
Czytelni*cy tego bloga wiedzą oczywiście, że od wielu miesięcy Anna Krenz, Ela Kargol, Karen Kandzia i ja zajmujemy się przygotowaniem projektu Irena Bobowska, zapomniana bohaterka – vergessene Heldin. Oczywiście przy projekcie pracuje więcej osób, ale nie wszystkie już tu na blogu było widać.
Przypomnę tu podstawowe wydarzenia projektowe:

Już teraz proszę – zapiszcie sobie te daty i przyjdźcie, choćby raz, ale zapewniam każde spotkanie będzie inne, każde fascynujące i naprawdę warto przyjść cztery razy.
Ewa Maria Slaska
Dziewczyna i gilotyna
Jakiś czas temu Ela Kargol opisała nasze zmagania z biurokracją niemiecką o prawo obejrzenia gilotyny. Szczerze mówiąc, byłam dość sceptyczna w stosunku do tego pomysłu, bo jestem, zdawało by się kobietą dość odważną, a przecież boję się bezpośredniej konfrontacji z czyimś bólem, zwłaszcza z tym, który został świadomie i celowo zadany. Dlatego przez całe życie starałam się unikać spotkań z pamięcią o wojnie, nie zwiedzałam obozów, nie czytałam książek, nie oglądałam filmów ani reportaży. Zawsze, arogancko wręcz, twierdziłam, że starcza mi wyobraźni. Ale nie da się żyć w Polsce i w Niemczech bez tej konfrontacji. To, że zajmujemy się teraz już od ponad roku losem Ireny Bobowskiej, jest częścią tej niemożności.
“Dopóki nie wybaczymy, wojna nigdy się nie skończy”, powiedziała kiedyś moja przyjaciółka, i to jej zdanie, ułatwiło mi ponad 35 lat temu rozpoczęcie życia wśród Niemców. Wiedziałam, że nie mogę spoglądać na nich jak na tych, którzy wywołali wojnę i spowodowali setki i tysiące jej okrucieństw, bo oszaleję. Z ulgą przyjęłam przesłanie wybaczania.

Wybaczanie pomogło żyć, ale nie usunęło z pamięci i wyobraźni tego, co było. Tematy wojenne wciąż wracały.
Gdy wydawałam tom WIR-u Poetki z ciemności, po raz pierwszy zetknęłam się z postacią Ireny Bobowskiej, poznałam jej los, jej wiersze, jej odwagę.
Po latach Anna Krenz, zupełnie niezależnie, zajęła się postacią Bobowskiej podczas realizacji programu One urzędu miasta Poznania w stulecie praw kobiet.
A potem zaczęłyśmy się nią zajmować już świadomie obie razem. Wtedy dołączyły do nas Karen Kandzia, performerka i Ela Kargol, reszerszerka, autorka.
Odnalazłyśmy wiersze Bobowskiej, przeczytałyśmy książki o niej, przeszukałyśmy archiwa, podjęłyśmy kroki w celu upamiętnienia jej na stałe w przestrzeni publicznej Berlina. Trochę jakby w proteście do pomysłu wzniesienia w stolicy Niemiec pomnika “dla upamiętnienia Polaków”. Bo gdy Berlin doszedł do wniosku, że trzeba by (jednak) upamiętnić Polaków, którzy oddali życie podczas wojny, gdy zapadały decyzje i powstawały koncepcje, nikt nas nie zapytał o zdanie. Nas, nie Anię, Elę, Ewę, Karen, ale nas – mieszkanki i mieszkańców Berlina. Nikt nie zapytał, czy mamy może inne pomysły na upamiętnienie ofiar minionej wojny. Może chcemy mniej betonu i zardzewiałego żelaza, a więcej drzew, portretów, koronek, wierszy. Mniej konkretów, więcej symboli.
Polacy ginęli podczas wojny na przeróżne sposoby, jako żołnierze i żołnierki, jako więźniowie i więźniarki, jako robotnice i robotnicy przymusowi, i wreszcie – jako konspiratorki i konspiratorzy. Konspiratorzy. Było ich w Polsce tysiące, młodych, częstokroć bardzo młodych ludzi, w tym tysiące młodych dziewcząt i kobiet. Moja matka i ciotka też do nich należały. Mama była telegrafistką. Moja ciotka, łączniczka AK, została aresztowana wraz z ojcem i matką, gdy miała 14 lat. Spędziła wraz z mamą pięć miesięcy na Pawiaku. Obie zostały wykupione przez Podziemie. Jej ojca, mojego dziadka, nie zdążono wykupić. Został wywieziony do obozu w Stutthofie koło Gdańska.
Moja matka urodziła się trzy lata później niż Bobowska, moja ciotka, dziewięć. Były rówieśniczkami. Ich losy wojenne, nawet jeśli mówiły o nich mniej niż mało, były częścią mojego dorastania. Ich odwaga, samozaparcie, a może przede wszystkim poczucie, że tak trzeba, że, jak napisał Konrad w swoim tekście o Bobowskiej, nie trzeba kalkulować, trzeba się skupić na działaniu. Konrad ma 22 lata, tyle ile miała Bobowska, gdy wykonano wyrok.
Wyrok wykonano przez ścięcie gilotyną w więzieniu Plötzensee w Berlinie. Tej gilotyny już nie ma, nie ma też “prawdziwej” gilotyny z więzienia w Brandenburgu-Görden, gdzie znajdowało się drugie obok Plötzensee miejsce straceń dla okręgu Berlina i Brandenburgii. Jak to odkryła w swych poszukiwaniach Ela Kargol, oba miejsca “obsługiwał” ten sam kat. W Brandenburgu tracono mężczyzn, w Plötzensee kobiety i mężczyzn. Tracono ich przez powieszenie lub ścięcie gilotyną. Ta gilotyna, którą można obejrzeć w Brandenburgu w miejscu pamięci, nie była żadną z tych, jakich używano tu i w Plötzensee, była jednak taka sama. Chociaż może i to nie do końca odpowiada prawdzie, nie było bowiem inżynierskich planów i procesu produkcyjnego gilotyn, a wykonywali je więźniowie.
Co to ma jednak za znaczenie? Gilotyna, maszyna śmierci, która ścięła głowę Irenie. W Berlinie nie można jej obejrzeć. 12 sierpnia pojechałam do Brandenburga, żeby… Po co właściwie tam pojechałam? żeby ją obejrzeć? żeby dotknąć? żeby poczuć? Co?
Irenie ścięto głowę taką maszyną. Mama i ciocia przeżyły.









