe, 125. Geburtstag und 45. Todestag des Prälaten) hat Pfarrer Beier erreicht, dass ein kleiner Abschnitt der Breitscheidstraße, zwischen der Börnicker Straße und der Bahnhofstraße, genau dort, wo die Kirche steht, in die Ulitzka-Straße umbenannt wurde.

Kurz danach, am 20. August 1999 ging Pfarrer Beier in Ruhestand und somit nach Templin.

Es gab einen weiteren Versuch, an den Kirchenerbauer zu erinnern, diesmal von einem Gemeindemitglied vorgeschlagen: An der Giebelseite des Pfarrhauses der Herz-Jesu-Kirche sollte ein Porträt des Kirchenerbauers angebracht werden. Der Vorschlag fand jedoch keine breite Zustimmung und letztlich ganz fallen gelassen wurde.

Die Kirche kann man schon von der S-Bahn aus sehen. Ich bin um 12 Uhr mit Pfarrer Eberhard Kort verabredet, gehe aber zuerst um die Kirche herum. Eine schöne neugotische Kirche, mit einem blau-weißem Schild des Denkmalschutzes. Und das seit 1977, d.h. seit der DDR-Zeit! Als Erklärung dazu findet man nur einen Satz, der doch keine Erklärung liefert: Die Kirche wurde in den Jahren 1907/1908 nach Plänen des Charlottenburger Architekten Paul Ueberholz als einschiffige Hallenkirche im Stil norddeutscher Backsteingotik erbaut.

Ich vermute, dass es der Turm ist, der dem Denkmalschutz so gut gefallen hat. 66 Meter hoch! Und sehr schön. Pfarrer Baier wird mir später erzählen, Ulitzka wollte den Turm noch höher haben, damit er die evangelische Kirche überragt. Oh, du fromme Bescheidenheit!

Ich fotografiere fleißig. Neogotische Kirchen sind mir vertraut wie keine anderen. Ich wuchs im Danziger Stadtteil Langfuhr auf, wo alle Kirchen das Prädikat „neo“ tragen. Meine – Herz Jesu Kirche, wie die in Bernau und Templin – ist ebenfalls neogotisch.

Pfarrer Kort zeigt mir seine Kirche, die seit Ulitzkas Zeiten intensiv umgebaut wurde. Einfluss darauf hat das Jahr 1965, meint Pfarrer Kort, das 2. Vatikanische Konzil, die Änderung der Liturgie, die Entstehung der Volkskirche. Der Gemeindehirt kommt den Menschen näher. Die Kanzel wird nicht mehr benutzt, der Priester steht den Gläubigen zugewandt hinter einem schlichten Tisch oder – beim Vorlesen – am Pult. Jede katholische Kirche in der Welt wurde nach diesem Muster umgebaut.

Die Umgestaltung der Kirche in Bernau, die 1964-1966 unter Pfarrer Alfons Schneider erfolgte, ist nicht besonders gelungen. Zuständig für den Umbau war Herr Architekt Gottfried Zawadski aus Kamenz. Ende April 1966 war die Weihe des neuen Altares. Pfarrer Beier wurde kurz danach, am 19. Juni eingeführt. „Ich war nicht gerade glücklich über die völlig umgestaltete Kirche. Der Tabernakel auf einer Stelle und das Relief am Ambo stammen von Herrn Schötschel. Die große Herz-Jesu-Figur kam erst einige Jahre später in den Altarraum zurück. Zum 100-Jahr-Feier werden noch einige Dinge verändert, u.a. kamen die Platten in den Altarraum. Das Abendmahl-Relief, seitlich von Tabernakel, stammt aus dem einstigen Hochaltar und fand dort seinen Platz in Erinnerung an früher.“

Ja, ich bin auch der Meinung, dass man mit dem, was gemacht wurde, nicht besonders glücklich sein kann. Die auseinandergenommenen Teile des alten Altars, 1968 von schon erwähnten Friedrich Schötschel neu gemacht, sind sehr schön, aber unvorteilhaft platziert. Das Tabernakel steht auf einem kleinen Tisch rechts vom Altar, der Lesepult – links. Vorne an der Apsis-Wand sind drei Altarteile in Form eines Tryptychons angebracht, schmucklose Spanplatten, auf der mittleren die alte Christus-Figur aus der Entstehungszeit. Merkwürdig. Originell, aber merkwürdig. Genauso merkwürdig scheint mir der kleine, irdene Weihwasserbehälter, der wie ein polnischer Gurkentopf aussieht. Oder gar einer ist. Bevor ich mit meinen Recherchen fertig werde, werde ich noch ein paar solche bescheidenen Behälter sehen. Wir sind in der Uckermark, es ist ein armes Land. Gewesen.

Seelsorge in Hoffnungstaler Anstalten

Bevor Ulitzka mit dem nächsten Kirchenbau – Katholisches Pfarramt St. Marien in Biesenthal – richtig anfangen konnte, fand er 1905 die nächste wichtige Aufgabe, als in seinem Pfarrgebiet die Hoffnungstaler Anstalten Lobetal durch Pastor Friedrich von Bodelschwingh gegründet wurden.

Bodelschwingh, 1905 schon ein alter Mensch, hatte damals bereits die Verwirklichung mehrerer sozialer Projekte hinter sich, die allesamt nach dem Motto Arbeit statt Almosen organisiert wurden. Eine seiner letzten Gründungen lag in der Umgebung Berlins. In dem heute 15 km nördlich gelegenen „Hoffnungstal“ ließ er eine Arbeiterkolonie anlegen – eine Zufluchtsstätte und Herberge für die Obdachlosen der Hauptstadt. Die Arbeiterkolonie umfasste drei Dörfer: Rüdnitz, das alteingesessene Dorf, und zwei neu gegründete Dörfer, Lobetal und Hoffnungstal. (Sehr passende Namen. Lobe den Herren, meine Seele, lobe und verliere niemals die Hoffnung).

Unter den Bewohnern der Anstalt befanden sich sowohl Menschen evangelischen Glaubens als auch Katholiken. Ulitzka besprach die Lage mit dem Pastor von Bodelschwingh und übernahm die Seelsorge seiner in der Arbeiterkolonie weilenden Glaubensbrüder, unter denen auch viele Polen zu finden waren.

In Lobetal gab es ein kirchenähnliches Gebäude (heute: Verwaltungshaus), das zuerst eine provisorische Kirche in Berlin gewesen war, die Pastor Bodelschwingh nach Lobetal kommen ließ.

Dieses Haus diente vor allem als Ess-Saal, man hielt dort aber Gottesdienste ab und bei Bedarf wurde es auch als Leichenhalle benutzt. Dort zelebrierte Ulitzka einmal im Monat die katholischen Messen, bei großer Nachfrage auch auf Polnisch. Danach, als die neue evangelische Kirche gebaut wurde, fanden dort auch die katholischen Messen statt.

Die zweite Gelegenheit der Betreuung der Katholiken aus den Hoffnungstaler Anstalten bot sich auf dem Gut der Begründer der Bekleidungskette Peek & Cloppenburg. Sie stellten einen Pferdestall als provisorische katholische Kapelle zur Verfügung.

Alles schien bestens geregelt zu sein. Aber nein, ein unermüdlicher Kirchenbauer wie Ulitzka konnte nicht umhin, hier eine Kirche oder mindestens eine Kapelle bauen zu wollen. Er wollte, nein, er musste sie bauen! Das Geld wurde zusammengebettelt, auch Pastor Friedrich von Bodelschwingh spendete eine erhebliche Summe. Man wählte für den Neubau ein Stückchen Wald zwischen Rüdnitz und Hoffnungstal. Es gab bereits eine Baugenehmigung und man hat schon Bäume gefällt. Auf tausend Quadratmetern ragten nur Baumstümpfe empor. Es sah wie eine Wartehalle in einem Bahnhof aus, daher wurde es unter den Koloniebewohnern katholischer Bahnhof genannt.

Guido Hitze schreibt, dass Ulitzka hier seinen zweiten Kirchenbau errichtete. Der Text ist merkwürdig vage und irgendwie unwissenschaftlich, es fehlen genaue Angaben, wo und wann die Hoffnungstaler-Kirche gebaut werden sollte. Es gibt auch keine Fotos und keine Berichte über die Gottesdienste, die dort angeblich stattgefunden haben. Ich schrieb Frau Elisabeth Kruse an, die Pastorin der Lobetaler Kirche an und stellte die Frage: Gibt es eine katholische Kirche in den Anstalten? Hat es sie je gegeben? Am nächsten Tag rief sie zurück. Nein, eine katholische Kirche oder eine Kapelle ist in den Hoffnungstaler Anstalten NIE gebaut worden! Ich soll nach Lobetal kommen und mit Herrn Andreas Buntrock reden. Der würde es mir alles genau erzählen. Am nächsten Tag bin ich nach Lobetal gefahren. Ich habe mit Herrn Buntrock, dem emeritierten Diakon der Hoffnungstaler Anstalten und Kenner der Geschichte dieser Ortschaft, gesprochen. Ja, sagte er, Ulitzka wollte hier bauen, und von Bodelschwingh wollte es auch. Und trotzdem ist es nie dazu gekommen. Wieso? Das weißt man heute nicht mehr.

In der Chronik der katholischen Kirche in Biesenthal finde ich einen interessanten Eintrag: April 1985: Wiederaufforstung unseres Waldgrundstückes in Rüdnitz. Ob damit der katholische Bahnhof gemeint ist? Herr Buntrock sagte mir, dass es die alte Waldlichtung nicht mehr gibt.

Und so habe ich erfahren, dass eine Journalistin, die lediglich mit Menschen redet, manchmal mehr erfahren kann als ein Wissenschaftler mit ungehindertem Zugang zu allen möglichen Archiven und Bibliotheken.

Kirche in Biesenthal

Katholisches Pfarramt St. Marien
Bahnhofstraße 162
16359 Biesenthal

Eine wunderschöne Kirche, ruhig, schlicht, elegant. Auch sie ein Baudenkmal wie die Kirche in Bernau. Den Bau dieser Kirche begründete Ulitzka somit, dass in der Sommerzeit ca. 100 katholische Schnitter aus Polen in die Gemeinde kommen, um bei der Ernte zu arbeiten. Sie hatten Anspruch an einen würdigen Gottesdienst, den er, Ulitzka, ihnen doch auf Polnisch halten kann.

Pfarrer Horst Pietralla von Biesenthal erzählte mir, dass man Ulitzkas Spendenaufrufe für seine Kirchen nicht mehr hören wollte. Dann kam er auf eine erfolgreiche Idee. Ich werde, sagte er, eine barocke Kirche bauen. Dies hat geholfen, zumal seine Geldgeber und Spender aus dem Bayrischen stammten, wo man große Stücke von der barocken Kirchenarchitektur hielt. In Windeseile hat derselbe Architekt, Paul Überholz, der bereits in Bernau tätig war, eine neue Kirche entworfen und gebaut, eine der ganz wenigen barocken Kirchenbauten im Erzbistum Berlin. Pfarrer Beier sagte mir, dass die Salvator Kirche in Lichtenrade ebenfalls barocke Züge vorweist.

