Ewa Maria Slaska
Wstęp

W roku 2013 pewna bardzo szacowna instytucja warszawska wykazała zainteresowanie książką o rodzinie Lublinerów, nad którą wówczas pracowałam. Ba, pojawił się pomysł, by ta książka stała się zalążkiem całej nowej serii wydawniczej. Umówiłyśmy się z panią redaktor, że potrzebuję jeszcze mniej więcej dziewięciu miesięcy na pracę. Wróciłam do domu zachwycona i natychmiast intensywnie zabrałam się do pisania i poprawiania. W umówionym terminie wysłałam pdfa książki do pani redaktor. I nic się nie wydarzyło. Rok był już w międzyczasie 2014. Napisałam, zadzwoniłam (bardzo nie lubię!), zapytałam. Pani redaktor była chora, nie mogła czytać na ekranie. Skopiowałam książkę na papierze, zawiozłam do Warszawy. Rok był już w międzyczasie 2015. Po 12 miesiącach czekania, spytałam nieśmiało, co dalej? Miałam poczekać jeszcze miesiąc na ostateczną decyzję. Po miesiącu odpowiedź była taka – książka jest wspaniała i świetnie się ją czyta, ale… No cóż, czasy się zmieniły, dyrektor naczelny nie chciał jednak ani nowej serii wydawniczej, ani mojej książki. Rok był już w międzyczasie 2016. Odłożyłam słuchawkę (wciąż mam jeszcze staroświecki telefon ze słuchawką, ale, hola! komórkę oczywiście też) i siedziałam patrząc bezmyślnie w ekran komputera. Od momentu pierwszej rozmowy z panią redaktor minęły ponad trzy lata, a ja przez cały ten czas pracowałam nad moją książką z myślą, że zostanie wydana w ważnej instytucji. Przyzwyczaiłam się i teraz nie wiedziałam, co dalej. W ogóle nie wiedziałam, co dalej, bo nigdy przedtem nie wydałam ksążki, wysyłając ofertę do wydawnictwa, zawsze to wydawnictwa zgłaszały się do mnie i nigdy przedtem ta staroświecka metoda mnie nie zawiodła.
I wtedy zadzwonił telefon. Na pewno mi nie uwierzycie, ale naprawdę tak było. Wciąż jeszcze siedziałam przy biurku zdruzgotana ostateczną odmową z ważnej instytucji, gdy w telefonie odezwał się pan Geisler z wydawnictwa Zielonka i powiedział, że on chętnie wyda moją książkę. Piszę przecież o rodzinie Lublinerów, a ta szacowna rodzina mieszkała też w Zielonce i ich to jako regionalistów interesuje.
Powiedziałam “tak” i w roku 2018 książka się ukazała (jest datowana na rok 2017, ale to już naprawdę nieważne).
Punkt kulminacyjny. Od tego czasu kocham małe wydawnictwa regionalne.
Rozwinięcie
Wiosną 2022 roku pojawiło się u mnie pięć książek. Nie wszystkie na raz, ale jednak w czasie blisko siebie. Najpierw leżały w kuchni, bo tam pijąc kawę, przeglądam pocztę, w tym książki nadesłane i otrzymane. Potem przenosiły się na stolik przy łóżku lub na fotel w salonie, bo głównie tam czytam ksążki, które naprawdę czytam, a nie tylko przeglądam. Już to znaczyło, że są dobre, bo nie każda książka, jaką dostaję, dociera aż do fotela i / lub stolika nocnego. Stąd zabieram niektóre z nich na biurko, a to znaczy, że będę chciała coś o nich napisać. Niedawno uderzyło mnie, że wszystkie książki dotarły na biurko (czyli będę o nich pisać) i że, choć są bardzo różne, mają jedną wspólną cechę: zostały wydane w skromnym wydawnictwie – małym, a niekiedy wręcz regionalnym!!!!
Bo jest proszę Państwa tak, że wielkie i znane wydawnictwa, które przedtem mogły trzymać nasze książki trzy lata, a potem nas olać, teraz (TERAZ) stały się twierdzami, do których zwykli ludzie (zwykli autorzy) nie mają już w ogóle dostępu. I wierzcie mi, że wiem, co piszę, bo właśnie próbuję ulokować w wydawnictwie swoją nową powieść. Napisałam do 20 wydawnictw i już mi się dalej nie chce. Och, jak mi się marzy powtórka z własnej historii wydawniczej, och, jakbym chciała, żeby zgłosił się do mnie jakiś regionalista i powiedział – z Gdańska przez Berlin do Nowego Jorku!? To doprawdy mój temat! Biorę!
