Ewa Maria Slaska

Ten spacer odgrywa tu bardzo ważną rolę, spacer po Nowym Jorku, ale i po wyspie Baratarii. W opisie książki przeczytałam bowiem, że pierwsza część trylogii, Szklane miasto, charakteryzuje sie intertekstualnymi nawiązaniami do Don Kichota. Nie wiem, czy sama bym na to wpadła. Wybrałam tę książkę z uwagi na niezwykłe chodzenie po mieście. Ale skoro Wikipedia tak twierdzi, to możemy rzucić najpierw okiem na nawiązania intertekstualne do dzieła Cervantesa.
Przede wszystkim główny bohater tej części, Daniel Quinn ma inicjały swojego pierwowzoru. Ten aspekt oczywiście znika w tłumaczeniu, bo Quinn musiałby mieć po polsku nazwisko zaczynające się na K. Z drugiej jednak strony – czy rzeczywiście inicjały DQ na pewno muszą oznaczać nawiązanie do Don Kichota? No, ale z kolei jeden z bohaterów powieści, “Paul Auster pisarz” (nie mylić z Paulem Austerem autorem) pisze artykuł o tym, kto napisał Don Kichota, a pielęgniarka innego z bohaterów nazywa się Saavedra, nosi więc matrylinerane nazwisko Cervantesa, a jej mąż policjant w odległy sposób spełnia rolę boga z maszyny w tej opowieści.
Quinn dostaje zadanie śledzenia Stillmana. Ten wychodził z hotelu nie później niż o ósmej, zawsze w tym samym brązowym płaszczu, z dużym, staroświeckim sakwojażem. Powtarzało się to dzień w dzień przez dwa tygodnie. Krążył po okolicznych ulicach, bez pośpiechu, czasem tylko minimalnie posuwał się naprzód, przystawał, ruszał dalej, znowu przystawał, jakby musiał zważyć i zmierzyć każdy krok, zanim wyznaczy mu miejsce wśród sumy wszystkich kroków. Quinn źle to znosił. Przywykł chodzić szybko, więc całe to dreptanie, przystawanie, powłóczenie nogami zaczęło go w końcu męczyć, gwałciło jego naturalny rytm. Był zającem w pogoni za żółwiem i raz po raz musiał się hamować.
Dla Quinna pozostawało tajemnicą, co właściwie Stillman robi podczas tych spacerów. Oczywiście widział wszystko na własne oczy i sumiennie zapisywał w czerwonym notesie każdy drobny fakt. Ale ich sens wciąż mu się wymykał. Zawsze miał wrażenie, że Stillman zmierza donikąd i nie bardzo nawet wie, gdzie jest. A jednak – jakby z rozmysłem – trzymał się skąpo wytyczonego terenu, którego północną granicą była Sto Dziesiąta, południową Siedemdziesiąta Druga, zachodnią Riverside Park, a wschodnią Amsterdam Avenue. I choć wędrował na pozór całkiem przypadkową, co dzień inną trasą, nigdy tych granic nie przekraczał. Precyzja ta zbijała Quinna z tropu, bo pod każdym innym względem Stillman zdawał się nie mieć celu. (…) czasem się schylał, podnosił coś z ziemi i uważnie oglądał, obracając w palcach. (…) Niekiedy po długich badaniach ciskał przedmiot z powrotem na chodnik. Przeważnie jednak otwierał torbę i ostrożnie chował znalezisko. Potem sięgał do kieszeni płaszcza po czerwony notes – podobny do notatnika Quinna, choć mniejszy – i z wielkim skupieniem pisał w nim przez parę minut. Kończąc tę operację, wkładał notes z powrotem do kieszeni, brał sakwojaż i ruszał w dalszą drogę. Na oko sądząc, zbierał przedmioty bez żadnej wartości: popsute, wyrzucone drobiazgi, niechciane rupiecie. (…) Quinn postanowił notować możliwie najwięcej. (…) Opisywał każdy gest Stillmana, każdy przedmiot wrzucony do torby lub ciśnięty z powrotem na ziemię, prowadził szczegółowy grafik wszelkich zdarzeń, a w dodatku z pedantyczną drobiazgowością odnotowywał zygzakowatą marszrutę, zapisując każdą ulicę, skręt i postój. (…)
Quinn postanawia przestudiować notatki, jakie napisał podczas śledzenia Stillmana.
