Pokolenie Solidarności 23

Ewa Maria Slaska

Berlin (1983)

Basia wyjechała do Berlina Zachodniego, a stamtąd po kilku miesiącach do Ameryki. Stefan odprowadził ją na dworzec, pocałował dzieci, poprzekomarzał się z nimi trochę, a potem ze ściśniętym sercem patrzył na odjeżdżający pociąg. Dostał paszport wtedy, ale dopiero wtedy, gdy Basia już poleciała do Ameryki i teraz z kolei on pojechał do Berlina Zachodniego. Zanim wyjechał, do Szarzyńskich przyszła pani Irena i dała Stefanowi list do Ewy. I tak to w Berlinie Stefan spotkał się z Ewą, która wyjechała z kraju wkrótce po Basi, tyle że Basia pojechała dalej, a Ewa wystąpiła w Berlinie o azyl polityczny, otrzymała go i zaczęła pracować jako opiekunka społeczna w ogromnym schronisku dla „azylantów” na Streitstrasse na zachodnim krańcu Berlina, w Spandau.

Przyjechał do Berlina w grudniu 1983 roku. Pojechał do Ewy, która powiedziała mu, co ma robić i dała mu nocleg na pierwszych kilka nocy. Potem, gdy już złożył papiery o przyznanie mu azylu politycznego, przeniósł się do schroniska dla uchodźców, czyli tak zwanego „heimu” (a może nawet „hajmu”). Jak było do przewidzenia, skierowano go do tego właśnie „hajmu”, w którym pracowała Ewa. Ewa powiedziała mu, że tak będzie, bo pracowała w tak zwanym „ośrodku przejściowym opieki nad uchodźcami”, dokąd kierowano ludzi, którzy właśnie złożyli podanie azylowe. Stąd po kilku tygodniach, najdalej miesiącach, wysyłano ich do innych ośrodków, niekiedy w Berlinie, a niekiedy w Niemczech Zachodnich. Pozostanie w Berlinie graniczyło z cudem i Ewa uprzedziła go, że ani ona, ani nikt inny pracujący w „hajmie” nie ma wpływu na to, dokąd zostanie skierowany ktoś, kto ubiega się o azyl. Dodała jednak, że rozpoczęcie starań o wyjazd do USA w biurze berlińskim, znacznie zwiększa szansę, na zostanie w Berlinie. I tak też się stało.
„Hajm” na Streitstrasse była to ogromna instytucja, w której mieszkało niekiedy około tysiąca osób. Ponieważ Stefan w międzyczasie miał już przyobiecaną zieloną kartę, uprawniającą do pobytu w USA, nie przeniesiono go do innego schroniska. Mieszkał jak wszyscy samotni mężczyźni w wieloosobowych pokojach i robił to, co wszyscy, załatwiał sprawy w urzędach niemieckich lub amerykańskich i podejmował się dorywczych prac „na czarno”, głównie na budowach. Miało mu się to potem przydać w Nowym Jorku, ale teraz jeszcze tego nie wiedział. Wieczorami starał się czytać albo pisać, ale nie było to łatwe, bo pięciu pozostałych lokatorów pokoju głośno rozmawiało, z reguły przy wódce. Rozmawiali wciąż o tym samym, o kobietach, które zostawili w Polsce i o niepokoju, bo przecież nie mogli być pewni, że są im wierne, a potem, bez najmniejszego problemu zaczynali pijackie wynurzenia na temat kobiet, które poznawali w Berlinie, często po prostu w „hajmie”, a które określali wspólnym imieniem „dupa”.
Stefan zaciskał zęby i zastanawiał się, jak długo wytrzyma, zanim zacznie gryźć ściany.

