Zbigniew Milewicz
Młody pan w starszym wieku
Dawniej mówiło się na mierniczego: geometra, albo żartobliwie skoczybruzda. Kojarzył się zwykle z podchmielonym osobnikiem o niedbałym wyglądzie, co biega po polach z łatą i mapą, coś tam mierzy, udowadnia, zapisuje, u gospodarza jeszcze się doprawi bimbrem i znika. Matki pilnowały przed nim córki, a mężowie żony, bo słynął z jurności. Osobiście znam takiego pana, jest moim sąsiadem w Tychach (witaj Kaziu), który może zaświadczyć, że to wszystko prawda, choć sam od lat prowadzi się już bardzo porządnie. Niedawno, z okazji 509 urodzin Gerarda Merkatora, flamandzkiego matematyka i geografa, prekursora współczesnej kartografii, uznawanego za ojca światowej geodezji, branża ta tradycyjnie świętowała. Co prawda wyrosła jej jeszcze inna, konkurencyjna data – 21 marca, ale geodeci to taki naród, który pracuje, kiedy trzeba, a świętuje, kiedy chce, więc zostawmy im wolność wyboru.
Mam również przyjemność znać wnuczkę Prof. Stanisława Kluźniaka – ojca polskiej geodezji. Jesteśmy z Marysią zaprzyjaźnieni od końca lat 80 i jak dzisiaj opowiem o jej dziadku, to usmażę dwie pieczenie na jednym ognisku. Będzie to bowiem wpis na Międzynarodowy Dzień Geodety a dla Marysi – laurka na niedawny Dzień Kobiet, który świętujemy latoś przez cały marzec.
Stanisław Kluźniak urodził się w 1891 roku w Hebdowie, na ziemi miechowskiej, która była pod zaborem rosyjskim, w wielodzietnej rodzinie wiejskiego nauczyciela. Ojciec miał patriotyczne poglądy, w związku z czym także na pieńku z carskimi władzami, ale dzieci musiały zdobyć dobre wykształcenie. Po ukończeniu z wyróżnieniem polskiego gimnazjum, Stach złożył eksternistyczny egzamin maturalny w języku rosyjskim, otrzymał pierwszą lokatę z odznaczeniem i to otworzyło mu drogę na uczelnie Rosji. W 1914 r. ukończył Instytut Inżynierów Mierniczych w Moskwie – na swoje utrzymanie w czasie studiów zarabiał korepetycjami i drobnymi pracami pomiarowymi – a następnie został wcielony do carskiej armii, ponieważ w tym w samym roku wybuchła Wielka Wojna. Najpierw jest to służba w artylerii, później w wojskach kolejowych, przy czym zataja uczelniany dyplom, żeby uniknąć oficerskich szlifów i wysyłki na pierwszą linię frontu. Obdarzony aktorskimi zdolnościami, skutecznie gra niegramotnego, durnego chłopa i tak, w stopniu szeregowca, szwejkowskimi fortelami, przeżywa wojnę. Jeszcze w Moskwie poznaje piękną studentkę biologii i geografii, kresowiankę Wandę Wolską, biorą ślub i po wybuchu Rewolucji Październikowej w 1917 r. jadą do Briańska, w guberni orłowskiej. Mają już córeczkę Halinkę, przyszłą mamę Marysi. W guberni mieszka wielu Polaków, więc wspólnie z żoną zakładają polskie liceum i to jest początek pracy nauczycielskiej Profesora. Równocześnie wchodzi w politykę, współorganizując Związek Wojskowy Polaków.
Pobyt w Briańsku trwa krótko. Kiedy wojna już dogorywa, ruszają pierwsze transporty kolejowe ze Wschodu na Zachód, a w nich tłumy Polaków; wśród pasażerów jest Stanisław Kluźniak z żoną i dwuletnim dzieckiem. Jadą zatłoczonym, towarowym wagonem, droga jest niebezpieczna, wiedzie przez linie frontu, na którym jeszcze trwają pojedyncze potyczki, ale docierają cało do Warszawy. Do stolicy przeprowadziła się też rodzina z Hebdowa, więc na razie mają dach nad głową. Później znajdą własny. Dla pedagoga z powołania, który wyrósł w nauczycielskim i patriotycznym domu, najważniejsza jest praca oświatowa – Niepodległa potrzebuje geodetów. Jak odpowiedział na to zapotrzebowanie, pisze w życiorysie, który znalazłem w dokumentach rodzinnego archiwum Marysi Mayerhöfer-Trzeciak:
Od powrotu do Polski w końcu 1918 r. jestem 1. nauczycielem kolejno na kursach mierniczych, szkole topografów, Państwowej Szkole Mierniczej 2. dyrektorem Liceum Mierniczego, Technikum Geodezyjnego, 3. habilitowanym docentem na Politechnice Warszawskiej w 1928 r. (pisownia oryginalna).