Szło mu jak po grudzie, zwłaszcza na pierwszych stronach. Tam, gdzie w ogóle zdołał odcyfrować poszczególne słowa, rzecz wydawała się niewarta zachodu. „W połowie drogi między przecznicami podnosi z ziemi ołówek. Ogląda, waha się, chowa do torby… Kupuje w sklepie sandwicza… Siada na ławce w parku i czyta czerwony notes”. Brzmiało to jak stek bzdur. Bez wyraźnego powodu Quinn przewrócił kartkę i na czystej stronie naszkicował mapkę terytorium Stillmana.
Potem uważnie przejrzał notatki i zaczął nanosić długopisem trasę, którą starzec przebył w ciągu jednego dnia – tego właśnie, gdy Quinn postanowił dokładnie odnotować wszystkie meandry jego wędrówki. Wynik był następujący:
Rysunek ten przypominał Quinnowi ptaka, być może drapieżnego, szybującego w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami. Lecz po chwili wydało mu się, że to nadinterpretacja. Ptak znikł i zostały tylko dwie abstrakcyjne figury, połączone mostkiem, który Stillman wstawił w środek, idąc na zachód Osiemdziesiątą Trzecią. Quinn zajął się kolejnym dniem, żeby zobaczyć, co to da. Otrzymał zupełnie inny wynik.
Diagram wyglądał trochę jak mapa urojonego stanu, który można by pewnie jakoś wklinować między dwa już istniejące na Środkowym Zachodzie. Tego dnia Stillman ruszył prosto do Riverside Drive, skręcił w stronę Harlemu, minąwszy jedenaście przecznic, zrobił w lewo zwrot i wszedł do parku, gdzie zaraz zawrócił na południe. Figura, którą nakreślił, byłaby prawie idealnym, wąskim prostokątem, gdyby pominąć nitkę między Broadwayem a Riverside Drive, parę lekkich zygzaków w parku oraz to, że kilkakrotnie okrążył pomnik żołnierzy i marynarzy, jakby stawiał kropkę nad – a raczej pod – I. Wrócił do hotelu prawym chodnikiem Riverside Drive.

Quinn oderwał się na chwilę od rysunku, żeby sobie uzmysłowić, co właściwie wyprawia. Bazgrze od niechcenia? Trwoni czas, jak pierwszy lepszy głupek, czy próbuje coś ustalić? Zrozumiał, że obie odpowiedzi są nie do przyjęcia. Jeśli po prostu zabija czas, to czemu w tak mozolny sposób? Czyżby do tego stopnia go zamroczyło, że nie ma już odwagi myśleć? A skoro nie gryzmoli dla zabawy, do czego naprawdę zmierza? Wydawało mu się, że szuka znaku, przedziera się przez chaotyczny labirynt wędrówek starca w poszukiwaniu iskry sensu. Wniosek mógł być tylko jeden: ten mianowicie, że Quinn uparcie nie wierzy w przypadkowość poczynań Stillmana. Chce nadać im sens, niechby najbardziej mętny. Już choćby to samo w sobie było nie do przyjęcia. Znaczyło bowiem, iż Quinn ośmiela się przeczyć faktom, a przecież dobrze wiedział, że nic gorszego detektyw zrobić nie może.
Postanowił jednak brnąć dalej. Nie było jeszcze późno, dochodziła dopiero jedenasta, a zresztą zaszkodzić te spekulacje na pewno nie mogły. Trzecia mapka ani trochę nie przypominała dwóch poprzednich.
Nagle Quinn wyzbył się wszelkich wątpliwości. Wydawało się jasne, że – pomijając wydreptane w parku esy-floresy – ma przed sobą literę E. Przyjąwszy, że drugi diagram to rzeczywiście litera I, można było bez wielkiego ryzyka uznać ptasie skrzydła z pierwszego za literę W. Nawet tylko te trzy ułożone w kolejności, w jakiej powstały, tworzyły już sensowne słowo, ale Quinn wolał wstrzymać się z wyciąganiem wniosków. Następny dzień zaowocował diagramem zbliżonym do litery Ż. Podobnie jak poprzednie, również i ten w części parkowej wzbogacały rozmaite nieregularności, przybliżenia i kunsztowne ozdobniki. Czepiając się resztek obiektywizmu, Quinn usiłował spojrzeć na rysunek tak, jakby wcale nie oczekiwał, że ujrzy literę alfabetu łacińskiego. Mówiąc uczciwie, niczego nie był pewien: diagram równie dobrze mógł być czystą abstrakcją. Może tylko zwidują mu się obrazki, tak jak w dzieciństwie, kiedy wpatrywał się w chmury? Lecz zbieżność była uderzająca. Gdyby kształt litery miała jedna mapka, a choćby i dwie, mógłby je zbagatelizować jako kaprys losu. Ale seria czterech takich przypadków? To już wydawało się mocno naciągane.