Na szczęście ktoś z przyjaciół Ewy skontaktował go z alternatywnym filmowcem, który zamówił u niego scenariusz filmu o życiu pomiędzy opozycją i emigracją. Film miał się nazywać W Polsce, czyli Wszędzie. Stefan stworzył historię chłopaka i dziewczyny, którzy przenoszą się z Warszawy do Berlina, a z Berlina do Nowego Jorku, ale to, co w opowieści brzmi jak przenoszenie się z jednej stolicy do drugiej, a też i do coraz lepszego świata, okazuje się wciąż i zawsze tym samym strasznym, beznadziejnym życiem. Beznadziejna praca, kelnerowanie, sprzątanie, transport, czyli dźwiganie, remonty, kelnerowanie, sprzątanie. Zniszczone kamienice, krzywe bruki, odór śmietników pod oknem. Szaro, brudno, beznadziejnie. Gdańsk-Orunia, Warszawa-Praga, Berlin-Wedding, Nowy Jork-Bronx. Co za różnica?

Czarny scenariusz był pomysłem reżysera, Stefan dopiero przyjechał z Gdańska do Berlina, nie wiedział jeszcze nawet, że w Berlinie na Weddingu będzie tak samo jak było na Oruni, skąd więc miał wiedzieć, jak naprawdę będzie w Nowym Jorku i że będzie to Bronx.

I tak dobrze, że nie Greenpoint, skomentował to kilka lat później.

Basia przysłała Stefanowi artykuł jakiejś polskiej dziennikarki. Czytałam kiedyś, pisała, że podświadomie powtarzamy nieudane dokonania naszych rodziców, które tkwią w nas jak zapis DNA przekazywany z jednego pokolenia na drugie – podobnie jak przekazuje się niebieskie lub zielone oczy czy choroby. Może więc te marzenia o prawdzie i życiu w kraju, z którego można być dumnym, wszystkie te sny wielu pokoleń, sny strajkujących wtedy w stoczni są genem, którego brakuje innym narodom. Opuszczając Polskę nie wiedziałam, że ten gen tak mocno we mnie tkwi, nie wiedziałam też, że zapłacę cenę, którą płaci każdy emigrant – stracę kraj z którego wyjechałam. Wciąż muszę tu rozmawiać na temat tego naszego zrywu. Są to rozmowy pełne arogancji, mówią do mnie ludzie żyjący w dobrobycie, w systemie szanującym swoich obywateli, wynagradzającym pracę godziwymi zarobkami, pozwalającym na wypowiadanie myśli bez retuszy i wykreśleń, szczęśliwcy mający możliwość obejrzenia całego świata i mieszkania we własnym mieszkaniu oraz perspektywy na tak samo dobre a może nawet lepsze życie dla swoich dzieci. Próbowałam opowiadać im o tamtym świecie. Ale nie da się tego, czego wtedy tak bardzo pragnęliśmy, wytłumaczyć ludziom, którzy nie widzieli tych obsikanych klatek schodowych, nie funkcjonującej komunikacji miejskiej, niedogrzanych mieszkań, wiecznych kolejek przed sklepami, w których nie było nic i mieszkania razem z rodzicami i dzieckiem w M-3.
Myślę często o kobietach, w których wieku jestem teraz, o mojej nieraz zrezygnowanej, przepracowanej matce, z tą jej zmarszczką rezygnacji w kąciku ust. O wiecznie zmartwionych twarzach zaniedbanych starszych pań i panów, o studentach stojących za pieniądze godzinami w kolejkach po mięso albo papier toaletowy, o dramacie, jakim było zgubienie kartek na cukier albo mięso. Myślę o godzinach, które moja mama, podobnie jak tysiące innych polskich mam i babć, spędziła na wystawaniu w kolejkach, o wyjazdach na wieś w poszukiwaniu jedzenia, o krajobrazie pustych sklepów z octem na półkach. Nikt im tego czasu nie zwróci, nie zdążyłam mamie podziękować za tę inwestycję we mnie.

