Mieczysław Bonisławski
znowu kartki maszynopisu,
przeszyte dziurkaczem i wpięte do segregatora
Wnętrza rozpoczętej budowy domu kultury na osiedlu Łużyckim. Surowe sklepienie z betonu. Półmrok hali bez pełnych ścian. Piach. Słońce między słupami konstrukcji nośnej.
Pomięty papier. Płachty gazetowe poskładane w przypadkowej kolejności i nierówno. Jedna wystaje z drugiej, trzecia z czwartej. Ta rozdarta w jednej trzeciej, tamta zabrudzona tłustą, żółknącą plamą po rozlanej śmietanie.
Część gazety została zgnieciona w nieregularną bryłę i rzucona na żółty piach. Artykuł o wypadku na przejeździe został wetknięty między filar i siedzisko z nieheblowanej, grubej deski, położonej na piasku na dwóch bloczkach betonu. Strona z artykułem zachowała się w połowie, drugiego, oddartego kawałka nie było nigdzie widać. Tak się jednak złożyło, że tekst artykułu był cały. Od początku do końca.
Gdy mężczyzna przylgnął do słupa, papier zaszeleścił. Chrenowicz syknął przestraszony, ale tworzący nowy świat młody demiurg niczego w tym swoim złotym kręgu nie dosłyszał. A przynajmniej nie zareagował. Może wiedział o obecności podglądającego go mężczyzny, a tylko udawał? Demiurg przecież miał takie nadprzyrodzone moce… A może obcy człowiek mu w ogóle nie przeszkadzał? Może dla demiurga był po prostu nikim, paprochem, który istota pokroju Kreatora w każdej chwili mogła zdmuchnąć w otchłań niebytu? Czymś nieważnym, tak mało istotnym, że niech by tam sobie stał za tym filarem. I tak nie miał na nic wpływu, nie mógł zagrozić niczemu, co demiurg zaplanował i kreował. Za to, w każdej chwili, gdyby tylko takiej nadprzyrodzonej istocie przyszła taka ochota lub wynikłaby dla kogokolwiek z jego nadświata taka potrzeba, można się go było, człowieka-paprocha, bez kłopotu pozbyć. Skutecznie i nieodwołanie. Raz na zawsze, bez śladu w pamięci, w czasoprzestrzeni, w historii.
– …zmiataj stąd… W try miga…
Obcy zesztywniał. Demiurg najwyraźniej przedstawiał na swojej scenie, na matrycy Kreacji Światów jego postać, Chrenowicza.
– Za długo masz nogi przy dupie?
Słysząc swoje charakterystyczne powiedzenia, padające z obcych ust, „Czarny koń” skulił się. Do tego wydawało mu się, że z tyłu, z zewnątrz tych betonowych katakumb, dobiegły go kroki skradających się ludzi. Zgrzytnął mu obcas na szynie po której jeździł dźwig „Marian”. Poturlał się po betonowej płycie odłamek cegły pchnięty czyimś butem.
„Pułapka!” – przeraził się Wojownik i wyobraził sobie dalej – „A to są odgłosy zbliżającej się, zacieśniającej się dookoła obławy…”
Poczuł ukłucie gdzieś w boku. Z żołądka wszystko cofnęło się do przełyku.
Mężczyzna należnej postury, bez wysiłku schylił się po zmięty kawałek gazety. Chciał ją jeszcze bardziej zgnieść i poszarpać a następnie przyłożyć do ust. Zbierało mu się na wymioty, a nie miał nic innego przy sobie, w co mógłby się wyrzygać lub czym obetrzeć twarz.
Wyrzucił papier.
Długie, napakowane (pod spodniami z panterki nie można było ocenić, czy sadłem, czy też masą mięśniową) nogi wyrastające z szerokiego, zaokrąglonego tyłka, zgięły się w kolanach tak, że cała wielka postać opadła. Wielkimi, miękkimi dłońmi, wieńczącymi długie i podobnie, jak nogi, napakowane ręce sięgnął po ten drugi fragment gazety, ten zatknięty za filar. Ujął go, rozłożył i podniósł do wysokości torsu.