Życiorys, którym można byłoby obdzielić parę osób, mieści się na połowie kartki maszynopisu i ma jedną charakterystyczną cechę: tytuły profesora pisane są z małej litery, a tylko jego szkoły – z dużej. Świadczy to o wielkiej skromności człowieka, choć językoznawca powiedziałby zapewne, że pisownia się z czasem zmienia i z cechami charakteru nie ma nic wspólnego. W czasie okupacji hitlerowskiej uczy w stolicy na tajnych kompletach, działa w szeregach Armii Krajowej, biorąc udział m.in. w licznych akcjach sabotażowych. Po upadku Powstania Warszawskiego, internowany do obozu w Pruszkowie, ucieka z niego Niemcom.
Kiedy wojna się kończy, wraca do miejsc, w których wcześniej uczył i wykładał – na Politechnikę, gdzie otrzymuje stopień profesorski i kierownictwo Katedry Geodezji, ale najpierw zajmuje się adresem przy ulicy Hożej 88, gdzie stoi ocalały z pożogi budynek szkoły mierniczej. Założona w 1916 roku, dwa lata przed przyjazdem Profesora do Warszawy, jest jego drugim domem. Po okupacji ponownie zostaje tu dyrektorem i nauczycielem, bo kraj znowu pilnie potrzebuje mierniczych – m.in. do przeprowadzenia reformy rolnej, prac regulacyjnych na tzw. Ziemiach Odzyskanych i przygotowania dokumentacji dla odbudowy miast oraz przemysłu. Ponadto bierze na siebie organizację Katedry Geodezji na Wydziale Melioracji Wodnych w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i kieruje nią przez 11 lat. Spełnia się jako naukowiec; jest autorem szeregu cennych prac i podręczników, z dziedziny geodezji i planowania przestrzennego oraz zastosowania pomiarów geodezyjnych w pracach rolnych.
Punkt ciężkości jego zainteresowań naukowych leżał w kręgu tradycyjnej, klasycznej niejako geodezji. Tworząc, miał zawsze na celu aktualne potrzeby techniczne, a w swych pracach, jako autor podręczników i jako redaktor wielotomowej Geodezji gospodarczej, dążył do aktywizacji nowych metod geodezyjnych, przy sporządzaniu map do różnego rodzaju potrzeb gospodarczych kraju.
Jako człowiek był z natury bardzo dobry i uczynny, chociaż niełatwo udzielał kredytu zaufania. Nie uznawał kompromisów tam, gdzie należało odróżnić dobro od złego, co łączyło się poza tym z odwagą cywilną nazywania wielu rzeczy po imieniu. Oportunistą nie był.
Pamiętne jest wystąpienie Profesora w 1956 r., w pewnym gronie naukowców, w którym zażądał uwolnienia z sowieckich łagrów polskich więźniów, wywiezionych w głąb imperium, po napaści ZSRR na Polskę, 17 września 1939 r. Przekonującą i spokojną, lecz śmiałą argumentacją umiał zjednać dla dobrej sprawy swoje środowisko.
Inaczej działał w obronie swoich własnych interesów. Kiedy w latach międzywojennych, po krótkim okresie docentury na Wydziale Geodezyjnym Politechniki Warszawskiej, wbrew swojej woli zmuszony był opuścić tę placówkę, zareagował na to posunięcie w sposób godny uczonego: wydał w r. 1928 największe objętościowo w historii polskiej literatury geodezyjnej dzieło, jakim jest Geodezja niższa, o przeszło 1100 stronach formatu A4, a następnie w r. 1937 – prawie na 500 stronach – Urbanizm. Pozostał tylko przy swojej szkole mierniczej (…), nie opuszczając jej już do końca życia, nawet po objęciu katedry w S.G.G.W. Młodzież ukochał szczerze i rozumnie: był wyrozumiały, choć niezbyt pobłażliwy. Kiedy zwrócono kiedyś uwagę, że umie sobie jakoś dawać radę z tą niesforną czeredą, ktoś zauważył: Rozumie młodzież, bo sam jest młody od środka: to taki młody pan w starszym wieku… Wychowankowie odpłacali Mu się szczerym szacunkiem i przywiązaniem, a tłumne ich przybycie (z niejednego już pokolenia) dla oddania Mu ostatniej posługi, było wprost wzruszające.