Gdy w Polsce wprowadzony został stan wojenny, w Niemczech ruszyła fala niespotykanej wręcz pomocy charytatywnej. Paczki i transporty płynęły strumieniami. Fascynacja Sierpniem była wszechobecna, wszędzie spontanicznie tworzyły się w grupy, podkreślające solidarność z Polakami. Niemcy nieśli pomoc Polsce i wspierali nielegalną Solidarność, a jakość i wielkość tej pomocy przeszła wszelkie dotychczasowe doświadczenia. Ciekawe, że te dwa kraje, tak tragicznie ze sobą związane, nagle zmieniły wzajemne nastawienie. Niemców zaczęli obchodzić Polacy, ci zaś wiedzieli, że być może nie przetrwaliby stanu wojennego, gdyby nie paczki „od Niemców”. Dotychczasowa wrogość, która w trudnych latach powojennych przekształciła się w chłodny dystans i obopólną nieufność, teraz przez tę jedną, straszną, ostrą zimę stanu wojennego zamieniła się we współczujące partnerstwo, które stało się ogromnym krokiem w kierunku współpracy i przyjaźni. To wtedy zaczęła się krystalizować odpowiedzialność Niemiec za los Polski, która doprowadzić miała za kilkanaście lat do wspólnoty w ramach NATO i Unii Europejskiej.

– Co to za nazwa, Spandau, zapytał Stefan.
– To dawna słowiańska Szpandawa, powiedziała mu Ewa.
– Tu rządził Jaksa?, zapytał Stefan. Ten co bił pierwsze polskie pieniądze?
– Tak, to o nim się uczyliśmy na historii, ale nie i nie, powiedziała Ewa. Jaksa tu tylko uciekał, ale tak naprawdę był z Kopanicy, to jest na południe od Berlina i nazywa się…
– Köpenick, powiedział Stefan. Wiem, przez przypadek, ale akurat wiem.
– A te pieniądze, brakteaty, powiedziała Ewa nie były polskie, tylko słowiańskie. Możemy kiedyś pójść na spacer do tego wąwozu, którym uciekał Jaksa.

Chodzili dość często na spacery, bo Ewa mieszkała daleko od schroniska, ale można tam było dojść na przełaj przez las i promem przez rzekę, i czasem tak właśnie szli ze Spandau na Wedding. Dużo rozmawiali o swoich planach. Ewa jednak nie chciała jechać dalej, mimo że znała angielski, a niemieckiego musiała się zacząć uczyć.

– Dlaczego?
– Nie wiem, pewnie dlatego, że jestem Europejką i nie mogę sobie wyobrazić życia poza Europą. A poza tym, tak naprawdę, to chyba jestem za mało obrotna na wyjazd poza Europę.

Zapytał, co mu może powiedzieć o Berlinie, a ona zamyśliła się.

– Ale to będzie wykład, powiedziała wreszcie.
– Fantastycznie, powiedział Stefan.

Gdy Basia, Ewa i Stefan przyjechali do Berlina, wielka fala emigracji z Polski w okresie Solidarności, która zaczęła się właściwie od razu po podpisaniu porozumień w Gdańsku w sierpniu 1980 roku, już opadła. Po wprowadzeniu stanu wojennego najpierw nie przyjeżdżał w ogóle nikt, a potem przez długi czas przede wszystkim ci, których władza chciała się pozbyć. W przeciwieństwie do Basi, dla której Berlin był tylko poczekalnią, Ewa wiedziała już, że przez przypadek wybrała miasto, w którym zapewne będzie mieszkała do końca życia. Poszukała mieszkania i pracy, wysłała Jacka do szkoły, sama też intensywnie uczyła się języka. Zaczęła pisać do ukazujących się w Berlinie gazet polonijnych, Archipelagu, Poglądu i Słowa, nawiązała współpracę z Radiem Wolna Europa, a sama założyła z kolegą Niezależną Polską Telewizję w ramach tak zwanego Kanału Otwartego. Czasem pisała też dla lewicowych gazet niemieckich, zwłaszcza tych, które interesowały się sytuacją w Polsce, a przede wszystkim tym, jak żyją kobiety.

– Stałam się „zawodową Polką”, powiedziała mu Ewa podczas ich pierwszego spotkania. Oglądam sobie tych naszych rodaków, ale też tych naszych niemieckich dobroczyńców. I tak sobie myślę, że to nasze polskie życie w Berlinie można podzielić na kilka faz, z których każda miała swój slogan.

– Slogan?
– No tak, takie hasełko, czasem nasze własne, ale czasem dostawaliśmy je odgórnie.