Die Biesenthaler Kirche wurde am 10. Oktober 1910 eingeweiht. Die Bänke, die Fußbodenplatten, die Farbgebung sind authentisch, aus der Bauzeit also. Dh. im Gegensatz zu der Kirche in Bernau ähnelt die Kirche sehr dem, wie sie zu Zeiten ihres Stifters ausgesehen hat. Sie ist auch sehr gepflegt und sehr gut besucht. Leider ist Pfarrer Pietralla, der kurz vor dem Kriege geboren ist und 1953 sein Abitur machte, der letzte Pfarrer in der Gemeinde. Ist er weg, wird die Kirche geschlossen. Schade, weil sie sehr gut besucht ist. Es kommen ca. 80 Personen zu Hochmessen, darunter etwa 20 Kinder. Es gibt 15 Ministranten (mehr Mädchen als Jungs!) und eine achtköpfige Blaskapelle, deren Chef Biesenthals Bürgermeister ist. Im wunderbar gepflegten Garten steht eine Campanile mit einer Glocke, die noch zu Ulitzkas Zeiten aus Hildesheim geliefert wurde, zuerst nach Bernau, dann nach Biesenthal. Da der Glockenturm aber für drei Glocken gebaut wurde, hat sich Pfarrer Pietralla um den Erwerb zwei weiterer Glocken bemüht. Mit Erfolg. Neue Glocken werden noch im Jahre 2015 eingesetzt. Sie waren nicht teuer, erklärt mir Pfarrer Pietralla, die kleinere kostete 3000 Euro, die größere – 5000. Mehr wird das Bestimmen der Glocken kosten, zumal sie auch mit den Glocken in der evangelischen Kirche abgestimmt werden. Pfarrer Pietralla betont dabei, dass die dafür ausgegebenen Gelder nicht für soziale Zwecke vorgesehen waren. Ich brauche diese Erklärung überhaupt nicht, sie ist für Kritiker gedacht.

In der Kirche gibt es einen wunderbaren Altartisch, der ebenfalls von Friedrich Schötschel angefertigt wurde. Seine Werke (u.a. Tabernakel und Taufbeckendeckel) hatte ich bereits in Bernau gesehen. In Biesenthal war er lange Zeit zwischen 1969 und 1986 tätig. Aus seiner Hand stammten nicht nur der Altartisch im schlichten Barockstil, der gut mit der Kirche harmoniert, sondern auch ein Vortragekreuz und das Kirchenportal. Auf der Innenseite des Portals sind Verse von Gertrud von le Fort und Rainer Maria Rilke in Kupfer eingearbeitet.

Pfarrer Pietralla stellt mir die Kirchenchronik zur Verfügung. Was wirklich rührt ist der erste Eintrag der Chronik: 25.3.1902: Am Fest Maria Verkündigung hält der Pfarrer von Bernau, Carl Ulitzka, den ersten katholischen Gottesdienst seit der Reformation in Biesenthal in einer Notkapelle. Als Notkapelle dient das Gartenhäuschen des Herrn Neumann in Biesenthal, Schulstraße 28. Die Laube bestand aus Stube und Küche. Der Trennwand wurde entfernt und so entstand ein Raum von 9 m Lange und 3 m Breite. Die Höhe betrug 1,9 m. Dies hat ein Maler festgehalten und das Motiv wurde als Postkarte und zugleich Bittbrief gedruckt:

Leider reichen die vorhandenen Mittel nicht aus, schrieb Ulitzka. Ich muß daher betteln, obgleich ich weiß, wie schwer es ist, und dass weite Kreise des Gebens müde geworden sind.

Der letzte Teil in ein paar Tagen

Reblog: Karl Holtei (ulice Berlina)

Znałam go przede wszystkim jako patrona ulicy, Karl-Holtei-Strasse. Kiedy wnuk był mały i godzinami chodziłam z wózkiem po okolicy, zdeptałam cały Friedrichshain, i ulica Holteia była ważnym etapem tych wędrówek, jeśli postanawiałam, że będę szła na Wschód, w stronę dworca Ostkreuz.

Publikuję tu artykuł z Gazety Wyborczej znaleziony przypadkiem w sieci, bo akurat wczoraj minęła 120 rocznica urodzin Holteia. Okazja taka sama dobra jak każda inna 🙂

Historia Wrocławia

Beata Maciejewska

Wawrzynowe drzewo i żebraczy kij Karla von Holteia

Gazeta Wyborcza Wrocław,

holtei

Karl von Holtei (Muzeum Miejskie Wrocławia)
niestety ani Gazeta Wyborcza online ani wszystkie możliwe strony internetowe nie podają, kto jest autorem tego obrazu. 31 grudnia 2017 roku napisałam w tej sprawie do muzeum.

Pamiętasz, Karl, jak w Berlinie tłum twojego Kościuszkę na rękach niósł? Albo jak w świdnickim więzieniu polskich powstańców odwiedzałeś? – Mnie się mój domek w Obornikach śni, jego dach z gontów, także ta jodła, co rośnie tuż koło furtki

Dla starego człowieka spacer z klasztoru Bonifratrów na Bastion Ceglarski to wielka wyprawa. Ale 80-letni Karl von Holtei idzie tam niemal codziennie. Długie włosy, broda krzaczasta jak u rozbójników z baśni braci Grimm, kapelusz z szerokim rondem… Wagabunda – tak sam o sobie mówi i tak chce wyglądać. Czeka na niego ławka, widok na Święty Krzyż i katedrę, czasem przyjdzie Albert, przyjaciel rzeźbiarz. Jak ławka pusta, to też dobrze. Można spokojnie pomyśleć o życiu. Długim, barwnym i trudnym. Ciągle był w drodze, może chciał uciec od prześladujących go nieszczęść, do Wrocławia zawsze jednak wracał. Tu się urodził w 1798 roku.

Ojciec… nigdy go nie zobaczył. Pruski oficer huzarów umarł, gdy żona była w ciąży. Matka nie przeżyła porodu. Dom… kamienica nazywana “Pod uskrzydlonym rumakiem” albo “Czerwonym domem” (miała dwie bramy) przy Reuschestrasse 45. Za ścianą był zajazd, w którym zatrzymał się Goethe. Może ten Pegaz i wizyta poety to był znak, że i jego muzy polubią. A najbardziej Melpomena.

Kogo kocha Mortimer

– Małego Karla wzięli na wychowanie krewni mieszkający w Wielkiej Lipie, a potem wuj Karl von Schaubert, który miał dwór w Obornikach Śląskich. Pomagał rozwijać się literackim talentom nastolatka i finansował redagowanego przez Karla “Gońca Obornickiego”. Holtei pisywał wiersze i sztuki, a swoich bohaterów szukał często wśród Polaków. Byli dla niego uosobieniem romantyzmu i patriotyzmu – opowiada dr Maciej Łagiewski, dyrektor Muzeum Miejskiego Wrocławia.

Wcześnie upomniał się o niego teatr. Zadebiutował w dramacie Schillera “Maria Stuart” rolą młodziutkiego Mortimera zakochanego w królowej, wystawionym we wrocławskim teatrze Kalte Asche (stał u zbiegu dzisiejszych ulic Oławskiej i Piotra Skargi). Miał 21 lat. Dostał też posadę dramaturga oraz sekretarza tej sceny i zaczął wystawiać własne sztuki, m.in. dramat “Stanisław” o porwaniu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego przez konfederatów barskich. Napisał również sonet poświęcony polskiemu skrzypkowi Karolowi Lipińskiemu, który opublikowała “Breslauer Zeitung”. Lipiński zrobił na nim ogromne wrażenie, uważał, że jest większym talentem niż Paganini.

Ciągnęło go do Polaków – został nawet członkiem delegacji występującej w obronie studenta Benedykta Kalinowskiego aresztowanego za działalność polityczną, ale jeszcze bardziej do pięknej aktorki Luizy Rogee. Powiedziała mu: “Biorę Cię za męża” w kościele w Obornikach Śląskich.

Był 1821 rok i wszystko tak pięknie się układało. Domek z gontowym dachem, żona uwielbiana jako kochanka i muza, dwójka dzieci, których narodziny uczcił, sadząc jodły koło furtki, oraz udane życie zawodowe.

Luiza dostała angaż do berlińskiego Teatru Nadwornego, Karl pisał cieszące się powodzeniem wodewile. Wesołe historyjki z melodyjnymi piosenkami, które ludzie nucili, wychodząc z przedstawień, a za które nieźle płacono. Sielanka, ale życie przygotowało scenariusz dramatu.

Stary wódz do was woła

Po czterech latach małżeństwa von Holtei został wdowcem. Pustkę musiały mu zapełnić dzieci i praca. Objął kierownictwo berlińskiej sceny i napisał dla niej dwie swoje najsłynniejsze sztuki: “Lenore” i “Stary Wódz”. Niemieccy widzowie, którzy 1 grudnia 1825 roku rozłożyli się wygodnie w pluszowych fotelach, usłyszeli płomienny apel naczelnika polskiego powstania Tadeusza Kościuszki: “Acz Polska na ćwierci rozdarta dzisiaj, to przejściowa chwila! Walka o wolność niech wam będzie zbroją, a jej moc zniszczy przemocy czas zły!”

Dali się przekonać Kościuszce, czy raczej Holteiowi, i wychodząc z teatru wznosili okrzyki na cześć Polski. A pieśń starego wiarusa Łagienki (imię, na którym Niemcy łamali języki) błyskawicznie opanowała ulicę: “Czy pomnisz, jako pod Racławicami, / nie szczędząc krwi swej, bez troski o łup / szliśmy w bój straszny mocarni kosami, / a gdzie broń błysła, krwawy padał trup”.

Holtei z pomocą starego wodza odniósł sukces. Także w Breslau, gdzie wystawił sztukę w Kalte Asche cztery miesiące po premierze. “W wielu miejscach huczne oklaski przerywały grę aktorów. Brawo! Wybornie! Doskonale! – dawały się słyszeć bez końca, a finał budził entuzjazm ogólny” – tak wrocławskie przedstawienie opisywał w pamiętniku Karol Kaczkowski. Tym finałem było odegranie “Mazurka Dąbrowskiego”.

Pan Adam u pana Wolfganga

Wiosną 1834 roku Holtei pokazał “Starego Wodza” w Świdnicy i zagrał tytułową rolę. Po opadnięciu kurtyny do garderoby zapukali nieznajomi ludzie i zaproponowali aktorowi odwiedziny więźniów – Polaków i pruskich poddanych, którzy walczyli w powstaniu listopadowym. Holtei-Kościuszko nie odmówił.

Z Polakami utrzymywał bliskie kontakty. Jesienią 1828 roku poznał w Weimarze w domu Goethego Adama Mickiewicza. Byli rówieśnikami, Holtei podziwiał jego talent i charyzmę, tłumaczył utwory – choć sceptycy utrzymywali, że nie podawał, czyje one są. Podobne pretensje mógł mieć do Holteia Aleksander Fredro. Szczególnie gdy życzliwi przysłali mu prezent z Wrocławia: był to afisz teatralny zapowiadający sztukę Karla von Holteia “Ona pisze do siebie”. Miała być plagiatem “Ślubów panieńskich” (wtórnym, bo pierwszy plagiat wystawiono w paryskim teatrze). Czy Fredro oglądał przeróbkę Holteia? Na to pytanie nie znamy odpowiedzi. Ale wiemy, że prawo autorskie było przed 200 laty bardziej liberalne. Hrabia raczej nie próbował wystawić na szwank przyjaźni polsko-holteiowskiej.