Pojechałam z ulotką i sfotografowałam ją w miejscu pamięci, znajdującym się w czynnym do dziś więzieniu dla młodocianych.
Nie mogłam używać komórki, musiałam mieć ze sobą aparat fotograficzny. W miejscu, gdzie stoi gilotyna, czy dla ochrony eksponatów?, nie wolno zapalić światła. Ale dlaczego? przecież wszystko w tym pomieszczeniu jest albo nowe, albo, w każdym razie, nieprawdziwe, nie jest świadectwem tamtego czasu, powstało na potrzeby tworzenia miejsca pamięci. Tylko podłoga jest prawdziwa.

Ela Kargol poprosiła mnie o wstawienie poniższego komentarza:
15 sierpnia 1942 roku było już po wyroku. Irenę przeniesiono do więzienia przy Barnimstraße. W tym czasie było już wiadomo, że jest to poczekalnia, przechowalnia dla kobiet, które nie przechytrzą już śmierci. Choć one miały nadzieję, do końca. No bo jakże to?
Ktoś zdecydował niesprawiedliwie okrutnym wyrokiem, że koniec, że to na tyle.
15 sierpnia to święto Matki Boskiej Zielnej. W moim trwaniu przy kościele katolickim, raczej przy jego tradycji i obrządkach, to jedno z ulubionych świąt. A tym bardziej, gdy jestem w miejscach mojego, choć bardziej tatowego dzieciństwa.
Mój bukiet był dość skromny w porównaniu z bukietami pełnych kwiatów prawie wprost z kwiaciarni.
Kilka ziół zerwanych po drodze do drewnianego kościółka w Lachowicach.
Irena wychowana w rodzinie katolickiej pewnie myślała w tym dniu o swoich bliskich, którzy święcą zioła w Poznaniu, w kościółku na osiedlu Warszawskim, a może na Śródce, tam gdzie rodzice brali ślub? A może tylko wspominają to sierpniowe święto sprzed wojny.
Matka Boska Zielna, patronka ziemi będącej w najbujniejszym rozkwicie, patronka ziół kwiatów, traw, zbóż, owoców nie uchroniła Ireny od śmierci.
W którymś z listów Irena pisała do matki, że śmierć jej niestraszna, że przecież wszyscy się kiedyś w niebie spotkamy. Portret Ireny na niebieskim tle, zaprojektowany przez Anię Krenz jest tak optymistyczny, jak jej marzenia, jeszcze te, które miały szansę się spełnić.
Według legendy Matka Boska nie umarła, tylko zasnęła, a jej ciało aniołowie zanieśli na skrzydłach do nieba.
Irena Bobowska została zamordowana w okrutny sposób.
Chciałabym wierzyć, tak jak wierzyła Irena, że niebo jest niebieskie, dobre i piękne i że aniołowie zatroszczyli się o nią należycie.
Podobno Irena, moja mama i moja ciocia nie były rówieśniczkami, tylko należały do jednego pokolenia. No cóż, zapewne osoba, która wystąpiła z tą uwagą ma rację, ale wydaje mi się też, że jest jeszcze bardzo młoda – wtedy różnica wieku trzech czy sześciu lat jest ogromna, ale jak się jest człowiekiem dobrze już wiekowym, widzi się to inaczej – nastolatki, dwudziestolatki… Mimo więc, że zapewne uwaga jest słuszna, nie będę tekstu poprawiać. Dla mnie one są wszystkie rówieśnicami, zwłaszcza, że wojna trwała, a one rosły i doroślały, ale jednocześnie już na zawsze zostaną mi w głowie jako młode, śliczne, utalentowane, odważne dziewczyny, a może nawet jako jedna i ta sama dziewczyna, symboliczna ofiara wszystkich wojen