Było słoneczny kwietniowy dzień, w lesie było pełno zawilców i latały motyle. Usiedli na ściętym pniu drzewa. Ewa zapaliła papierosa.

– Jakie to były hasełka?, zapytał Stefan.
– Na przykład takie: „U hitlerowców”.
To prawda, Stefan też pamiętał takie komentarze, pojawiały się już w obozie, gdy koledzy dowiedzieli się, że Basia jedzie do Berlina Zachodniego, a on zamierza pójść w jej ślady, gdy go wypuszczą na wolność. Oczywiście Woroszylski czy Bartoszewski nie używali takich słów, ale inni i owszem. Osadzeni świetnie wiedzieli, kto zamierza wyjechać i zawsze z udawaną (a może nieudawaną) troską pytali, czy Stefan nie boi się życia wśród hitlerowców?
– Polak w Niemczech ma ciągłe poczucie życia wśród wrogów i do znudzenia, patrząc na starszych wiekiem przechodniów, formułuje pytanie – ciekawe, co oni robili w czasie wojny?
– A to nie jest naturalne?, zapytał Stefan.
– Nie wiem. Zadawałeś sobie takie pytanie?
– No nie.
– Widzisz, a oni, ci którzy przedkładają komisji książeczki z Gestapo i Wehrmachtu, ci z kartami Volksdeutschów A, B lub C, oni to pytanie zadają.
– A co ma do tego Gestapo, Wehrmacht i Volksdeutsche?, zapytał Stefan.
– Jeśli twoja rodzina przechowała takie dokumenty i udało ci się je tu przywieźć, masz przed sobą otwartą drogę do lepszego życia, jako Spätaussiedler, późny przesiedleniec. Czyli krótko mówiąc – Niemiec.
– A co ty o tym myślisz? O tych hitlerowcach chodzących po ulicy? Przecież właśnie się dowiedziałaś o sobie, że jesteś Żydówką. Nie boisz się?
– Nie. Myślę nawet, że to jest naszym obowiązkiem, żeby wreszcie przestać tak myśleć. Bo póki tak myślimy, to wojna nadal trwa i nigdy się nie skończy.
– A jak sobie z tym radzi stara Polonia?
– To nie Ameryka, Stefku, ani nawet nie Anglia, tu nie ma starej Polonii. Oczywiście jacyś ludzie polskiego pochodzenia wciąż jeszcze tu mieszkają, ale od czasu, gdy podczas spisu powszechnego w latach 20 oni albo ich rodzice opowiedzieli się za pozostaniem w Niemczech, żyli jak Niemcy, a jak po wojnie czasem zatęsknili za „krajem”, to układali się z komuną. Nie mamy z nimi żadnych kontaktów. My to my, a oni to oni. Oni się nami nie interesują, my nimi też nie. Do nich z Polski przyjeżdża zespół pieśni i tańca Mazowsze, do nas, gdyby ktoś nam chciał kogoś przysłać, trzeba by było przysłać Wałęsę albo Jacka Kaczmarskiego.
– No, a ci powojenni?
– Tych też prawie nie ma. Kilka osób, ale zaledwie garstka przyjechało w roku 1968, wcale niekoniecznie polscy Żydzi. W każdym razie nie tylko. Słucki, Wirpszowie, Helena Szacka, Wojtek Drozdek, ale po wojnie Polacy wielkim łukiem omijali Niemcy. Nikt nie chciał jechać „do hitlerowców”. Jechało się do Anglii, Francji, Stanów Zjednoczonych. Już nawet RPA było lepsze. Przyjeżdżali tylko ci niemieccy przesiedleńcy z papierami niemieckimi.
– Polacy czy Niemcy?
– Nieważne, Polacy Niemcy, Niemcy Polacy, często rzeczywiście kulturowo Polacy. Przyjeżdżali i natychmiast starannie zacierali ślady łączące ich z Polską.
– Mhm, mruknął Stefan. Ciekawe.
– Chodźmy, jednak robi się chłodno.

Doszli nad spokojnie płynący strumień, w którym pływały małe czarne kijanki. W pobliskim stawie wielkim głosem rechotały żaby, widocznie zamierzały nadal produkować następne pokolenia. Postali nad stawem.