Wagabunda na szlaku

Oprócz przyjaźni było jeszcze w życiu Holteia miejsce na miłość. Po pięciu latach wdowieństwa poprosił o rękę aktorkę Julię Holzbecher. Zostali artystycznym małżeństwem. Wspólne tournée, praca w tych samych teatrach, najpierw w Wiedniu, potem w Rydze (gdzie Julia cieszyła się statusem dyrektorowej), i znowu cios. W 1836 roku umiera nastoletni syn Karla, a trzy lata później żona. Załamany Holtei rusza w podróż po Europie. Recenzenci piszą, że trzeba posłuchać, jak deklamuje Szekspira.

Dopiero w 1847 roku osiada u córki Marii Henrietty w Gratzu. Zaczyna wieść spokojne życie. Przy barokowej sekreterze, na której stoi spóźniający się ciągle brzuchaty zegar, Karl von Holtei pisze m.in. swoją pierwszą powieść (romans) “Vagabunden”, a potem jeden z pierwszych niemieckich kryminałów “Ein Mord in Riga” i wspomnienia, wydane później w ośmiu tomach, w których wspomina swoje miłości: Śląsk, Polaków i kobiety teatru.

– Do Wrocławia wrócił w 1865 roku, i to na zawsze. Najpierw mieszkał na mansardzie hotelu Pod Trzema Górami, który stał przy dzisiejszej ul. Rzeźniczej 32/33. Ostatnie cztery lata życia spędził u bonifratrów, korzystając z troskliwej opieki zakonników – mówi Łagiewski. – Wiem, że był to pokój nr 21, mam zdjęcie Holteia zrobione w tym wnętrzu, ale nie udało się ustalić, gdzie to dokładnie jest. Ta sama numeracja występuje w różnych skrzydłach.

Ale coś po Holteiu u bonifratrów jednak zostało. Popiersie z grzecznie wygładzonymi włosami i kunsztownie utrefioną brodą. Trochę obtłuczone.
– Pewnie stało w jego pokoju. Po śmierci Holteia urządzono w niej coś w rodzaju izby pamięci. W 1946 roku przechowywane tam listy, zdjęcia i dokumenty związane z artystą zostały wywiezione przez opuszczających Wrocław Niemców. Popiersie zostało, bo jego wartość artystyczna jest nikła – mówi dr Łagiewski.

Kochamy Cię, Karl

Ślązacy uwielbiali Karla von Holteia. Był uosobieniem śląskiego patriotyzmu. – Legenda. Wszyscy wiedzieli, kim jest ten brodacz w ogromnym kapeluszu. Dzieci uczyły się w szkołach jego wierszy napisanych śląskim dialektem z okolic Sobótki – tłumaczy Łagiewski.

Gdy von Holtei umarł w 1880 roku, do grobu na cmentarzu ewangelickim pw. św. Bernardyna odprowadzały go tłumy wrocławian. W szkołach ogłoszono dzień wolny, żeby młodzież miała szansę pożegnać ukochanego poetę. A na nagrobku wyryto cytat z jego wiersza: “Suste nischt ock heem”. – W wolnym tłumaczeniu: “Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. To śląski dialekt, gościłem u siebie wielu Niemców, którzy nie wiedzieli, co to znaczy – mówi Łagiewski.

Po śmierci popularność Holteia jeszcze wzrosła. Bastion Ceglarski, gdzie siadywał na ławce, nazwano Wzgórzem Holteia i wystawiono tam pomnik. Zrobił go Albert Rachner, ten z którym Holtei tu się spotykał. A w ratuszowym gabinecie nadburmistrza Wrocławia obok obrazu przedstawiającego Sukiennice pędzla sławnego Adolfa Menzla zawisł młodzieńczy portret Holteia. Wszystko skończyło się w 1945 roku.

Przyjacielowi – Polacy

– Jego pomnik rozwalono w 1945 roku. Ironia losu, ślady po polonofilu zostały zatarte przez Polaków. Nie ma nawet grobu na cmentarzu Bernardyńskim przy ul. Krakowskiej. Splantowano go w 1970 roku wraz z całym cmentarzem – opowiada Łagiewski.

Holteiowskich pamiątek, które pokazuje teraz w Pałacu Królewskim na wystawie “1000 lat Wrocławia”, szukał po całych Niemczech. – Te, które zostały wywiezione z Wrocławia, trafiły najpierw do Londynu i tam przeleżały cztery lata w jakimś schowku. Potem trafiły do wioski artystów w Wangen i tam znalazły troskliwe opiekunki: siostry Annę Korn i Elisabethę Gisevius. Stworzyły w Wangen dom Holteia. Pomagały im w tym prawnuczki artysty. Wśród rękopisów, portretów, medali i zdjęć znalazł się też barokowy stojący zegar – dzieło zegarmistrza z Gratzu Johanna Pihla – i barokowa sekretera z mieszkania córki Holteia – mówi dyrektor Łagiewski.

W 1998 roku została odsłonięta tablica na budynku przy ul. Rzeźniczej 32/33, gdzie stał kiedyś hotel Pod Trzema Górami, a do ratuszowej galerii sławnych wrocławian wstawiono popiersie poety. – Bardzo chciałbym, żeby na Wzgórzu Polskim, czyli dawnym Bastionie Ceglarskim, stanęła choć ławeczka Holteia. Jesteśmy mu to winni – mówi Łagiewski.

W domu najlepiej

Stary człowiek patrzy z Bastionu Ceglarskiego na katedrę i powtarza bezwiednie: “Suste nischt ock heem”. Choć to nie domek z dachem gontowym w Obornikach, tylko pokój u bonifratrów, ale rodzinne miasto też kocha. I ono to uczucie odwzajemnia. Urządziło mu wielką uroczystość na 80. urodziny. Wprawdzie tak się źle czuł, że nie mógł na niej być, ale docenił te starania. Ba, nawet ulicę mu już przyznali.

Napisał kiedyś wodewil “Wawrzynowe drzewo i żebraczy kij”. Żebraczy kij miał przez całe życie, wawrzynowe drzewo wyrosło mu na stare lata we Wrocławiu. Myślał kiedyś, że “w naturze ukochanego rodzinnego miasta tkwi niedocenianie jego synów, którzy z wielkimi uczuciami i niejednymi ofiarami działają dla jego dobra”. Tak, był niesprawiedliwy.

Tablica pamiątkowa Karla von Holteia we Wrocławiu na ulicy Rzeźniczej 32/33
autor: artysta rzeźbiarz Tomasz Rodziński

Dzień Górnika

Roman Brodowski

Jak to dobrze, że w tym roku dzień św. Barbary wypada w niedzielę. Co prawda od ponad trzydziestu lat, czyli od wyjazdu z kraju, z górnictwem łączą mnie tylko wspomnienia i sentyment do tamtych młodzieńczych chwil spędzonych w kopalnianych czeluściach, ale mimo to zawsze czuję, że jest to moje, także moje święto. Dzień Górnika przypomina mi nie tylko o mojej odległej już przeszłości, o czasie spędzonym w przykopalnianej szkole górniczej oraz technikum, ale przede wszystkim o ludziach, którzy w tamtym okresie towarzyszyli mi w codziennym życiu. Przypomina mi o spędzonych pod powierzchnią ziemi trzydziestu dziewięciu miesiącach ciężkiej, ale jakże interesującej roboty. To właśnie tam rodził się we mnie szacunek do odpowiedzialności za siebie i innych, szacunek do pracy, szacunek do drugiego człowieka. Moja prawdziwa lekcja życia, a tak nazywam czas spędzony pod ziemią, nauczyła mnie postrzegania innych nie przez pryzmat wykonywanej przez nich pracy, ich wykształcenia i obyczajowości, ale przez to jacy są pod zewnętrzną powłoką swojego „jestestwa”. Większość ludzi, których wówczas poznałem, mowa tu o górnikach, to byli mężczyźni na zewnątrz gruboskórni, bez ogłady, często trywializujący otaczającą ich rzeczywistość, którzy tam pod ziemią byli prawdziwą wspólnotą, bractwem gotowym wspierać siebie nawzajem w każdej sytuacji. Byli prawdziwym symbolem tego, co kryje się pod filozoficznym terminem Homo sapiens, obrazem człowieczeństwa…, i to tego rozpoczynającego sie od wielkiego „C”.
Kto nie poczuł unoszącego się w powietrzu smaku człowieczego potu , zmieszanego z wszelkimi zapachami tego, co „mateńka ziemia” skrywa w swoim wnętrzu, kto nie zaznał „dobrodziejstwa” przebywania kilkaset metrów pod ziemią, w miejscu pozbawionym światła i wolnej przestrzeni, kto nie zobaczył trudu rąk wydobywających dla całego naszego społeczeństwa , polskiego „czarnego złota”, na którym od pokoleń opiera się nasza gospodarka, ten nie jest w stanie docenić i zrozumieć wyjątkowości specyfiki zawodu „Górnik”

„Dzień Górnika” – Barbórka – jest dla społeczności zajmującej się na co dzień tym, co kryje się pod wspólnym szyldem „ geologia”, ludzi wykonujących zawody mieszczące się w jej obszarze, dniem radości, zabawy i wdzięczności dla ich codziennego trudu.

Windą do dołu

Windą do dołu
W czeluść ziemi
Pionową drogą
W świat ciemności
W krainę piekieł
Nie do nieba
Po czarne złoto
Dla ojczyzny
Po kromkę
Razowego chleba.

Ciermiężna praca
Ponad siły
Ktoś przecież musi
Ją wykonać.
Tak tam na dole
Czeka pokład
A na powierzchni
Matka żona.

I tak codziennie
Nie dla chwały
Coraz odważniej
Coraz głębiej
Zjeżdżają ludzie,
Brać gòrnicza…
By w twardej skale
Dobyć węgiel
Węgiel potrzebny
Nam do życia.

Windą do dołu
Nie do nieba
Nie dla pochwały
I przestrzeni
Tylko dla siebie
I dla kraju
Dajemy skarby
Naszej ziemi.

Bytom 23.11. 1981

Dla mnie jednak dzień ten jest także dniem smutku i pamięci o tych, którzy w różnych okolicznościach, wykonując powierzone im zadanie, tragicznie od nas odeszli.

Osobiście byłem uczestnikiem jednej z wielu tragedii, kiedy to „natura” upomniała się o „daninę”

Było to 10 października 1979 roku w kopalni Dymitrow w Bytomiu, gdzie wówczas pracowałem.

Na drugiej zmianie, podczas wykonywania robót strzałowych nastąpił zapłon gazu, a po nim wybuch pyłu węglowego. Zginęło wówczas 34 górników. Ja miałem szczęście. Pracowałem na pierwszą zmianę. Niestety mój kolega, który podczas wybuchu znajdował się dokładnie w tym samym miejscu w którym dwie godziny wcześniej byłem ja, kilkaset metrów od epicentrum wybuchu, nie miał tego szczęścia. Podmuch był tak silny, że dotarł wraz z gorącym powietrzem i do niego. Rzucony na „ocios” doznał poparzenia, pęknięcia żeber i urazu głowy. Do pracy wrócił dopiero po kilku tygodniach. W wypadku zginęło jednak dwóch innych moich szkolnych kolegów.

Za wypadek obwiniono ekipę wykonującą roboty strzałowe, począwszy od strzałowego, a na sztygarze i nadsztygarze dozoru skończywszy. Prawda jednak była inna. O tym, że na dole, w wyrobisku, gdzie planowano odstrzał, stężenie gazu wielokrotnie przekraczało normy, nadzór techniczny, wraz z dyrektorem kopalni został poinformowany na dwie godziny przed tragicznym zdarzeniem. Niestety nikt nie podjął decyzji o przesunięciu planowanego odstrzału do czasu przewentylowania wyrobiska i zlikwidowania zagrożenia.