A na razie opowieść o małych wydawnictwach.





Agnieszka Kostuch, O literaturze. Otwarcie, wydawnictwo MK, Kraków 2022
Jacek Krenz, Latem w Jastarni, wydawnictwo Region, Gdynia 2022
Tomasz Fetzki, Édouard Onésime Séguin, wydawnictwo Impuls, Kraków 2020
Marek Zagańczyk, Berlińskie widoki, wydawnictwo Austeria, Kraków 2019
Mieczysław Bonisławski, A my zostajemy w Zielonej Górze, wydawca Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, Zielona Góra 2022
W tym subiektywnym i przypadkowym wyborze Kraków zdecydowanie przoduje. Nie wiem, czy ma to znaczenie. Może.
***
Książka Agnieszki Kostuch to rozmowy z autorkami i autorami, pisarkami i pisarzami, poetkami i poetami. Niektóre z tych osób są znane lub bardzo znane, niektóre cieszą się zapewne sławą lokalną, o niektórych bez tej książki nigdy byśmy nie usłyszeli. Kostuch rozmawia z nimi o wszystkim. O pisaniu i niemocy pisarskiej, o życiu i śmierci, o problemach, tych zwykłych i tych filozoficznych. Czasem rozmowa kończy się pytaniem – co powiedziałbyś początkującej pisarce, początkującemu poecie? Dobre pytanie, sama pamiętam dwie takie wypowiedzi, skierowane do mnie wiele lat temu. Jedna była straszna. Miałam 25 lat, pewien pisarz powiedział mi, że jestem naprawdę dobrą pisarką, a teraz muszę popracować nad tym, żeby się stać dobrym pisarzem. Drugą usłyszałam dziesięć lat później – każdy pisarz, powiedział (inny) pisarz, musi uświadomić sobie, że pisząc pierwszą linijkę staje w szranki z Wielkimi i powinien zadać sobie pytanie, czy ma szansę, by zostać Szekspirem? Czy on został?
Co ja odpowiadam pisarzom i poetom? Pisz, choćby już tysiąc razy przed Tobą powiedziano to samo, pisz, bo każde pokolenie potrzebuje swoich poetów i pisarzy (a też i tłumaczy literackich i krytyków), nie możemy szukać prawdy o nas u Homera, Szekspira i Goethego, bo i my, i wy, nowi ludzie, potrzebujecie kolejnej, swojej, Woolf i następnej, swojej, Tokarczuk.
I tak to, pisząc o Kostuch, napisałam o sobie. Dziękuję za inspirację!
***
Książkę Jacka Krenza, gdańskiego architekta, malarza-akwarelisty i urban sketchera, znałam już, znają ją też czytelnicy tego bloga, bo większość tekstów, szkiców, zdjęć i akwarel ukazała się tu w kolejnych odcinkach latem 2019 roku (pierwszy TU). Ta bardzo w gruncie rzeczy prosta opowieść o prostych radościach młodych chłopaków w prostej rzeczywistości PRL-u ma tak wspaniałą atmosferę i tak dobrze spełnia swoją funkcję wehikułu czasu – bo czymże są wspomnienia jak nie wehikułem czasu? – że nabiera wręcz uniwersalnego znaczenia. Napisana poniekąd z myślą o pokoleniu dzieci i wnuków, jest jednak przede wszystkim lustrem, w którym my (starzy? starsi?) odnajdujemy samych siebie. Pełno jest tu zdań, które nas do głębi wzruszą i poruszą. Mnie poruszyło zdanie, że nie mieliśmy pieniędzy i nasze życie było bardzo skromne, ale mieliśmy swoją muzykę. Odnalazłam w nim i nostalgię, i poczucie dogłębnego szczęścia, że taką mieliśmy dobrą młodość. Wykorzystałam je (kilka innych też) w tej mojej napisanej właśnie powieści Amerykański sen. Pokolenie Solidarności. Tej, którą próbuję wydać.
I tak to, pisząc o Krenzu, napisałam o sobie. Dziękuję za inspirację!