– Było więc tak, powiedziała Ewa, że dopiero my, ci którzy przyjechali w czasach Solidarności byliśmy prawdziwą emigracją. My, Polacy Polacy. Jak tylko upoiła nas wolność, jaką wywalczyła nam Solidarność, hurmem wyjechaliśmy na Zachód. To znaczy akurat konkretnie ty i ja nie, ale sam wiesz, jak było i jak jest. Wyjeżdżało się na hurra! A ponieważ na dobrą sprawę Zachód jest dość szczelnie zamknięty, jedyną bramą do wolności był Berlin Zachodni, bo tylko tu można wjechać bez wizy.
– To prawda, powiedział Stefan, bo i Basia, i on tak wjechali, przy czym Basię witała jeszcze słynna ulotka „Drodzy polscy goście!”, skierowana do „naszych bohaterskich Polaków”, a jego już nie. Ale czy była ulotka czy nie, magiczne słowo „azyl“ gwarantowało mieszkanie w schronisku dla uchodźców i pomoc finansową. Każdy, kto legalnie próbował się zatrzymać w Berlinie, niezależnie od tego, co potem miało się w jego życiu wydarzyć, składał podanie o azyl i stawał się, mówiąc slangiem Polaków w Niemczech, „azylantem”, osobą czekającą na azyl polityczny. To zapewniało przetrwanie i pozwalało na rozważanie, co dalej? Czy rozpocząć starania o wyjazd, czy skorzystać z prawa do Duldungu, czyli pobytu tolerowanego, czy okazać dowody przynależności do narodu niemieckiego. Azylant, któremu uznano papiery niemieckie stawał się Aussiedlerem, przesiedleńcem. Każda z tych grup miała inne prawa i korzystała z innych świadczeń pomocy społecznej.
– Te slogany układają się w pewien logiczny ciąg. „Hitlerowcy”, którzy mówią do nas „drodzy polscy goście!” i „nasi bohaterscy Polacy”, i dają nam „azyl“, ale i tak nami gardzą, wykorzystują nas, nawet jeśli wierzą, że jesteśmy „przesiedleńcy”. „Przesiedleńcy” to zupełnie inny świat. Lepszy. Z pragmatycznego punktu widzenia najlepiej było zostać Aussiedlerem.
– No, ale nie zostałaś.
– Ani bym nie mogła, ani bym nie chciała, ale gdy dostałam azyl polityczny i zaczęłam pracować w schronisku. Wiesz, dzisiaj jeden z moich podopiecznych czekał już na mnie przy bramie. Musiał natychmiast podzielić się cudowną wieścią. „Pani Ewo, przeszłem na Aussiedlera“. No wiesz, „przeszłem”.

Oboje się uśmiechnęli, bo były to jeszcze czasy, kiedy inteligencja nie robiła błędów językowych i „przeszłem” od razu klasyfikowało mówiącego.
Dziś, gdy i rządzący i rządzeni kaleczą polszczyznę, gdy nagminne stało się ubieranie sukienki czy swetra (który się zresztą obecnie nazywa „swetr”), gdy na trybunach politycznych pojawiło się „wziąść”, a już dosłownie każdy mówi o czymś, co jest ważne “na ten moment” i „w temacie” lub „obszarze”, a wypełnia swoje poglądy „treściami”, gdy wszystko jest „zajebiste”, albo „masakryczne” i nikt już nie odróżnia słowa „tępo” od „tempo”, a „tak że” od „także”, owo „przeszłem” wydaje się pięknym wspomnieniem z krainy łagodnych ludzi, którzy mieli łagodne myśli i popełniali błahe błędy językowe.

Uznani Aussiedlerzy, czyli „przesiedleńcy”, byli Niemcami, uczyli się języka w dobrych szkołach, mieli wyższy zasiłek, lepsze warunki mieszkaniowe w schronisku, nieograniczone prawo pracy. W stadzie przybyszów Aussiedler był zwierzęciem alfa. Niemieckie papiery często były lipne i Niemcy też to wiedzieli. Panowało ironiczne i pogardliwe przekonanie, wyrażone kiedyś przez człowieka z władz Berlina, że „by dostać status Aussiedlera, wystarczy zaświadczenie o posiadaniu owczarka niemieckiego”. Ale jak się już było „przesiedleńcem”, to było się nim na zawsze.