Moim zdaniem pogrążono tych, którzy stali się ofiarami błędnych decyzji, tych którzy zapłacili najwyższą cenę. Prawdziwi winowajcy, wraz z dyrektorem, którego po wypadku, przeniesiono na takie samo stanowisko do innej kopalni, doczekali sowitych emerytur.

Kilka dni po tej tragedii napisałem wiersz poświęcony ofiarom tamtego wydarzenia, tym których znałem, których codziennie witałem i którzy mnie witali naszym górniczym Szczęść Boże. Jest to jeden z tych wierszy, który zakwestionowała „cenzura”, gdy zaproponowano mi udział w projekcie „Życia Literackiego” jakim było wydanie antologii pisarzy młodego pokolenia.
Z projektu mnie wycofano, ale myślę, że bez tego wiersza byłbym w tamtym ich dziele co najmniej „niespełniony”.

Nie wolno milczeć

Właśnie wróciłem do domu
Po rannej szychcie, zmęczony,
Gdy usłyszałem głos syren
To kopalniane są dzwony

Te dzwony biją na trwoge,
Coś się wydarzyć musiało
Strach i niepewność, pytanie
Co tam na dole się stało?

Wrzuciłem kurtkę na plecy
Wybiegłem z domu spocony.
Słysząc koszmary po drodze ,
Wciąż te nieznośne dzwony

Nagle ujrzałem przy szybie
Ludzi stojących w bezruchu
Słowa złowieszcze szeptali.
Wybuch? – już po wybuchu?

Wybuch metanu i pyłu
Na tejże ścianie gdzie byłem.
Stamtąd o Boże drogi…,
Stamtąd niedawno wróciłem.

Liny szybowe jęknęły
Szola* ruszyła ku niebu
Wywożąc z piekła mych Braci
Ileż to będzie pogrzebów

Leżą przed szybem worki
A w każdym worku człowiek
Nikt ich nie liczy, nie pyta
Łzy słone płyną spod powiek

Wszyscy cierpliwie czekają .
W modlitwach rodzi się złość
Jak to się stało, dlaczego
Czy może zawinił ktoś

Nagle przerwano milczenie
Dyrektor z listy wyczytał.
Kto nie powróci do domu
Kogo nie będzie nikt witał

Znalem jednego z imienia
Niedawno z nim rozmawiałem
Był elektrykiem na zmianie.
Kolegą z klasy – płakałem

Nie miał lat jeszcze dwadziestu
Zaczynał spełniać marzenia …
A inni? Trzydziestu czterech
Dusze okryła ziemia.

Jakąż to cenę płacimy
By plan napięty wykonać
Cholerne normy, wymogi
A gdzie tu człowiek? Ma konać?

Nikt się nie liczy z górnikiem
Ważne sukcesy, wskaźniki
Byle z produkcją do przodu
A w skałach ofiar jęk, krzyki

Nigdy nie wolno zapomnieć
Na życie ceny wciąż nie ma
To co się stało źli, smuci
Pozostał tylko – Poemat

Bytom 20.12. 1978

* Szola – w śląskiej gwarze winda szybowa.

Dlaczego właśnie o tamtym wydarzeniu wspominam? Dlatego aby ci, dla których „górnik” znaczy tyle samo co „piekarz” – z pełnym szacunkiem dla tego zawodu – zrozumieli, że tym ludziom należy się szczególny szacunek, bo jak nikt inny codziennie narażają swoje życie, licząc na dobroć „matki natury” dla siebie, dla swoich rodzin, dla nas wszystkich.

PS. W chwili przygotowywania tego materiału do publikacji z kraju dobiegła do mnie informacja o kolejnej tragedii górniczej. Tym razem miało to miejsce w kopalni miedzi. Każdy dramat, każdy wypadek, w którym giną ludzie, dotyka najbliższych ofiar wypadku, ich rodziców, żony, dzieci, ale nie tylko. Widać to na przykładzie wspólnoty, którą zwykliśmy nazywać „górniczą bracią”. Właśnie w takich momentach górnicy, zwłaszcza ze środowiska bezpośrednio związanego z miejscem tragedii, jednocząc się w bólu, organizują wszelką pomoc, nie pozostawiają dotkniętych bezpośrednio dramatem, samym sobie. Stają się dla nich, zwłaszcza w tych najtrudniejszych chwilach, jedną, wielką rodziną.

To smutne, ale jak na ironię, najwięcej kopalnianych wypadków wydarza się w w dniach, tygodniach, poprzedzających „barbórkowe święto”.

Łącząc się z najbliższymi poległych górników w modltwie do św. Barbary, prośmy Ją o ukojenie smutku i otarcie łez tych, którzy dzisiaj płaczą, opiekę dla tych, którzy codziennie ryzykują swoje życie, dla bytu innych i przyjęcie tych którzy odeszli do grona swoich wiecznych przyjaciół.

„Niech się szczęści trud górniczy – Szczęść Boże”.

 

Reblog: Odkrycie Davida Hoenigera…

…czyli jak czasem nie wszystko się widzi za pierwszym, czy drugim razem

Wygląda na to, że do listy tych, którzy piszą “grobowe wpisy”, dołączyła nam nowa Autorka – Małgosia Płoszaj z Rybnika. Były tu już dwa jej wpisy, przedwczoraj o miłości, a kilka miesięcy temu o patriotyzmie chłopaka z żydowskiej rodziny na Śląsku. Dziś kolejna opowieść, tym razem z serii cmentarnej.

Małgorzata Płoszaj

Przez wieki mogli tam mieszkać bez przeszkód, z jakimi niestety stykali się Żydzi w innych miastach na Śląsku. W początkach XIX w. stanowili nawet ponad 50% ogółu mieszkańców Zülz czyli Białej. Moim celem był jedynie cmentarz i miejsce po synagodze. W życiu bym nie przypuszczała, że na cmentarzu odkryję grób i nagrobek rybniczanina. I że to w dodatku będzie nagrobek, który znam od lat i który nawet na zarośniętym cmentarzu jest dość dobrze widoczny z racji wielkości. Weszliśmy sobie rodzinnie na cmentarz, ja jak zwykle osobno, bo wolę ze zmarłymi “se pogadać”, gdy nikt nie słyszy.  Kirkut jest pięknie położony na wzgórzu zwanym Kopiec. W zasadzie jest to grodzisko, na którym założono cmentarz w pierwszej połowie XVII w. Macewy, w większości bardzo tradycyjne, bo taka też była tutejsza społeczność, mimo iż podlegała wpływom Haskali, naturalnie się poddają wpływowi przyrody i czasu.

Biala cmentarz

Biala grob Hoenigera (1) Zeszłam z grodziska w stronę macew i skierowałam się w stronę leżącej macewy z laską i oplecionym wokół niej wężem Eskulapa, symbolem medycyny.

Ileż razy stałam przy tym nagrobku. No, na pewno tyle razy, ile byłam na tym kirkucie, więc z sześć. I nigdy, naprawdę nigdy mnie nie oświeciło, by spuścić ten swój zakuty łeb trochę niżej i poczytać niemieckie literki. Co najlepsze, na starych zdjęciach sprzed lat, mam tę macewę.

Biala 1

Tym razem chyba jednak sam doktor David Hoeniger kazał mi przyjechać na cmentarz, a potem pochylić się nad jego nagrobkiem. Kucnęłam więc i czytam. Dr. David Hoeniger. Już mnie tknęło. U nas byli tacy Żydzi! Czytam dalej: Kgl. Sanitatsrath – Królewski Radca Sanitarny, czyli taki “ober doktor” – szycha. Biorę “brele”, dotykam palcami napisu i ciśnienie mi skacze: Geb. in Rybnick 14 Juni 1815, Gest. in Zülz 16 Sept. 1885. Urodzony w Rybniku, zmarły w Zülz. Mój!!! A raczej nasz rodak! Narobiłam wrzasku, że aż Młoda myślała, że dostaję ataku epilepsji.

Biala 3

Dr Hoeniger chyba chciał, bym ponownie przyjechała na ten cmentarz i to on mnie przywołał. Wierzę w takie “śmoje boje”. Zaczęłam go delikatnie odmiatać, wycierać, zostawiłam mu kamyczek, na odchodnym popieściłam, a z głową pełną skołatanych myśli nie byłam już w stanie zbytnio skoncentrować się na dokładnym robieniu zdjęć reszcie cmentarza. Takie odkrycia są dla mnie niesamowicie ważne, gdyż niewielu z naszych rybnickich Żydów może w spokoju czekać na przyjście Mesjasza.

Po powrocie do domu zaczęłam przekopywanie laptopa i internetu w poszukiwaniu informacji o doktorze. Oczywiście moje zapiski z raciborskiego archiwum potwierdziły, że doktor urodził się w Rybniku. Był drugim synem Moritza i Cecylii.

urodzenie Dawid Hoeniger

Pierworodny Jonas zmarł, gdy miał 10 miesięcy. Może mohel z Wodzisławia coś pokićkał i chłopczyk zmarł po jakimś czasie w wyniku zakażenia, kto wie. Tata Moritz, w księgach podawany jako destylator, kupiec, a z czasem właściciel karczmy, żonie nie odpuszczał :mrgreen: i w rok po śmierci Jonasa przyszedł na świat nasz David. Tym razem, ten sam mohel wsio załatwił jak trzeba, albo chłopczyk był po prostu silny. Nie minęły dwa lata, a narodził się kolejny syn Cecylii i Moritza – Israel. Moritz pozwalał żonie ciut regenerować siły po każdym porodzie i nie możemy powiedzieć, że u Hoenigerów „co rok to prorok” był. Mieli cykl płodzenia i rodzenia dwuletni. Pierwsza córeczka Hanne urodziła się jako szósta. Łącznie Cecylia urodziła 10 dzieci, ostatnie w wieku 39 lat. Mój David ani chybi zdolny był. Tak sobie myślę, że nie pasowało mu stanie za kontuarem i sprzedawanie wódki. Nie doszłam do tego, gdzie skończył szkoły średnie, wiem za to gdzie studiował. Otóż w samej stolicy czyli Berlinie. Pracę doktorską obronił w 1842 r. Jego dysertacja dotyczyła zapalenia oskrzeli. Za trzy lata wziął ślub w Gliwicach z Jette Frohlich.

doktorat Hoenigera 1842

Zulz rynek z widokiem na synagogePodejrzewam, że do Zülz przybył w okolicy roku 1843-1844. Być może zamieszkał przy rynku? Śląska Biblioteka Cyfrowa ma w swoich zasobach kronikę miasta, w której o dziejach tamtejszych Żydów pisał dr Israel Rabin – docent żydowskiego seminarium teologicznego z Wrocławia. Tenże docent, opisując tradycyjne podejście gminy do wielu spraw, jak choćby używanie języka hebrajskiego, nawet przy sporządzaniu zwykłych pism (wówczas już w większości miast pruskich były one pisane w języku niemieckim), podaje przykład protokołu, w którym właśnie wymienia się dra Hoenigera. Ponoć lubianego i bardzo szanowanego. Wspomniana przeze mnie kronika jest napisana niemieckim gotykiem i na jej przeglądnięcie (no bo nie przeczytanie) straciłam jedną noc. Szukałam tylko słowa „Hoeniger”. Znalazłam dwa, ale gotyk to mogę podziwiać w kościołach i na tym koniec. Znajoma coś niecoś skumała, ale nie były to powalające informacje. Był lubiany, a w 1861 został jakby radnym. Domyślam się, że skoro na nagrobku widnieje napis Królewski radca sanitarny, to na pewno był w tym miasteczku ważną i znaną personą.