W szkole przy Hożej, dzisiaj noszącej imię Profesora, miał mały pokoik, w którym często nocował. Marysia mówi, że rzadko bywał w domu, co nie znaczy, że nie darzył miłością i troską swoich najbliższych. Pokazuje mi jeden z wierszy, które dziadek napisał specjalnie dla niej, pierwszej wnuczki oraz dla Wandy, jej młodszej siostry. Warszawa leżała jeszcze w gruzach, ludziom żyło się biednie, ale geodeta-poeta miał wiele nadziei, humoru i fantazji.
Odszedł nagle, 1 października 1957 r. We wspomnieniach o Profesorze Stanisławie Kluźniaku, zamieszczonych w Zeszytach Naukowych Politechniki Warszawskiej (Geodezja Nr. 5, 1960), z których pochodzą wcześniej cytowane zdania, jest adekwatny czterowiersz:
Pragnęłoby się wiedzieć, że się gasnąć będzie
Nie jak knot ogarka, pełgający wszędzie,
Lecz jak żarówki, które w oka mgnieniu gasną,
A przedtem do ostatniej chwili świecą jasno.
Autorem tego epitafium jest filozof, Prof. Tadeusz Kotarbiński.
Wielce mnie Zbyszku ucieszyłeś swym jak zwykle nie pozbawionym humoru, ale i reporterskiego zacięcia wpisem o moim “dziadzi Stachu”. Po wojnie nie mieliśmy gdzie mieszkać, w poszukiwaniu dachu nad głową dotarliśmy na Śląsk Cieszyński, ale dziadzię ciągnęło z powrotem do Warszawy.Tęskniąc za wnuczkami pisał nam wierszyki ; przyjechał do leżącej w gruzach stolicy, gdzie mimo braku m.in. prądu i wody, uruchomił znowu swoją ukochaną szkołę mierniczą na Hożej, która dzisiaj nosi jego imię. Uczniowie czuli się w niej, jak w domu, on im ojcował, żył ich problemami oraz radościami, doradzał i pomagał, także finansowo na ile mógł i to zostawia trwałe ślady w pamięci. Miałam okazję przekonać się o tym osobiście, kiedy w 2006 roku pojechałam do Warszawy, by zajrzeć do archiwum ksiąg wieczystych, w sprawie dawnego mieszkania dziadka. Chodziło o czteropokojowe lokum przy ulicy Błogosławionego Ładysława, koło Filtrowej, z którego wyrzucili go hitlerowcy, po wojnie dostało się ono rodzinie jakiegoś partyjnego prominenta.Urzędnik kazał mi szukać danych w komputerze i wtedy jakiś inny petent bezinteresownie zaofiarował mi swoją pomoc. Kiedy wymieniłam nazwisko dziadka, okazało się,że jest jego dawnym uczniem i dzięki niemu dowiedziałam się wszystkiego, czego chciałam na temat lokatorów, ale niestety nasze szanse na odzyskanie tamtego mieszkania były równe zeru.Jeszcze raz Zbyszku dziękuę serdecznie za twój wpis.
Cieszę się Marysiu, że materiał Ci się podoba ale Twój komentarz mi uzmysłowił, że pominąłem w tekście sprawę mieszkania Twojego dziadka, o której mi opowiadałaś. W latach międzywojennych Profesor był jednym z inicjatorów budowy domków szeregowych dla geodetów w Warszawie, bo nie mieli gdzie mieszkać i to było w znacznej mierze społeczne przedsięwzięcie, z udziałem śił i środków przyszłych lokatorów. Przy okazji Twój dziadek wybudował także sobie mieszkanie, w którym zamieszkał z rodziną, to przy Błogosławionego Ładysława. Niemcy go stamtąd wyrzucili, a komuniści weszli już na poniemieckie, w stylu “to jest teraz nasze i nigdy nie oddamy”; mówiłaś, że teraz tam mieszkają potomkowie powojennych właścicieli. W takiej sytuacji Profesorowi faktycznie nie pozostawało nic innego, jak gnieździć się w tym szkolnym pokoiku na Hożej. Był zbyt honorowy, żeby zabiegać o swoje.
Tak było niestety Zbyszku.Moja Babunia Wanda,tęskniąc za utraconym mieszkaniem wynajmowała w mieszkaniu obok u wdowy przyjaciela ‘dziadzi Stacha” ,pana Pohoskiego ,malutki pokoik by czuć się trochę bliżej wspomnień.Pokazywala mi go.
Czesc Zbychoo,
duza zaleta Twego pisania jest prawdziwy respekt dla ludzi o ktorych piszesz, z lekka nuta humoru, dzieki czemu ich czytelnkowi przyblizasz..
Fajnie sie czyta. Pozdrawiam,
Teresa
Dziekuje Tereso. Wiesz, jezeli budza respekt, to nie umialbym inaczej. Pozdrawiam wiosennie, Z.