Oczy, zagłębione w powierzchni twarzy tylko niewiele mniej niż u ludzi ras mongolskich, bystre i rozbiegane, odczytały tytuł artykułu Demianiuka.
Mężczyzna pochylił wielką, nadnaturalnie dużą, ale regularnie uformowaną, ostrzyżoną na zapałkę głowę nad tekstem. Czytał, a na jego twarzy można było odczytać niczym w diagnozie psychologicznej, targające nim emocje.
Czuł ucisk w skroniach i zawrót głowy. Przeżywał zaskoczenie i złość, zwątpienie i głęboką litość. W końcu wydało mu się, że odkrył jakąś ważną prawdę, że zrozumiał coś ważnego. Coś, w co został uwikłany, na co ma – lub może pozwolić sobie na to, aby mieć – wpływ. Przemożny wpływ. Kilka razy oderwał wzrok od gazety i spoglądał z troską na młodego, nic nie podejrzewającego, niczego nie spodziewającego się demiurga. Demiurga? Nic nie podejrzewającego?
A może to nie był demiurg, ten klęczący przed nim w kupie piachu mały chłopiec? Gadający sam do siebie, bawiący się zabawkami, jakie kupuje się dla maluchów, a nie dla czwarto- czy piątoklasisty. Gmerający w piasku, tu w mroku budowy, w jakimś opuszczonym, strasznym zakamarku, zamiast ganiać z rówieśnikami po boisku lub robić podchody do dziewcząt huśtających się lub skaczących na placu zabaw…
W kieszeni bluzy wymacał tę pocztówkę z polskimi i niemieckimi napisami. Podniósł ją, nie wiadomo po co, wtedy gdy był tam wczoraj wieczorem. Na tym przejeździe, na którym przedwczoraj… Pocztówka leżała w trawie, niedaleko od torów. Czy miała coś wspólnego z uczestnikami kraksy? Czy też może zgubił ją któryś z kibiców już dzień po niej?
Co oni tam wygadywali – że zginął ten trener? Nie, że ten sekretarz, który jechał od Barczyńskiej, że Barczyńska to jego kochanka. Gadali, że z nimi był Januszek, cóż oni tam zresztą jeszcze nie wygadywali wczoraj?!
„Ale Januszek jest tutaj” – skonstatował Wojownik. „Ale czy to tutaj, to może być matryca nowego świata, miejsce gdzie demiurg kreuje lepszą rzeczywistość, w której on, Chrenowicz, będzie legalnie nosić mundur, zatrudni się u swego ojca, który przyjmie go do służby… Czy tak wygląda warsztat demiurga?” – zastanawiał się dalej.
Wagony z cegłówek przejechały po szynach z drutu zbrojeniowego. Parowóz, czyli blok betonu, buchnął parą, której towarzyszyły dźwięki wyartykułowane przez chłopca. Maszynista, skaczące dzieciaki okazywały się tylko gałązkami w dłoniach brzdąca. Ten niby-demiurg zostawił ten niby-skład pociągu i obok usypał dwie kupki piasku. Po prostu – dwie kupki piasku. Połączył je potem na górze kolejnymi gałązkami, które ułożył ściśle jedną przy drugiej i posypał je po wierzchu, znowu, po prostu – piaskiem.
Z tornistra wyciągnął plastikowy modelik ciężarówki star. Delikatnie ustawił na przysypanych piaskiem gałązkach ponad imitacją toru kolejowego. Imitacja parowozu pociągnęła za sobą imitację wagonów, wjechała łukiem w imitację jaru. Nie przejechała pod imitacją wiaduktu, z której spadł model ciężarówki.
Imitacja kraksy.