Znaną osobą został też jego syn, czyli wnuk rybnickiego karczmarza. Tu powinnam właśnie wspomnieć co się stało z rodzicami dra Davida Hoenigera. Otóż ojciec Moritz zmarł w wieku 62 lat 31 stycznia 1848 r. I zaraz zawołał do siebie Cecylię, która odeszła z tego świata mając 56 lat – niecałe dwa i pół miesiąca po swym mężu.

zgon Moritz i Cecylia

Wracam do syna doktora Hoenigera i zarazem wnuka płodnej Cilki i karczmarza Moritza. Johann Hoeniger urodził się w Zülz w 1850 r., więc dziadkowie nie doczekali jego narodzin. Początkowo uczył się w Raciborzu fachu murarskiego, potem zaczął naukę w szkole budowlanej w Höxter w Północnej Nadrenii, by ostatecznie ukończyć berlińską Akademię Architektury. Podróże do Włoch i Francji otworzyły mu horyzonty, został poważanym i uznanym architektem pracującym głownie dla społeczności żydowskiej Berlina. Zaprojektował kilka synagog. Do naszych czasów przetrwała synagoga przy Rykestrasse na 2000 miejsc siedzących. Na jego desce kreślarskiej powstawały projekty m.in. gimnazjum dla dziewcząt, szkoły dla chłopców żydowskich, budynków na cmentarzu przy Schönhauser Alllee, hali pogrzebowej na cmentarzu w Weissensee, prywatnych kamienic, kolonii dla robotników w Weissensee i wiele innych. Jego dzieła stoją w Berlinie do dziś. Zmarł w 1913 r. Jego grób znajduje się na berlińskim cmentarzu żydowskim w Wiessensee. Skromny nagrobek odnowiono jakiś czas temu.

Johann Hoeniger

Pochowana z nim jest żona, której rodowe nazwisko też brzmiało Hoeniger, choć pochodziła z Inowrocławia. Może była córką Samuela Hoenigera – współzałożyciela uzdrowiska w tym mieście? Jak widzicie na zdjęciu obok, pani Hoenigerowa na szczęście nie doczekała dnia, w którym mogłaby zobaczyć, jak płoną dzieła jej męża. Zmarła jeszcze przed Nocą Kryształową, choć w 1938 r. Przy grobie małżonków widać płytę nagrobną ich córki zmarłej w Londynie. Ciekawe w jaki sposób udało jej się wyjechać z nazistowskich Niemiec? Raczej do odpowiedzi na to pytanie nie dojdę. Czy spoczywa wraz z rodzicami, czy to tylko tablica? Nie wiem.

S.HoenigerCilka i Moritz w sumie mieli dziesięcioro dzieci, z czego dwóch chłopców zmarło w niemowlęctwie. Jednego syna przedstawiłam tu na tyle, na ile potrafiłam. Przy okazji szukania informacji o nim, trafiłam jeszcze na zdjęcie grobu najmłodszego z potomków – Samuela urodzonego w 1829 r. To chyba też był kolejny mądraliński w rodzie, bowiem na jego grobie widnieje napis Koenigl. Justizrat, czyli Królewski Radca Prawny, zmarły w Halle a pochowany na tym samym cmentarzu co syn jego starszego brata. Samuela już rozkminiać nie dam rady, bo dochodzi druga w nocy i czas na spanie.

Aaa, a Hoenigerów w Rybniku było multum. Jednak Ci trzej mogą być dopisani do listy U nas nieznani, a gdzieś uznani. Bo tym, że wnuk rybnickiego karczmarza został aż tak cenionym i uznanym architektem, to możemy i powinniśmy się chwalić.

Zdjęcia pochodzą ze strony http://data.jewishgen.org/, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej oraz z mojego aparatu.

Reblog: Chłopak z cmentarza w Berlinie

Spotkałam Małgosię pół roku temu na seminarium dla genealogów w Żydowskim Instytucie Historycznym. Opowiadała o swych badaniach nad dziejami żydowskiej rodziny Haase w Rybniku. Już wtedy wiedziałam, że chciałabym zreblogować jej opowieść o Rudolfie do cyklu “cmentarnego”, który wtedy tworzyliśmy z Tomaszem Fetzkim.  Cykl się skończył, a ja pomyślałam, że Małgosia już nie napisze tej historii. Mówi się trudno. A tu nagle 26 grudnia na blogu Małgosi czyli w Szufladzie pojawiła się siódma część epopei rodu Haasych.

Małgosia Płoszaj

Śmierć Rudolfa

Jeszcze nie jestem pewna, czy będzie to ostatnia część historii rodziny Haase, ale na pewno ta, z którą będę mieć najwięcej problemów. Być może nie wszystkim spodoba się moje wytłumaczenie tragedii, która dotknęła Haasych na Śląsku, ale nie jestem historykiem i mam prawo do ocen oraz subiektywnego spojrzenia na sprawy, które miały miejsce prawie sto temu. Biorąc jeszcze pod uwagę co się obecnie dzieje dookoła, tym bardziej będzie trudno opisywać czasy, które podzieliły Ślązaków w tamtym czasie. Ślązaków, do których zaliczam ówczesnych Niemców, Polaków i Żydów.

Przenieśmy się więc do trudnych czasów powstań śląskich, czyli do momentu, w którym przerwałam swoją opowieść.

W czasie swojego pobytu w Lipsku (tam rodzina przebywała w czasie I wojny) synowie Felixa, czyli Fritz (oficjalnie Ernst) i Rudolf uczestniczą w ćwiczeniach Korpusu Ernst i RudiSkatów, które jeszcze wówczas są dla nich formą zabawy. Po powrocie do rodzinnego miasta, czyli w 1919 r. obaj nastoletni chłopcy, czując się Niemcami, zaczynają się angażować po stronie niemieckiej. I nie jest to już zabawa. Starszy Fritz zostaje prywatnym kurierem niemieckiego komisarza plebiscytowego, a następnie Związku Wiernych Ojczyźnie Górnoślązaków. Z kolei Rudolf kieruje grupą chłopaków, do których należy przyjmowanie zamiejscowych Niemców przyjeżdżających do Rybnika na czas plebiscytu. Chłopcy na pewno są rozpoznawalni w mieście, choćby z racji tego, że są synami jednego z najbogatszych rybniczan. Ich poświęcenie dla sprawy niemieckiej nie jest dobrze widziane przez Polaków. Dostają anonimy z poważnymi pogróżkami, wielokrotnie są obrzucani kamieniami, wyzywani.

Rudi – tragiczny bohater mojej opowieści jest wysokim, rzucającym się w oczy blondynem, który niejednokrotnie igra z losem. Krew w nim wre, ale w takim wieku to normalne. Krótko po plebiscycie dochodzi do niebezpiecznego incydentu z udziałem Rudolfa na rybnickim dworcu. Musiał być z niego niezły „zadzior” :mrgreen:.

Sztandar Polski opisał to tak:

haase_sztandar_1

haase_sztandar_2

Felix, zdając sobie sprawę z tego, że Rybnik może ostatecznie znaleźć się w granicach nowo powstałej Polski, już jakiś czas wcześniej zdecydował się na zakup domu w Berlinie i na wyjazd z Rybnika. Chłopcy, jak to młodzi, nie chcą być poczytani za tchórzy i tym samym pogodzić się z decyzją taty. Termin przeprowadzki zostaje ustalony i… wybucha III powstanie śląskie. Rudolf zostaje aresztowany przez Polaków zaraz pierwszego dnia. Przypominam, że ma 15 lat. Rodzinie udaje się go wykupić z rąk powstańców za 5.000 marek, czyli za dość pokaźną kwotę. Przez następne dwa tygodnie obaj chłopcy są ukrywani w willi Haasych i u obcych ludzi. Wszędzie się gotuje, brat walczy z bratem, a szwagier z kuzynem.

W połowie maja rodzice uznają, że chłopców należy wywieźć z Rybnika do Raciborza, który jest po stronie niemieckiej i w którym mogą być bezpieczni. Takich niemieckich uciekinierów, w większości kobiet i dzieci, jest około 700. Pociąg rusza ze stacji kolejowej w Rybniku 14 maja 1921 r. o godz. 11.45. Pasażerowie mają zapewnienie władz powstańczych oraz włoskich wojsk, iż bezpiecznie dotrą na miejsce. Niestety, na stacji w Nędzy (zwanej kiedyś Nensa, Nendza, czy też Buchenau) skład zostaje zatrzymany przez powstańców. Dochodzi do nieporozumień między Włochami, jadącymi również żołnierzami francuskimi i angielskim kapitanem z wojsk rozjemczych. W końcu zostaje ustalone, iż mężczyźni poniżej 40 roku życia mają być ponownie przetransportowani do Rybnika. Młodym Haasym jednak udaje się i oficer powstańczy pozwala im na dalszą drogę. Oficerowi kilka lat wcześniej Fritz uratował życie, gdy ten się topił. Pociąg dojeżdża do stacji Markowice (Markowitz) i wszyscy muszą wysiąść, bowiem na Odrze most kolejowy został wysadzony i dalsza droga jest możliwa jedynie pieszo.

Teraz będę nieobiektywna i będę przemawiać słowami Feliksa, Niemca i zarazem Żyda, czyli ojca, który to co miało dalej miejsce, opisał dla Niemieckiego Korpusu Skautów miesiąc po wydarzeniu.

Relacja Feliksa Haase

Będę też przemawiać swoimi słowami, czyli matki, która nigdy nie chciałaby stracić dziecka na żadnej wojnie, w żadnych powstaniu, czy innej rebelii. Jeśli więc prawdziwych (czyt. właściwego sortu) Polaków mój pogląd na śmierć Rudolfa zniesmaczy, to mogą nacisnąć taki krzyżyk po prawej stronie ekranu i szlus.

Wracam do Markowic i do 14 maja 1921 r. Wszyscy wychodzą z pociągu. Fritz pomaga jakiejś pani przenosić bagaże do ciężarówki, a Rudolf nagle zostaje aresztowany przez komendanta dworca za „terroryzowanie Polaków”. Fritz stara się wstawić za bratem, ale jest odpędzony uderzeniami kolby karabinu. Wraz z Rudim powstańcy aresztują szefa rybnickiej Partii Socjaldemokratycznej Wasnera oraz kupca o nazwisku Nimietz. Dlaczego zatrzymano właśnie Rudolfa? Napyskował? Stanął w czyjejś obronie? Powiedział o jedno słowo za dużo? Toż to był tylko piętnastolatek. Nie sądzę, by miał przy sobie broń. Wątpię, by chciał kogoś zabić. Jestem pewna, że rodzice prosili go o ostrożność i niewdawanie się w polemiki czy spory z powstańcami. Został aresztowany, bo go rozpoznano. Bo komendant z Markowic poprzedniego roku, w trakcie II powstania, wtargnął do willi Haasych i znał Rudolfa. Wiedział, że to Niemcy, że są bogaci. Na pewno wiedział, że to Żydzi. Choć akurat nie uważam, by ten ostatni fakt przyczynił się do aresztowania nastolatka.

