Jacek Krenz
Wszystkie moje wakacje w dzieciństwie i młodości spędzałem w Jastarni. Rybacka wioska leży na wąskiej kosie piaszczystego lądu pomiędzy morzem a zatoką, midzë wieldzi muerze a mołi muerze, jak mówią tutejsi Kaszubi. Była cudowną krainą przygód i beztroskiej szczęśliwości, choć, jak to w życiu bywa, miała też wątki poważniejsze.
Zabudowa rybackich domków skupiała się wzdłuż wyłożonej klinkierem, obsadzonej drzewkami ulicy Żymierskiego (obecnie Księdza Bernarda Sychty). Przy wąskich uliczkach stały chaty z dwuspadowym dachem pokrytym dachówką. Niektóre trochę większe miały na poddaszu facjatkę. Były dwa sklepy spożywcze, jeden wielobranżowy, mięsny i księgarnia. I dwa kioski „Ruch”.
W obejściach rybacy sprawiali ryby, suszyli i naprawiali rozpięte na drągach sieci. Psy i koty wypatrywały rzucanych im odpadków, ale większość z nich przeznaczona była do karmienia norek.
Fermy norek, ogrodzone pełnymi drewnianymi parkanami, lokalizowane były na obrzeżach. Część ryb trafiała do przydomowych wędzarni. Dym o charakterystycznym smakowitym zapachu unosił się wokoło.
Miejscowość składa się z historycznie ukształtowanych dwóch części: Jastarni Puckiej i Boru. Przybliżoną linię podziału stanowiła ulica Portowa. Prowadziła od stacji kolejowej, mijała kawiarnię „Maleńka”, budynek Urzędu z parkiem naprzeciwko.
Zaraz za skrzyżowaniem z główną ulicą po lewej były kioski z pamiątkami wyklejanymi muszelkami, restauracja „Meduza”, a dalej wędzarnia. Po prawej, alejka z ławkami obsadzona drzewkami prowadziła do kina „Żeglarz” i domu wczasowego „Rybak” oraz do małego stylowego domku, który należał do właściciela kawiarni. Dalej, po przecięciu szosy omijającej miejscowość ulica prowadziła wzdłuż budynku koszar WOP-u (Wojsk Ochrony Pogranicza) do portu. Stąd żółte kutry wypływały na połów.
W porcie było też nabrzeże żeglugi pasażerskiej, do którego przybijały statki z Gdyni: „Wanda”, „Jadwiga”, „Grażyna”, „Aldona” i największa z nich „Panna Wodna”. Po drugiej stronie basenu
portowego było nabrzeże LOK (Ligi Obrony Kraju) z jachtami, mniejszymi kutrami i łodziami rybackimi. Rybacy wypływali stamtąd i z piaszczystych brzegów wczesnym świtem na zatokę w drewnianych łodziach żaglowych lub motorowych. Wracali z ładunkiem w porze obiadu, by sprawić ryby i wyczyścić sieci.
W Puckiej części Jastarni jest kościół z charakterystyczną wieżą z hełmem w kolorze zielonkawej patyny miedzi. Ksiądz głosił kazania z ambony o oryginalnym kształcie łodzi na falach.
Po niedzielnej mszy wierni szli na kawę lub mrożone kakao do kawiarni „Gwiazda Morza”, dołączali do kolejki po świeże bułeczki maślane w kawiarni „Maleńka” lub szli na pocztę wysłać list lub zamówić rozmowę telefoniczną i czekać na połączenia. Czasem trwało to dość długo, co sprawiało, że poczta stawała się miejscem spotkań. Świat był prosty, kontakty międzyludzkie bezpośrednie (bez RODO), bezkomórkowe. Z perspektywy pobytu tutaj właściwie istniały dwa światy: ten zwykły, pełen rygorów
i wymagań, i ten beztroski, wakacyjny. Ich rozdzielność przerywała korespondencja:
Przyjedź! Kiedy przyjedziesz? Jest piękna plażowa pogoda!
Super wspomnienia, wspólne to to, że w Krakowie po mszy niedzielnej też się szło z całą rodziną do cukierni przy ul. Karmelickiej, na kawę z ciastkim w zimie, a lody przewyśmienite w lecie.
To pewnie był (może też i dalej jest)zwyczaj ogólnopolski (?)
Kaszubów wogóle nie znam, dobrze się czytało.
T.Ru