„Czy gdyby demiurg był rzeczywiście demiurgiem, mógłby tak niedokładnie odtworzyć zderzenie sprzed dwóch dni? Przecież to się odbyło zupełnie inaczej, tak przynajmniej opisali to w gazecie. A może demiurg to jednak demiurg, ale nie pokazywał tego, co się już wydarzyło…? A jeśli on właśnie, tu, przed chwilą, przewidział, albo wręcz wykreował kolejną, tragedię na tych torach, która w rzeczywistości jeszcze się nie wydarzyła, a dopiero będzie miała miejsce? Nie, nie wolno nigdy w niego zwątpić! Za takie sprzeniewierzenie się, brak zaufania do losu, do Obietnicy, można zapłacić jej utratą”
– A może właśnie przestałem zasługiwać na swojego demiurga?! Czy naprawdę zostałem wybrany do tego, aby odwrócić ten los, czy zostałem powołany, czy mnie stworzono po to, abym pomógł ludziom i światu? Przecież nie było mnie przy śmierci Barczyńskiej, nie pomogłem jej, nie powstrzymałem, nie zapobiegłem… A jakby tak naprawdę był tam ten Januszek i zginął razem nią? Przeze mnie? – strwożył się nie na żarty Wojownik.
Ucieczka w podziemia była dla niego jakimś ratunkiem przed wcześniejszym życiem. Wierzył w swoje posłannictwo, ale rzeczywisty świat, który go otaczał, coraz bardziej go rozczarowywał. Był przekonany o tym, że ze znajomych mu osób, tylko on jeden zrozumiał mechanizmy funkcjonowania społeczeństwa. Całe jego dotychczasowe życie było poszukiwaniem innych ludzi, którzy by podzielali z nim tę wiedzę. Ludzi, którym nie musiałby niczego tłumaczyć, z którymi by uratował Polaków od zagłady, jaka nadciągała na Europę.
Jak dotąd nie odnalazł takich ludzi. Nie chował jednak dla siebie swojej wiedzy, daru jaki otrzymał od Boga lub Natury, odkryć, jakie mu zostały dane. Dzielił się nimi ze znajomymi i nieznajomymi, z tymi wszystkimi, z którymi miał tylko okazję dłużej i bardziej szczerze porozmawiać. Niestety, słuchacze – bo tylko na takich dotąd trafiał, o nikim nie mógł powiedzieć, że był rozmówcą czy partnerem – choć bywało, że na początku jego zwierzeń pozwalali żywić jakąś nadzieję, koniec końców, znudzeni jego prawdami, uciekali od swojej miałkości i głupoty własnej w nieprzychylne mu oceny. Prędzej czy później – a zauważał to zawsze od pierwszej chwili, choć ukrywał to przed nimi, że to wie, że to dostrzegł – wszyscy przestawali mu ufać, traktować poważnie jego samego i wszelkie jego wypowiedzi (oceny, obietnice, przewidywania). Najczęściej uważali go za lekko stukniętego. Lekko i nieszkodliwie, o ile tylko ktoś nie dawał mu się wciągnąć we wspólne interesy, działania, nie zaufał mu, nie powierzył ani tajemnicy, ani zadania do zrobienia. Zyskał powszechnie opinię nieodpowiedzialnego, bujającego w obłokach, nie kończącego żadnej powziętej sprawy.
Nic dziwnego, że nigdzie, w żadnym środowisku nie czuł się u siebie. Wszędzie był jak ten Przechodzień, na którego na żadnym odcinku szlaku nikt nie czekał. Nigdzie i do nikogo nie wracał, ani znikąd i od nikogo nie odchodził. Nie miał kogo opuszczać, ani do kogo podążać. Jego trasa ani się nie zaczynała, ani nie kończyła. I może dlatego, że ciągle, nieprzerwanie był w drodze, zawsze spoglądano nań tylko jak na Przechodnia. Obcego, który przypadkowo pojawia się na chwilę i w logicznie oczekiwany sposób znika, nic nie wnosząc do mijanej rzeczywistości, do życia napotkanych ludzi.
Można go było nawet zauważyć, ale można też było, będąc zajętym swoimi sprawami, w ogóle nie dostrzec. Tak jak to bywa w autobusie, w pociągu, czy zgoła na chodniku. Byli tam jacyś ludzie, ba, może nawet wielu. Ilu z nich zapamiętaliśmy? Jakąś świetną młodą dziewczynę oryginalnej urody, tak, ją na pewno. Kogoś oryginalnie ubranego. Ktoś coś powiedział i to nas zainteresowało. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego i ktoś wziął w tym udział. Ale cała reszta?