Mapa

Rudi wraz pozostałymi aresztowanymi został popędzony w stronę Kornowaca. 2 km od wsi, gdzieś pod lasem, został zastrzelony. Był jeńcem, można by rzec jeńcem wojennym, a został zastrzelony. 24 godziny po aresztowaniu, wieczorem w niedzielę Zielonych Świąt. Tak na zimno. Bez emocji, w żadnym tam afekcie. Zabito również Niemietza. Za zmarłego początkowo był uważany i trzeci jeniec – Wasner, którego szukający syna Felix Haase, odnalazł przypadkowo w szpitalu w Rydułtowach. To właśnie ciężko ranny Wasner zdał mu krótką relację z tego co się stało. Ojciec szukał syna wraz dr. Białym, komisarzem powiatowym Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Rybniku oraz francuskim kapitanem Lalannem. Takie to były pogmatwane czasy. Polak z Niemcem pod eskortą Francuza. Gdyby nie przedśmiertna relacja Wasnera, rodzina Haasych nigdy by się nie dowiedziała co się stało. A tak choć jedynym pocieszeniem mogły być dla nich jego słowa, że Rudolf się nie bał i umarł jak bohater. Według orzeczenia lekarskiego Rudolf nie był torturowany. Mimo, że początkowo odmawiano wydania zwłok Rudolfa, to ostatecznie zostały sprowadzone pod eskortą wojskową do Rybnika. Mogę się domyślać, że musiało to sporo kosztować rodziców.

Poradzono im, by pogrzeb był skromny i bez zbędnych uroczystości. Rybnik w owym czasie był już w rękach powstańców. Jak napisał Felix: „Trumna była pokryta wieńcami i palmami”. W tym roku, przy okazji poszukiwań informacji o rybnickich rabinach, znalazłam skromną notkę rabina Nellhausa (jego notatnik znajduje się w Instytucie Leo Baecka), z której wynika, iż Rudolf został pochowany na naszym cmentarzu 19 maja 1921 r. W uroczystości brali udział, oprócz rodziny i przyjaciół, nauczyciele (oczywiście za wyjątkiem polskich), starosta oraz zdymisjonowany burmistrz niemiecki.

Notka rabina Nellhausa

Felix zaraz w czerwcu 1921 r. zastrzegł, iż jeśli Rybnik przypadnie Polsce, to ciało Rudolfa zostanie przewiezione do Niemiec, co się wnet stało. Wyobrażacie sobie tą traumę, którą przechodziła rodzina? Co musiała przejść mama Rudolfa – śliczna Sonia. Co czuł tata, gdy wbrew religii zadecydował, by ekshumować zwłoki syna? Gdy musieli naruszać jego spokój?

Rudolf został powtórnie pochowany na żydowskim cmentarzu Weißensee w Berlinie w lipcu 1921 r. Tym razem w alejce dla zasłużonych. Sonia na drzewie genealogicznym zrobiła odręczny dopisek, który do dziś świadczy o okrucieństwie trzech bandziorów, którzy zabili dziecko w trakcie III powstania śląskiego. Po ponad 150 latach członkowie rodziny Haasych przestali być rybniczanami i opuścili Rybnik na zawsze.

Rudolf na drzewie gen

Śmierć Rudolfa odbiła się echem w wychodzącej wówczas prasie. Zarówno lokalnej jak i niemieckiej. Pamięć o swoim synu kultywował Felix. Po jakimś czasie młody Haase został zapomniany, ale powrócono do jego śmierci pod Rybnikiem ponownie pod koniec lat 20., kiedy to zaczął narastać kryzys w Republice Weimarskiej i zapotrzebowanie na bohaterów było coraz większe. W 1927 r. lekko antysemicki Central-Verein zamierzał opublikować historię Rudolfa, ale to już zbytnio nie interesowało Feliksa. Niektórzy porównywali młodego Haasego do Alberta Leo Schlagetera – niemieckiego bojówkarza, skazanego na śmierć przez Francuzów. Nota bene wykreowanego później przez propagandę nazistowską na bohatera narodowego.

I tu dochodzę do kolejnego tragicznego momentu w historii Rudolfa. Pośmiertnej historii. Otóż po dojściu Hitlera do władzy, Neue Schlesische Anzeiger opublikował artykuł, który nie wspominał ani słowa o jego żydowskim pochodzeniu, ale za to pisał, iż „poszedł on na śmierć za Wielką Rzeszę Niemiecką (…), która tylko dzięki Adolfowi Hitlerowi stała się rzeczywistą.” O ironio! Gdybyż Rudi wiedział co Niemcy, za które zginął zrobią potem z narodem żydowskim… Ten sam artykuł ukazał się jeszcze raz w prasie niemieckiej w 1936 r., oczywiście również bez jakiejkolwiek wzmianki, iż opisywany bohater był Żydem.

Za to prawdziwi Polacy w 1937 r. stwierdzali jednoznacznie, że zapamiętają, iż w czasie plebiscytu na Górnym Śląsku Żydzi opowiadali się po stronie niemieckiej, wymieniając i mojego Rudolfa. A tak Bogiem a prawdą, to po czyjej stronie mieli się wówczas opowiadać, skoro byli Niemcami? Toż Rybnik był przez stulecia niemieckim miastem i żadne retuszowanie historii tego nie zmieni.

Glos Mazowiecki 1937 Maz.BC

Grób Rudolfa przetrwał wojnę i jego nagrobek do dziś stoi w alejce zasłużonych. Gdyby ojciec Felix nie podjął decyzji o ekshumacji, jego szczątki zostałyby rozwleczone przez złych ludzi, o których tu już wiele razy wspominałam. A tak leży w miarę blisko swego dziadka Juliusza Haasego, gdyż na tym samym cmentarzu.

Grob Rudolfa Haase

Felix wrócił jeszcze w 1921 r. na Śląsk, by sprzedać swoją fabrykę braciom Żurkom, którzy zaczęli inwestować w prawie polskim już Rybniku. Kupili też willę Haasych. Wszelkie inne należności, których Felix nie zdążył odebrać, jak choćby pożyczki, poprzepadały.

Haase KW

Haase wykluczenie hipoteki Gazeta Urzedowa 1931

Felix, Sonia, syn Ernst i córka Lotte zamieszkali w Berlinie. Dobry Bóg sprawił, że udało im się uniknąć losu wielu niemieckich Żydów i osiedlić się w Chile pod koniec lat 30. Tam też zmarł Felix Haase – ostatni właściciel rybnickiej garbarni, jeden z bogatszych i bardziej zasłużonych dla naszego miasta obywateli.

Haase po wojnie

Historia tragicznej śmierci Rudolfa została przeze mnie opisana w książce „Żydzi na Górnym Śląsku w XIX i XX wieku”. Recenzentowi – historykowi nie podobało się moje emocjonalne podejście i ocena tego, co miało miejsce w lesie pod Kornowacem. Cóż, tu już recenzenta nie ma, więc mogę napisać, że rozumiem, iż Rudi się angażował po stronie niemieckiej, że go nie potępiam, że współczuję rodzicom i że zawsze będę go bronić.

Na koniec muszę jeszcze dodać, iż jego losy zaintrygowały nawet angielskiego (amerykańskiego?) badacza Philippa Nielsena, który w książce „Das war mal unsere Heimat” wydanej w 2013 r. opublikował artykuł „Der Schlageter Oberschlesiens – jüdische Deutsche und die Verteidigung ihrer Heimat im Osten”. Pomógł mi on w zrozumieniu kilku faktów z pośmiertnej historii Rudolfa.

Myślę, że kończę na razie wspomnienia o rodzinie Haasych. Może kiedyś opiszę jeszcze odnogi drzewa genealogicznego tej familii. Zawsze znajdzie się bowiem jakieś post scriptum.

Jest dla mnie niezwykłym zaszczytem to, że mam od czasu do czasu kontakt z wnuczkami Felixa, a zarazem córkami Ernsta, czyli brata Rudolfa. I z niecierpliwością czekam na otwarcie muzeum Żydów Górnośląskich, gdzie historia tej rodziny zostanie przedstawiona, gdyż jest niezwykła i, dzięki uprzejmości potomków, wyśmienicie udokumentowana.

***

Linki dla tych, którzy chcą od początku przeczytać opowieść o rybnickiej rodzinie Haase:

Haase epopeja (cz.1)
Haase epopeja – przodek Efraim (cz.2)
Haase epopeja – pośmiertna kariera Charlotty (cz.3)
Haase epopeja – Ferdynand (cz.4)
Haase epopeja – Juliusz społecznik (cz.5)
Haase epopeja – Felix i jego rodzina (cz.6)

(zdjęcia pochodzą ze zbiorów rodziny Haase, z książki „Das war mal unsere Heimat”, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Mazowieckiej Biblioteki Cyfrowej, Instytutu Leo Baecka)

Hanys z Pomorza

Roman Brodowski

 Dlaczego Hanys z Pomorza?

Gdy po ukończeniu szkoły podstawowej podjąłem decyzję nauki w szkole górniczej, nie myślałem o tym, że na Śląsku spędzę wiele wspaniałych lat mojego życia. To że chciałem uczyć się zawodu górnika, bądź co bądź nieco egzotycznego dla pomorzanina, spowodował fakt, iż szkoła znajdowała się bardzo daleko od domu rodzinnego, posiadała internat, a do tego była to, jak mi się wydawało, szkoła dla wybranych. Poza tym podobał mi się ten zawód. Wiele się o nim w tamtych czasach mówiło. Dla naszego pomorskiego społeczeństwa ludzie pracujący pod ziemią, wydobywający węgiel, kojarzeni byli z siłą i odwagą – jednym słowem, byli twardzielami. A ja, najsłabszy i najmniejszy w klasie, często wyśmiewany z powodu cherlawego wyglądu, chciałem być takim prawdziwym twardzielem.

– Co mi tam – myślałem. Ukończę zawodówkę, potem technikum i wrócę do domu. Przecież i na Pomorzu górnicy mogą się przydać, a do tego zarobki w tym zawodzie są o wiele wyższe niż gdzie indziej.

Rzeczywistość jednak okazała się inna niż moje zamierzenia. Po przyjeździe do szkoły górniczej prawie natychmiast poczułem się jak w domu. Większość kolegów, podobnie jak, ja nie pochodziło ze Śląska, lecz z terenu całej Polski. Mietek na przykład przyjechał z okolic Białegostoku, a Adam z Młynar koło Elbląga. Mieszkaliśmy razem w trzyosobowym pokoju.

Miejscowi nazywali nas prześmiewczo „gorolami” (proszę nie mylić z góralami), my zaś mówiliśmy o nich, że są „ hanysami” czyli z niemiecka – Hansami.

To prawda, w tamtych czasach różnice między przybyszami a rodowitymi Ślązakami były dość znaczące. My, przyjezdni, zazwyczaj przywoziliśmy ze sobą naszą kulturę, tradycję oraz nasze „inne” pojęcie świata, co często doprowadzało do konfliktów. Ale też brak było tolerancji.

Pierwsze tygodnie nauki odbywały się w atmosferze wzajemnego poznawania, zawiązywania znajomości czy też przyjaźni. Gdyby nie to, że byliśmy jedyną klasą, do której nie uczęszczała ani jedna, powtarzam, ani jedna dziewczyna, bylibyśmy najbardziej reprezentatywną, i to pod każdym wzgędem, klasą w szkole. Niestety klasy o profilu mechaniczno – technologicznym przewidziane były tylko dla chłopców i wraz z klasami elektro-automatycznymi zaliczały się do tak zwanych klas elitarnych.

Nic więc dziwnego, że zazdrościliśmy innym, mieszanym, klasom przyjemności uczenia się z koleżankami.