Kolejny dzień dał kanciaste A: podkowę przekreśloną w połowie, jak zwykle z całą masą rokokowych farfocli. Następnie pojawiło się B: dwa pudła stały krzywo jedno na drugim, a wierzchem sypały się wióry chroniące zawartość. Potem drugie A, trochę chwiejne, odrobinę drabiniaste, z malejącymi ku górze schodkami po bokach. I drugie B: w ryzykownym przechyle, perwersyjnie podparte w jednym tylko punkcie, niby piramida ustawiona na wierzchołku.
Quinn wypisał litery w porządku chronologicznym: WIEŻA BAB. Bawił się nimi przez pół godziny, dzielił je na różne sposoby, zmieniał szyk, aż wreszcie powrócił do pierwotnego i napisał: WIEŻA BAB. Rozwiązanie to trąciło taką groteską, że ledwie śmiał je uznać. Chociaż Stillman jeszcze nie skończył, odpowiedź wydawała się jasna: WIEŻA BABEL. (…)
A jednak istniały zarysy liter – nie na ulicach, na których powstały, lecz w czerwonym notatniku Quinna. Sam Quinn właśnie się zastanawiał, czy Stillman co wieczór obmyśla w swym pokoju marszrutę na następny dzień, czy też improwizuje w ruchu. Obie możliwości były prawdopodobne. (…) Myśl o literach przerażała Quinna. Wersja, zgodnie z którą Stillman wydeptywał właśnie litery, wydawała się tak pokrętna, pełna tak szatańskich niedomówień, że nie chciał jej uznać.

Postanowił się położyć; spał niespokojnie, zbudził się, przez pół godziny pisał w czerwonym notatniku, wrócił do łóżka. Tuż przed zaśnięciem zdążył pomyśleć, że ma pewnie jeszcze dwa dni, bo Stillman nie dokończył przesłania. Pozostały dwie ostatnie litery – E i L. Myśli Quinna rozbiegły się. Wylądował w urojonej krainie okruchów, ojczyźnie niesłownych rzeczy i niedorzecznych słów. Po raz ostatni pokonując senne odrętwienie, przypomniał sobie, że El po starohebrajsku znaczy Bóg.
Następnego dnia Quinn rozmawia wreszcie ze Stillmanem. Starzec przyznaje, że to, co robi, ma, jego zdaniem, doniosły sens.
– Codziennie wstaję skoro świt, mówi starzec. Muszę wychodzić bez względu na pogodę, stale być w ruchu, bez przerwy na nogach, co chwila pędzić z miejsca na miejsce. Niech mi pan wierzy, to człowieka po prostu wykańcza. (…) Widzi pan, świat rozpadł się na kawałki. A moja rola polega na tym, żeby go z powrotem poskładać. (…) szukam tylko najogólniejszej zasady, a to leży w zasięgu możliwości pojedynczego człowieka. Jeśli zdołam położyć podwaliny, samego dzieła odbudowy mogą dokonać inne ręce. Najważniejsza jest główna przesłanka, pierwszy krok w sferze teorii. A w tym niestety nikt mnie nie wyręczy. (…) Zrozumiałem, że muszę się ograniczyć. Pracować na terenie dość małym, żeby wszystkie wyniki były niepodważalne.
Stillman odtwarza spacerami tezy swojej pracy doktorskiej o tym, że Ameryka jest Nowym Światem i w swoich spacerach po Nowym Jorku, po tym małym wycinku miasta między Riverside a Amsterdam Avenue buduje ten świat jeszcze raz, tworzy jego dwie części, najpierw Raj, który był obietnicą szczęścia, a potem Wieżę Babel, która sprawiła, że raj się rozpadł. I jak Adam w Raju – podnosi pogubione przez przechodniow przedmioty i nadaje im nowe nazwy.
Spacer jako tworzenie świata, którego budulcem są wydeptane na ulicach słowa.
Cytaty z wydania Znaku (2012), przekład Michał Kłobukowski, rozdziały 8, 9