– Ale twoi podopieczni, powiedział Stefan, mówią, że „wygrali azyl”, sam słyszałem.
– „Uznani azylanci”. Nooo, tak… No, wiesz, bo to było tak. Zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego nazywano nas „bohaterskimi Polakami“, a podstawowym modelem Polaka-bohatera był człowiek, który „właśnie wczoraj” przyjechał do Berlina na zakupy, jednak, co za pech, jutro czy pojutrze był 13 grudnia i Jaruzelski odciął człowieka od ojczyzny. No, ale kto potrzebuje świętych, których trzeba karmić. I tak to goście-bohaterowie utracili nimb świętości.

Doszli do promu, który właśnie odpłynął, mieli więc przed sobą pół godziny czekania.
– Hmmm, powiedział Stefan, Niemcy nas zatrudniają jako tanią, ale wysoko wyspecjalizowaną siłę roboczą, to nie mogą w nas jednocześnie widzieć świętych.
– Jasne, ale sami bohaterowie też dodali tu musztardy. W końcu kto jak kto, ale właśnie „bohaterowie” dobrze wiedzieli, że opowiadają bajki. Wiesz, gdy szłam na przesłuchanie azylowe, ktoś mi poradził, żebym zeznała, iż w więzieniu przypiekano mi pięty. No, bo skoro większość kłamie, to reszta też musi kłamać, żeby im dorównać. Ten, co mi radził, chyba z góry zakładał, że nie mam nic do zaoferowania i będę musiała kłamać. Tak mniej więcej.

Zamyślili się oboje. Tak było. Prawdziwych uciekierów politycznych było niewielu, a ci nieprawdziwi w większości opowiadali, że roznosili ulotki. Opowiadali o tym przede wszystkim dlatego, że była to jedyna rzecz, jaką wiedzieli o działalności ludzi z podziemia. Wiedzieli, że podziemie produkuje ulotki i potem się je gdzieś rozdaje lub rozrzuca. W komunikacji, w kościele, w zakładzie pracy, w sklepie. Dość łatwo było wiedzieć, gdzie się roznosiło ulotki. Ponieważ jednak starający się o przyznanie azylu politycznego wiedzieli, że to, co opowiadają, to bujdy, jeżeli jednak przyznano im prawo do azylu w Republice Federalnej Niemiec, ich podświadomość sprawiał, iż używali sformułowania „wygrałem azyl“. Azyl to był los na loterii. Ludzie, którym udzielono azylu (czyli ci „uznani”) mieli prawo do kursu języka niemieckiego w dobrej szkole, nie musieli mieszkać w schroniskach i mogli pracować. Po co najmniej siedmiu latach legalnej pracy uzyskiwali prawo do wystąpienia o obywatelstwo niemieckie. W kraju pełnym restrykcyjnych przepisów w stosunku do cudzoziemców sytuacja uznanych azylantów była całkiem dobra, zwłaszcza jeżeli „wygrywało się” azylanckie przywileje za wymyślone rozrzucanie wymyślonych ulotek.

– Gdyby rzeczywiście w Polsce rozrzucono tyle ulotek, roześmiał się Stefan, ile opowiadają o tym uciekinierzy, starający się o azyl polityczny, to Polska zostałaby zasypana himalajami papieru.
– Każdy jakoś próbuje ułożyć sobie życie, powiedziała Ewa. Nie mamy prawa wydawać sądów o tych ludziach. Nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni.

Po rzece powoli płynęła barka. Była głęboko zanurzona. Czyli załadowana. Może węglem z Polski. Po dachu nadbudówki przeszedł czarny kot, zeskoczył i zniknął we wnętrzu.