Doskonale widać to było na przerwach lub imprezach szkolnych. Gdy któryś z nas, zwłaszcza nie Ślązak, próbował skontaktować się z jakąś ładną śląską koleżanką, natychmiast znajdował się przy niej tak zwany „anioł stróż”, który zazwyczaj skutecznie uniemożliwiał jakąkolwiek przyjemność. A przecież mieliśmy już po szesnaście lat i nic dziwnego w tym nie było, że lgnęliśmy do towarzystwa dziewcząt. One zaś, w okresie dojrzewania, nie były już dla nas głupimi gąskami, nadającymi się do targania za włosy, poklepywania czy też wykorzystywania jako pomoc naukową do odrabiania lekcji. Z wiekiem ich wartość w naszych oczach wzrastała, i to w zastraszającym tempie. Zaczęły być obiektem westchnień, zauroczeń, czy też nie całkiem jeszcze pojętych przez nas pragnień. Tak, to prawda – w naszym gronie przyszłych mechanizatorów górnictwa, czuliśmy się jak w klasztorze, jak duchowni obarczeni balastem celibatu.

Pod koniec października pojawił się w naszej szkole jakiś tajemniczy facet. Chodził od klasy do klasy i w obecności nauczycieli obserwował uczniów, zadając niektórym pytania.

Do naszej klasy wszedł podczas lekcji języka polskiego. Powoli podszedł do nauczycielki, długo z nią o czymś rozmawiał. Sprawiali wrażenie, jakby się bardzo dobrze znali.
My zaś, przekonani, że mamy do czynienia z pracownikiem kuratorium oświaty, czekaliśmy w napięciu na dalszy rozwój sytuacji.
Nagle oboje zwrócili się w naszą stronę, a pani wskazując palcem wywołała kilku z nas po imieniu. Na pierwszy ogień poszedł Mietek, następnie Gerard, Andrzej, a na końcu ja.
– To że Mietek został wybrany, to i słusznie, bo miał najlepsze wyniki w nauce, a poza tym wyróżniał się spokojem i inteligencją – pomyślałem sobie wówczas.            – Gerard też potrafił więcej od innych. Jak na Ślązaka, był wyjątkowo łagodny i koleżeński. Andrzej należał do klasowej elity. Ale ja? Dlaczego ja? Przecież w niczym się nie wyróżniałem. Niczego, ani złego, a tym bardziej dobrego, nie można było o mnie powiedzieć.
Mężczyzna podszedł do mnie i zapytał, czy potrafię dobrze czytać. Zaśmiałem się.         – Czy potrafię czytać? – powtórzyłem z niedowierzaniem pytanie. – Pan chyba ze mnie żartuje, proszę pana – odpowiedziałem z lekką drwiną. – W dziewiątej klasie chyba każdy normalny człowiek potrafi czytać i pisać.
– Twardy jesteś chłopcze i widać że masz charakter, a to mi się w tobie podoba. Skoro więc twierdzisz, że potrafisz, to udowodnij mi i przeczytaj ten wiersz.
Podał mi otwartą książkę. Spojrzałem do środka i zacząłem pospiesznie, na głos, czytać. Najpierw tytuł, potem nazwisko autora, a następnie płynnie i szybko cały utwór. Pamiętam, że była to „Ciemność” Cypriana Kamila Norwida.
Przeczytałem i spojrzałem, w poczuciu dobrze wykonanego zadania, na kolegów, a następnie, oddając książkę właścicielowi, pewny siebie czekałem na werdykt.
– Muszę przyznać, że sprawnie ci to poszło. Bez zająknięcia, jednym tchem i szybko. Super. Nie wiem, czy rozumiałeś treść tego, co przeczytałeś – uśmiechnął się nieco szyderczo. Jeżeli tak, to wytłumacz nam proszę, co autor chciał przekazać swoim czytelnikom słowami tego dzieła?
W klasie zapanowała cisza. Nie wiedziałem c o powiedzieć. Rzeczywiście, z jednej strony przeczytałem tekst, z drugiej zaś nie potrafiłem wytłumaczyć jego sensu.
– To normalne, przyjacielu, że nie wiesz o czym Norwid myślał, pisząc swoje dzieło.     Ja też bym tego nie wiedział, gdybym nie przeczytał powoli, z zastosowaniem tak zwanej analizy myślowej tekstu – przerwał tę ciszę, wybawiając mnie niejako z opresji mój rozmówca.
– A swoją drogą, masz dobrą dykcję i potrafisz w nieudawany sposób wyrażać nie swoje emocje, czyli masz talent i wszelkie predyspozycje, by zostać dobrym aktorem – dodał na zakończenie i, poklepawszy mnie po plecach, odszedł. Pozostał w klasie jeszcze przez jakiś czas, rozmawiając krótko z Mietkiem, Gerardem i Andrzejem, a ja, siedząc w ławce, przez cały ten czas próbowałem zrozumieć, co usłyszałem. Pochłonięty myślami, nawet nie zauważyłem, kiedy po rozmowie z nauczycielką pożegnał się i wyszedł. Dopiero, gdy polonistka, która była jednocześnie opiekunką naszej klasy, zwóciła się do mnie po imieniu – zareagowałem.

– Jutro ty i Gerard zgłosicie się o dziewiątej w Wojewódzkim Domu Kultury, w Katowicach. Zostaliście wytypowani do reprezentowania naszej szkoły podczas tegorocznego święta „Barbórki” i przez najbliższe pięć tygodni, zawsze we wtorek i piątek będziecie uczestniczyli w próbach zespołu międzyszkolnego. Reszty dowiecie się na miejscu – powiedziała. – Pan, który przed chwilą nas opuścił, jest reżyserem, odpowiedzialnym za przygotowanie programu artystycznego. Poszukiwał utalentowanych uczniów we wszystkich szkółach górniczych naszego zjednoczenia – dodała.

Tak więc Gerard jak i ja zostaliśmy wybrani. Szkoda tylko, że Mietek odpadł. Zmartwiło mnie to trochę, byliśmy już niemalże przyjaciółmi.

Następnego dnia wczesnym rankiem, zwolnieni z zajęć, wyruszyliśmy z Gerardem i pięcioma innymi kolegami z naszej szkoły do domu kultury w Katowicach. Kiedy przybyliśmy, w gmachu czekało już około stu pięćdziesięciu uczniów z innych szkół. Punktualnie o dziewiątej wyszedł do nas w asyście dwóch młodych dziewczyn, poznany już wczoraj reżyser.

Powitał nas, przedstawił siebie i obie panie, opisał szczegółowo nasze zadania. Było nas 180 osób z dwunastu szkół i mieliśmy stworzyć zespolony chór, którego zadaniem było przygotowanie i wykonanie trzech śląskich pieśni podczas centralnej akademii z okazji „Barbórki”. Otrzymaliśmy teksty piosenek i asystentki „kapelmajstra” (tak nazwaliśmy szefa) ustawiły nas w sześć rzędów. Mnie oczywiście, jako że należałem do najniższych, postawiono w pierwszym rzędzie, niemalże pośrodku. Reżyser podszedł do jakiegoś chłopaka o kędzierzawych, jasnych włosach, następnie do mnie i, wyciągając nas z rzędów, powiedział: – Dla was panowie mam szczególne zadanie. Nauczycie się na pamięć wierszy i będziecie je recytować między pieśniami. Zajmę się wami osobiście. Pierwsza próba trwała cztery godziny, chór śpiewał, a właściwie wył niby stado zgłodniałych baranów, a my w maleńkim pomieszczeniu socjalnym poznawaliśmy otrzymane wiersze.

Karol, chłopak z Szombierek, dostał trzystonicowy monolog Gustawa Morcinka, ja zaś ośmiozwrotkowy wiersz jakiegoś nieznanego poety z Zabrza.
Po próbie, zmęczony, z tekstem w kieszeni wróciłem wieczorem do internatu.
– Ciesz się bracie, że ciebie nie dostali – powiedziałem do Mietka na powitanie. – Ciesz się – powtórzyłem, rzucając zmiętą kartkę z tekstem do wyuczenia, na stół.

Mijały tygodnie, czas do barbórkowego święta przybliżał się nieubłagalnie, a my zachowywaliśmy się coraz bardziej profesjonalnie. Chór dawno przestał wyć, a zaczął śpiewać tak, że aż miło było posłuchać. Ja także mój wiersz dawno już opanowałem i to do do tego stopnia, że mógłbym go recytować w każdej formie, a to w wersji dramatycznej, a to jak satyrę , a to znowu jak utwór liryczny. I mimo że powtarzałem go go setki razy, reżyser zawsze znalazł coś, co mógłbym lepiej powiedzieć.

W końcu nadszedł ten dzień. W chłodną, słoneczną sobotę, ubrany w galowy strój z czakiem na głowie, maszerowałem przez miasto. Po drodze spotykałem dziesiątki osób odświętnie odzianych
w stroje ludowe lub mundury górnicze.
Wszyscy spieszyli w tym samym kierunku,
do „Spodka”.

Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że jestem tym ostatnim, na którego czekano.
– No, nareszcie! – usłyszałem zza pleców zdenerwowany głos Karola.
– Gdzie ty się podziewałeś? – zapytał. – Kapelmistrz od zmysłów odchodzi, wydzwaniając za tobą do szkoły.
– Jak to – zdziwiłem się. – Przecież umawialiśmy się na trzecią, a teraz jest dopiero za dwadzieścia – dodałem – spoglądając na zegarek.
-Jakie za dwadzieścia. Dwadzieścia po trzeciej, a nie za dwadzieścia! – wyjaśnił.
Spojrzałem jeszcze raz na cyferblat, następnie przyłożyłem zegarek do ucha. Nie tykał.
– No tak, masz… – nie dokończyłem.
Niespodziewanie, obok mnie pojawił się, jakby spod ziemi wyrósł, Pan Reżyser. Popatrzył, kazał się okręcić, poprawił pióra na głowie i z nieudawanym zadowoleniem, pozytywnie skomentował mój wygląd.

– Przepraszam… – chciałem wyjaśnić spóźnienie. – Nie trzeba. Ważne, że jesteś – przerwał mi, jakby znając moje intencje. Nagle usłyszeliśmy donośny głos organizatora akademii. – Za pięć minut Chór wchodzi na scenę – poinformował – proszę się przygotować.

Dopiero teraz można było zauważyć nasze zdenerwowanie, tremę, strach. Każdy z nas starał się wygłuszyć narastające napięcie, jak tylko potrafił. Jedni bezwiednie poprawiali włosy, inni manipulowali przy guzikach, a jeszcze inni wykonywali jakieś nieskoordynowane ruchy rękoma. Nie mniej od nas przeżywali to, co ma się za chwilę wydarzyć, opiekunowie naszej grupy. Od tego, jak my zaprezentujemy się na scenie, zależało ich „być, albo nie być”

– Wchodzimy – usłyszeliśmy sygnał. Powoli przez odsłoniętą szpaltę zwisającej kurtyny, przesuwalśmy się na wyznaczone wcześniej miejsce na scenie. Scena była ogromna i pomieściłaby nie jeden, a trzy takie chóry jak nasz. Staliśmy na niej podczas prób, nie była więc nam obca. Tym razem jednak wyglądała inaczej.