***
Tomasz Fetzki, doktor nauk humanistycznych, pedagog specjalny, nauczyciel akademicki oraz nauczyciel i terapeuta osób z niepełnosprawnością intelektualną, napisał książkę o słynnym francuskim pedagogu, twórcy pedagogiki osób z niepełnosprawnością intelektualną. Temat niespecjalistom nie wydaje się zbyt porywający, a nasze wielopokoleniowe już doświadczenie z tym, jak piszą naukowcy, też nie zachęca do sięgnięcia po kolejną naukową pozycję, a tu tymczasem… Tymczasem temat okazuje się porywający, osobowość słynnego pedagoga nowocześnie zwichrowana i nader ciekawa, wymyślona przez niego metoda pracy z osobami niepełnosprawnymi – nowatorska, a styl absolutnie znakomity. Książkę czyta się naprawdę bardzo dobrze, czyli, jak to dawnymi czasy pisał tygodnik Przekrój, “czyta się”, i była to prawdziwa zachęta do lektury.
Tomasz Fetzki pojawiał się tu na blogu jako świetny regionalista, opisywał nam Kresy Wschodnie (np. TU – odcinek I, a potem dalsze) i Zachodnie, czyli Łużyce, Berlin, Polskę centralną, Francję a też i Czechy czasem, a czasem muzykę i poezję, czasem koty, a czasem przejażdżki rowerowe (i niech sobie szanowne Czytelnictwo samo szuka w indeksie nazwisk, albo po tytułach, bo dużo tego; choć z drugiej strony – nigdy za dużo i szkoda, że od jakiegoś czasu nic). Przede wszystkim jednak stał się doktor Fetzki zaczynem katalizującym proces pisania owej wspomnianej we wstępie książki Lublinerowie. Bez niego tej książki by nie było. Nie był inspiracją, bo inspirację znalazłam sama w sobie i w historii mojej rodziny w odległych czasach, po prawdzie tak odległych, że autor jeszcze wówczas koszulę w zębach nosił, ale na pewno był właśnie katalizatorem – ni stąd ni zowąd obcy człowiek napisał do mnie (obcej osoby), zapytał, czy na pewno naukowczyni Karolina Lubliner-Mianowska była moją cioteczną babką, a jak odpowiedziałam, że tak, to powiedział, że pisze pracę naukową o matce owej doktor Mianowskiej i czy mogłabym udzielić mu paru informacji. I tak to się zaczęło. Zaczęliśmy korespondować, spotkaliśmy się kilkakrotnie, przeszliśmy z tematów badawczo-rodzinne na wiele innych, Tomek został autorem na moim blogu. Pracę o mojej prababce, Eugenii Lublinerowej, założycielce pierwszej w Polsce szkoły dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, Tomasz wciąż jeszcze pisze, ale w międzyczasie on wydał pracę o Séguinie, a ja napisałam swoją zbeletryzowaną biografię rodziny, a przy okazji się ze sobą zaprzyjaźniliśmy, być może na tak zwane wieki.
I tak to, pisząc o Fetzkim, napisałam o sobie i mojej rodzinie. Dziękuję za inspirację!
***
Książka Zagańczyka jest tak cieniutka, że gdyby nie była ładnie wydana na ładnym, szlachetnym papierze (kremowym, czerpanym), nazwałabym ją broszurką. Autor przebywał w Berlinie na stypendium i spisał swoje wrażenia, koncentrujące się zwłaszcza na polityce i to tej z najwyższej półki. Najwyraźniej był człowiekiem, który nieustannie chodził i opisuje właśnie ten zdeptany przez siebie Berlin. I pomyśleć, że od dwóch lat i ja, i dwie moje przyjaciółki – Ela Kargol i Krystyna Koziewicz – nieustannie wydeptujemy nowe ścieżki w Berlinie, a tu tymczasem przyjechał obcy facet z Polski i odnalazł w Berlinie różne ślady, których my nie tylko nie znalazłyśmy, ale i nie znałyśmy. Zerkając od czasu do czasu do berlińskich notatek Zagańczyka, znajdziemy zatem wiele nowych nieznanych tras w naszym mieście.
I tak to, pisząc o Zagańczyku, napisałam o mnie i moich przyjaciółkach. Dziękuję za inspirację!