– Pamiętasz, spytał Stefan, że Tomek, Mariusz i Antek chcieli kupić taką barkę i popłynąć nią w górę Wisły?
– Nie, nic nie wiedziałam.
– Proponowali mi, żebym się włączył w to przedsięwzięcie.
– I co?
– Nie wiem, chyba się po prostu rozlazło w szwach. Tomek i ja zdaliśmy maturę, Tomek chciał zdawać do szkoły filmowej, a Antek przecież nic nie robił bez Tomka i Mariusza.

Patrzyli przez chwilę na wodę i myśleli o tych pięknych czasach, kiedy właśnie kończyli szkołę i myśleli, że świat pozwoli im na wszystko. Tomek chciał być aktorem, Stefan poetą, Ewa pisarką, Antek chciał zostać elektronikiem i rzeczywiście nim został.
– Ale my też zrobliśmy to, co chcieliśmy zrobić, powiedziała w zamyśleniu Ewa. Ty wydałeś tomik wierszy, ja książkę w paryskiej Kulturze, a Tomek został przecież aktorem i nawet grał u Zanussiego.
– Szkoda, że nie popłynęliśmy taką barką, powiedział Stefan.

Nie wrócili już do tematu Polaków w Berlinie. Ewa nie opowiedziała więc Stefanowi o tych, którzy „pracują na czarno”, o „niewidzialnej mniejszości”, o „misiu w paszporcie” ani o „szczurzych norach”. Zapisała to sobie w zeszycie, bo pomyślała, że to całkiem niezły temat na audycję dla „Wolnej”, czyli Wolnej Europy.

————-

Inspiracje do tego rozdziału zawdzięczam sobie samej, ale również moim berlińskim przyjaciółkom. Maria Ciechomska, Ela Kargol, Viki Korb, Krystyna Koziewicz, Agnieszka Rubinroth, Joanna Trümner – dziękuję.

5 thoughts on “Pokolenie Solidarności 23

  1. “(…)w większości opowiadali, że roznosili ulotki.”
    tutaj byl sęk – bo w stanie wojwnnym, a i pozniej, nikt tego nie chcial robic, bo to bylo wtedy zajecie najbardziej niebezpieczne (patrz, n.p.: sprawa bobowskiej albo weise rose podczas II wojny swiatowej) ;
    sluzby specjalne (dalej: ss) byly juz nie tylko leniwe, ale i skorumpowane i funkcjonowaly jak kaszalot; a jakaklwiek dzialalnosc opozycyjna KOSZTOWALA,
    a kto nie SMAROWAL ladowal
    (obojetnie jak bysmy to nazwali – z CH, czy H) kiepsko w NORMALNYM pierdlu…
    stosunkowo najlepiej mieli tak zwani INTERNISCI ( wsadzeni do obozow – czesto posthitlerowskich – w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 i podczas stanu wjennego 81-83) – bo to bylo wtedy ( jesli byles cwany) czyms w rodzaju zyly zlota –
    i mogles otrzymac tzw. azyl gdzie sie tobie podobalo
    – od szwecji po madagaskar;
    (c.d.n.)

    1. Ale sęk w tym, że oni tych ulotek NIE rozprowadzali, ale to była najłatwiejsza do opowiedzenia w urzędach niemieckich działalność opozycyjna, którą również najłatwiej było wymyślić i nie trzeba było (bo nie było jak) jej udowadniać

    2. c,d.
      w ostatecznosci ladowali oni ( ci bez niemieckich papierow prawie wszyscy w NY na green poincie ( a niektorzy nawet – wow! – w australii i nowej zelandii) albo, jak mieli pecha w RPA, gdzie zasilali szance bialej rasy ( i szli na przemial , wczesniej czy pozniej, na straconych z gory placowkach tzw. apartheidu);
      (c.d.n.)

  2. Przepraszam Panią lub Pana Someone (Anonymous) – czy Pan/i zamierza w komentarzach do mojej powieści pisać swoją powieść (która wygląda jak moja raz jeszcze)? Proszę ją zatem napisać używając innych metod zapisywania myśli, np. programu Word, albo OneNote, zwłaszcza ten ostatni jest bardzo dobry, pisałam w nim moją powieść . Powodzenia

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.