Oślepiające światła reflektorów, przygotowana w nocy scenografia, a przede wszystkim wypełniona pięcioma tysiącami widzów widownia wywarła na nas wrażenie, że trudnobyłoby to opisać. Na szczęście, o czym dowiedzieliśmy kilka minut przed wystąpieniem, wraz z członkami naszego chóru wystąpić ma około dwudziestu członków zespołu pieśni i tańca, „Śląsk”, wtopionych w naszą grupę. Dzięki temu poczuliśmy śmielej i pewniej.

Zaczęło się. Na początek zaśpiewaliśmy znaną piosenkę „Walczyk górniczy”. Poszło nam całkiem nieźle. Potem wyszedł Karol i powiedział , z prawdziwie aktorskim zacięciem, przygotowywany tak długo monolog , zaśpiewaliśmy jeszcze dwie śląskie pieśni. Przy pomocy zawodowych śpiewaków wykonaliśmy je prawie-że profesjonalnie. W końcu przyszła kolej na mnie.
Wyszedłem z rzędu na trzy kroki do przodu, spojrzałem na publiczność i…
Nie potrafiłem wykrztusić ani jednego słowa. Nogi miałem jak z waty i zapomniałem wszystko, co miałem powiedzieć. Po prostu – zjadła mnie trema .

Na widowni zapanowała cisza, którą co jakiś czas przerywał błagalny szept stojącego z boku reżysera. – Mów coś, nie bój, jestem przy tobie, mów! – powtarzał. Powiedziałem. Nie wiem jak to się stało, ale powiedziałem. Zacząłem spokojnie, bez nerwów szukać w myślach treści wiersza. – Najważniejsze to mówić logicznie, na temat, z właściwie dobranym rymem. – podpowiadało mi moje wnętrze, moje drugie ja.
Nie wiem jak długo mówiłem i co mówiłem. Byłem jak w transie. Dopiero kiedy skończyłem, zrozumiałem, co się stało. Publiczność biła brawo, a ja stałem, nie mogąc się ruszyć. Dopiero, kiedy zeszliśmy ze sceny, emocje opadły.

Kiedy podszedł do mnie ten, który przez kilka tygodni walczył o to, aby nauczyć mnie prawdziwej recytacji, nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy, Czułem, że go zawiodłem. A On powiedział tylko: „Geniusz, prawdziwy talent, chciałbym mieć takiego syna”. Z tym geniuszem to oczywiście przesadził, a to że porównał mnie do syna? –
Z tego co wiedziałem, to po utracie żony w czasie wojny, pozostał sam.
***
– Dlaczego Hanys z Pomorza? – no właśnie. Kiedy schodziłem ze sceny, to głośno dziękowałem św. Barbarze za opiekę, słowami „Gryfna Panienko, kej by nie Ty, to bych nie szafnoł. Dziękuja Ci, ześ mnie obekła w siły”. Idący obok mnie Gerald, kiedy usłyszał te słowa – wykrzyknął „ To jest nosz, Hanys…, z Pomorza!”

I tak przez kolejne trzy lata szkoły nazywano mnie Hanysem z Pomorza.

W górę rzeki (7)

Zbigniew Milewicz

Skutki wspólnego kopania rowów

milewiczkopanierowowNowym kamieniem wśród tych śląskich, Paluchowych i Hamplowych, który pewnego dnia wpadł do ogródka przy ulicy Wesołej, był mój przyszły ojciec. Stanowił w pewnym sensie okaz egzotyczny, bo i mówił, i zachowywał się inaczej niż miejscowi, co niekoniecznie musiało się wszystkim podobać, ale może właśnie dlatego mama się nim zainteresowała. Pochodził z Wilna, z ojczyzny polskiego wieszcza narodowego, którego wiersze kochała, wiele z nich znała na pamięć. W maturalnym roku pojechali cała klasą na wycieczkę do Nowogródka, który wówczas był jeszcze polski, do nowo otwartego muzeum Adama Mickiewicza. Ojciec nawet podobnie się nazywał, więc jak przejść obok kogoś takiego obojętnie? A mogła to zrobić.

milewiczzareczyny (2)Tak jak kiedyś do Jadzi Hamplówny, również do Niny Paluchówny uderzało w konkury wielu młodych ludzi. Wszyscy dobrze ułożeni, z tzw. porządnych domów; Zerwane zareczyny...jeden z nich miał na imię Gerard (na zdjęciu po prawej), dziadkowie go akceptowali, jako ewentualnego zięcia i z nim mama była już prawie, a może faktycznie zaręczona, tego dokładnie nie wiem. W międzyczasie jednak pojawił się człowiek o imieniu Edward, którego poznała w ostatnich miesiącach wojny, prawdopodobnie przy kopaniu rowów przeciwlotniczych. Od kilku lat pracowała już wtedy w firmie drzewnej Gebr. Grabowski w Katowicach, gdzie najpierw zajmowała się stenografią, a później prowadziła dział kalkulacji. Podobno firma ta do dziś istnieje w Niemczech. Kiedy spotkała ojca, miała 23 lata, on był o 7 lat starszy. W niczym nie przypominał Ninie dotychczasowych adoratorów, zwykle rówieśników, z którymi dyskutowała o przeczytanych książkach albo obejrzanych sztukach teatralnych, przekomarzała się i flirtowała. Mówił niewiele, ważył słowa, a głos miał głęboki, śpiewny, wielu kwestii nie dopowiadał do końca, co dodawało mu tajemniczości i sprawiało na mamie wrażenie, że jest bardzo mądry.

milewiczparamlodaBył pierwszym mężczyzną z prawdziwego zdarzenia, który stanął na jej drodze, pewnym siebie i zdecydowanym, który bodaj po kilku tygodniach znajomości oświadczył się. Powiedział, że chciałby z nią założyć rodzinę, bo wydaje mu się, że jest dobrym materiałem na żonę i matkę ich przyszłych dzieci. Nie wiem, czy powiedział, że mamę kocha i będzie dobrym mężem, ale nie zdziwiłbym się gdyby, jako człowiek w gruncie rzeczy mało romantyczny, uznał to za zbędne. Mama zaś o życiu wiedziała niewiele. Rosłam w domu jak pod kloszem – opowiadała mi później. – Umiałam coś ugotować, posprzątać, grać na pianinie, świadectwo maturalne wyglądało ładnie, ale z moją mamą na wiele tematów nie można było w ogóle rozmawiać. Kiedy miałam 21 lat i po raz pierwszy pocałowałam się z chłopakiem na randce, to myślałam, że od tego zachodzi się w ciążę. W szkole o ważnych sprawach też nie uczono, były tematem tabu.

Z pojedynczych zdań, które Edward wypowiedział o sobie, wynikało, że w Wilnie nie miał łatwego życia, a kiedy do miasta wkroczyły hitlerowskie wojska, wyjechał na przymusowe roboty do Niemiec, gdzie ciężko pracował. Mama postanowiła w małżeństwie wynagrodzić mu te wszystkie niedostatki. Wyrosła na romantycznej literaturze, w tradycyjnym, katolickim środowisku i naturalna empatia szła u niej w parze z łatwowiernością; myślę, że te cechy po niej oddziedziczyłem. Widziała, że ojcu brakuje towarzyskiej ogłady i tzw. manier, nie umiał tańczyć, a ona taniec uwielbiała, w kościele nie bardzo wiedział, jak się zachować, ale wierzyła, że wszystko to przyswoi mu w przyszłości. Była urodzoną optymistką.

milewiczzareczynyDziadkom nie pasował jako kandydat na męża dla córki. Przede wszystkim nie był ze Śląska i mało o nim wiedzieli. Życiowej zaradności nie mogli mu odmówić, ale wątpili w szczerość jego małżeńskich zamiarów; niczego materialnie nie posiadał, ożenek z moją mamą mógł być podszyty chęcią wzbogacenia się, mogło mu np. chodzić o dom, który był ich oczkiem w głowie. Ciocia Irka opowiadała mi, że mój ojciec nie nosił litery „P“ na ubraniu, pracował u jakiegoś niemieckiego szewca i miał niemieckie dokumenty, które pozwalały mu na korzystanie z basenu, kina czy kawiarni, przeznaczonych tylko dla obywateli III Rzeszy. Czyli był przymusowym robotnikiem, ale jakby na specjalnych prawach, co dziwiło dziadków. Na Bugli w Katowicach, gdzie przed ślubem ojciec chodził z mamą popływać, ludzie oglądali się za nimi i wzdychali, jaka to piękna para. Rodzice mamy też wzdychali, ale ze zmartwienia, że Nina dokonała takiego wyboru i niczego nie daje sobie wytłumaczyć. W tym momencie pasowałoby mi przerwać na jakiś czas śląski wątek i wrócić do wileńskiego, od którego rozpocząłem swoją rodzinną opowieść. Wilno będzie jednak w następnym wpisie, bo właśnie na Śląsk nadchodzą krasnoarmiejcy, a oni lubią to robić bezzwłocznie.

milewiczzareczyny (1)Innymi słowy, te rowy przeciwlotnicze czy przeciwczołgowe, które moi przyszli rodzice razem kopali, nie na wiele się zdały. W styczniu 1945 r. Armia Czerwona przełamała na Górnym Śląsku niemiecki front i tutaj wojna się już zakończyła, ale powstały inne problemy. Kiedy bojcy albo NKWD dotarli na Wesołą, Erwina, jako niemieckiego faszystę, postawiono pod murem. Odbył się krótki sąd polowy i gdyby nie sąsiad z domu obok, pan Kruzel, który zaświadczył, że dziadek jest powstańcem śląskim, nikt by mi już tak pięknie nie pokazał, ani nie opisał Tatr. Pan Kruzel to była też piękna postać. Przyszedł razem z radzieckimi żołnierzami z ugrupowania marszałka Koniewa, w polskim mundurze oficerskim. Nie wiem, czy w tym ugrupowaniu służył, ale przyszedł z frontu do domu. Zapamiętałem po latach jego łysą, jak księżyc głowę, przysadzistą sylwetkę i jowialną, dobrą twarz. Pamiętam też jego uroczą, zawsze pogodną żonę, podlewającą kwiaty w ogrodzie i oranżerii na pierwszym piętrze. Bardzo się kochali. Kiedy po latach wspólnie spędzonego życia, ona pierwsza odeszła, on z rozpaczy popełnił samobójstwo.

milewiczweseleMoi rodzice pobrali się 27 marca 1945 r. w Chorzowie. Ceremonia ślubna odbyła się w urzędzie stanu i kościele, a wesele w domu młodej pani, na Wesołej, w wąskim gronie rodziny i najbliższych sąsiadów. Ze strony ojca nie było nikogo, poza jego przyjacielem Ryszardem Esopem, który świadkował mu na ślubie. Rodzice poszli mieszkać na swoje, z mieszkaniami w owym czasie nie było problemów, wiele stało pustych. Ich niemieccy właściciele ewakuowali się w ślad za pokonaną armią na Zachód, ale atrakcyjne adresy były w cenie. Dziadkom pewnego dnia zagroziła eksmisja, oficjalnie z powodu volkslisty i wtedy mój ojciec pokazał, co potrafi. Nie wiem, jak to zrobił, ale przy pomocy osobistych kontaktów, gdzieś tam, udało mu się ten nakaz anulować. Wujka Jurka, brata dziadka, nie było już wtedy w Chorzowie, ale w suterenie na Wesołej nadal mieszkała jego żona z dziećmi. Nie wiem, kto zajmował parter po Rosenbergach, później wprowadził się tam pan Jazowy, mój przyszły profesor łaciny w Słowaku, z rodziną. To już jednak znacznie nowsze dzieje.