***
Mieczysław Bonisławski też objawiał się już na tym blogu – pisał przede wszystkim świetne teksty prawie że realne, ale jednak odrobinę fantasy, a odrobinę w duchu Marqueza i jego realizmu magicznego, w tym opowieści historyczne. Opublikował też stosunkowo niedawno wieloodcinkową powieść o Zielonej Górze po transformacji politycznej (Zderzenie na przejeździe – tu odcinek I, potem trzeba szukać). Wiele fragmentów powieści podobnie jak niektóre opowiadania autora wiążą się z koleją szprotawską i szerzej – w ogóle z kolejnictwem. Nie powinno to dziwić, autor jest regionalistą i dyrektorem Muzeum Kolei Szprotawskiej. Jego najnowsza książka łączy w sobie tę lekką ekstrawagancką skłonność do wprowadzania elementów fantasy, rzetelną wiedzę o kolejnictwie lokalnym (w tym wypadku zielonogórskim) i zacięcie edukacyjne, pod hasłem – no niechżeż się wreszcie wszyscy dowiedzą, jaka wspaniała jest lokalna historia i lokalny aktywizm, a lokalna historia kolejnictwa już zwłaszcza.
No, a ja też bardzo lubię kolej. Nie jestem żadnym znawcą ani znawczynią, z koleją osobiście łączy mnie tylko wujek mojego ojca, ten za to był zaraz po wojnie dyrektorem Okręgu Północnego Polskich Kolei Państwowych i z tej racji zamieszkał w Gdańsku. Nie jest to dla mnie bez znaczenia (piszę o tym również w powieści Lublinerzy), bo to dzięki niemu ojciec przyjechał do Gdańska i u niego w domu poznał moją mamę i tam się jej też oświadczył. Ale ja właściwie wcale nie chciałam pisać znowu o rodzinie, tylko chciałam się przyznać, że uwielbiam jeździć koleją i zawsze, jeśli się tylko da, zamiast auta, autobusu i samolotu – wybiorę kolej. Lepsze jest tylko chodzenie na piechotę, ale kolej jest po prostu niezrównana.
A teraz proszę państwa, właściwie zaraz, bo od 1 czerwca, wszyscy (i my, z Niemiec, i turyści) przez najbliższe trzy miesiące będziemy mogli jeździć pociągami regionalnymi po całych Niemczech za jedne 9 euro! To jest po prostu wspaniałe. Już się cieszę, a ze mną zapewne pół Europy.

I tak to, pisząc o Bonisławskim, napisałam o sobie i o połowie Europy. Dziękuję za inspirację!
Ewo, bo to jest tak, że działa dzisiaj prawo Kopernika- Greshama mówiące o tym, że gorsza moneta wypiera lepszą. Rosną współcześni analfabeci, co tylko czytają w sieci,( i wiesz co czytają?) a historia ich rodziców, dziadków nie obchodzi. Kasa -to jest to, co się liczy. Dzisiaj wydawnictwa, to małe przedsiębiorstwa i by się utrzymać wydają to, co się dobrze sprzedaje. A co się sprzedaje, to wiemy. Dzisiejszy świat kocha pieniądze, dzisiaj, jak zrobisz sobie reklamę i udowodnisz, że książka się sprzeda, to KTOŚ ci ją wyda. Kiedyś, kiedyś, każda biblioteka w kraju zakupywała po kilka egzemplarzy ( było, nie jest.) Czy widzicie pazerne reklamy wydawnictw i ich konkurencję na rynku wydawniczym? Dziś nie liczą się wartości książek i historia (odbieram wrażenie) nie jest potrzebna. Potrzebna kasa. Wszystkie wydadzą ci książkę. TYLKO ZAPŁAĆ. Coś wiem na ten temat, bo wydalam w sumie 9 książek (razem z tomikami) Po drodze mnie też oszukiwano. Dałam sobie spokój i moje EGO spokojniejsze. Zostało mi niewiele życia, więc CARPE DIEM. Ewo, wierzę jednak w przeznaczenie i co ma być, to będzie, a Tobie życzę, żeby się udało, bo nasze czasy nie wrócą. Amen.
Dawno nie usłyszałam tak uroczego komplementu – trafić na biurko pisarki poprzez fotel i stolik nocny 🙂 Dziękuję za tę zaszczytną gościnę 🙂
A co do “Lublinerów”, jestem wielką fanką tej książki. Mam nadzieję, że pierwotny wydawca już zrozumiał swój błąd i że nieco się zrehabilituje. Poza tym całym sercem życzę książce wznowienia (choćby w postaci ebooka, którego nie jestem wielbicielką), żeby miała szansę dotrzeć do kolejnych czytelników.