Mal Content
Z dziennika tetryka 12
Wirują, wirują, tysiące szprych w kole fortuny matuli…, a rower dzielnie niesie, przez monotonny jesienny krajobraz, mnie samego i moje znienawidzone nadmiarowe kilogramy. Humor dopisuje mi nieszczególnie. Wszelako tetrykowi przystoi chandra.
W czym właściwie tkwi problem? Że trzecia dekada listopada? Zimno? Ciemno? Szaro? Gołe drzewa? Depresja? Oczywiście. Że budzą się nieuchronne skojarzenia z jesienią życia, przemijaniem, końcem? Zapewne. Banalne konstatacje. Zgrane metafory. Nie warto się w nie zagłębiać. A już broń boże nie ulec pokusie, by owe nastroje przekuwać w poezję.
Mam za sobą taki epizod. Jak chyba większość wrażliwych nastolatków. Czego tam nie było! Zmaganie z absolutem. Burza uczuć: tych infernalnych, rzecz jasna. Wiwisekcja zbolałej duszy. Wadzenie się ze złym i niesprawiedliwym światem – z pozycji mędrca życiem srodze doświadczonego. Toute la lyre! Gdy jakiś czas później przypadkiem wpadła mi w ręce ta produkcja, nie wiedziałem, co z oczami robić. Nie było takiej mysiej dziury, w której mógłbym się ukryć skutecznie przed swoim zażenowaniem.
Powinno mnie to trwale wyleczyć z wszelkich prób lirycznych. I prawie wyleczyło. Desperackie akty grafomaństwa zdarzają się co prawda, ale bardzo rzadko: raz na pół roku mniej więcej. Muszę bowiem nieco ulać goryczy i żółci, rozładować odrobinę żal za niezrealizowanymi literackimi marzeniami. Ulżę sobie i na kilka kolejnych miesięcy mam spokój. Kieruję się wszakże w tych momentach desperacji zasadą minimalizmu: poemat krótki, to i wstyd niewielki. Mój dziennik zawiera zresztą ślady owych emocjonalnych drgawek.
Tym razem nawet nie próbuję. Poezja nic tu nie pomoże, albowiem rzecz cała rozgrywa się na poziomie molekuł. Pogrążam się w spleenie, gdyż brak słońca hamuje syntezę witaminy D. Za to jazda rowerem wzmaga wydzielanie endorfin; telepię się przeto z uporem jak ten głupi na welocypedzie o zmroku, w zgniłej mgle i w mżawce.
Gorycz? Alkaloidy. Żółć? Fosfolipidy oraz bilirubina. Metabolizm, nie metafizyka. Chemia, nie liryka. Może lepiej niech tak już zostanie.
I mknę dalej przez szary krajobraz, dziwując się małemu paradoksowi mej biografii. Oto bowiem przez całe liceum raz jeden musiałem wziąć korepetycje, gdyż groziła mi lufa na koniec roku. Z chemii. Której nie umiałem i nie lubiłem. A której świadomość dziś pomaga mi zmagać się z bólem istnienia.
Serdecznie pozdrawiam
T.Ru
O to, w rzeczy samej, idzie. Metafizyka nie istnieje, ale magia roweru jednak tak:)