Przeszliśmy chodnikiem. Było to na ulicy przed naszym domem, czy ogródkiem lub obok parku gdzie codziennie od lat popijamy sobie po pracy z kolegami piwko, gdzie przeszli też i inni, nieznani nam bliżej ludzie. Ktoś z nich nas szturchnął, potrącił przez pośpiech lub nieuwagę, komuś spadła siatka z zakupami i stukła się butelka z mlekiem. Dziewczyna miała wyjątkowo krótką spódnicę, spod której wystawały długie, zgrabne nogi. Statecznym krokiem przeszedł siwy matematyk, który swojego czasu nie chciał nas przepuścić w ostatniej klasie szkoły. Za nim piłkarz, który w tym sezonie strzelił najwięcej goli w trzeciej lidze. W drużynie, której kibicujesz. Ale tylko jesienią, bo od wiosny przeszedł do tych, tam…
Widzisz? Przechodnia można było zauważyć, albo i nie. Można go przez chwilę polubić, zainteresować się nim lub jego historią, albo zdenerwować się na niego. Wszystko to jednak ulotne, tylko na chwilę.
Do tego, dla tych innych, to ty byłeś Przechodniem. Przeszedłeś obok nich, nie zatrzymali się przy tobie ani na chwilę. Poczułeś to? Przechodzień jest zawsze obcy, często nie pożądany.
Zawsze daleko od domu, od siebie, od celu. Żadnego bezpieczeństwa. Ciągły imperatyw poruszania się dalej i dalej, bez zatrzymania – bo i gdzieżby, w którym miejscu, wśród jakich ludzi?! I tylko ciągle tam – dokąd? – po prostu tam, jeszcze dalej.
W tym biegu bez początku i końca Olek tracił zwyczajne, ludzkie potrzeby. To, co wokół widział, bezwiednie wyszydzał. Każdy normalny czyn, gest, powiązany z życiem w domu, obejściu, gospodarstwie, warsztacie. Zaczęły się dlań liczyć tylko czyny wielkie, majestatyczne, bohaterskie. Naprawa studni czy wrót od stodoły, okna w mieszkaniu czy zbicie półki okazywały się zbyt przyziemne, uniemożliwiały czyny „ważne dla ludzkości”. Zabawa z małym dzieckiem, zmierzenie mu temperatury, ukołysanie na rękach stanowiło więzienie dla kogoś, kto miał walczyć o Polskę. Zaglądanie pod maskę samochodu lub traktora? Naprawa kranu lub rynny? To dobre dla skapcaniałych nieudaczników, którzy poddali się szarzyźnie codzienności, spowszednieli w swym tchórzostwie przed wymaganiami Świata. Chrenowicz mógł ich tylko wyśmiać, szyderczo im współczuć, bo na rzeczywiste współczucie nie zasługiwali. Przestali być prawdziwymi mężczyznami. Praca, gospodarstwo, rodzina, wszystko stało się bzdurą, mrzonką, głupotą. To nie dla Przechodnia.
Jedyne, co się liczyło, to możliwość pomocy Polsce i Polakom. Powstrzymanie wrogich, niszczących sił, odwrócenie destrukcyjnych tendencji, zmiana zachowań i rozbudzenie czujności rodaków, gdyż nieuchronnie zmierzali oni ku samounicestwieniu. I skoro sam nie mógł odnaleźć tych, którzy myśleli tak samo jak on, którzy doznali takiego samego olśnienia, to albo mylił się uważając, że takich jak on jest wielu, albo musiały go wesprzeć w tych poszukiwaniach siły nadprzyrodzone. Z tym pierwszym nie chciał się pogodzić, nie chciał brać na swoje barki takiego wyróżnienia, jakim by mogło być to, że tylko on jeden został wybrany, że doznał tego olśnienia na zasadzie jednostkowego wyjątku. Nie zastanawiał się dlaczego nie chce takiego wyróżnienia. Może po prostu poczułby się lepiej, gdyby jednak okazało się prawdą – a w co mocno wierzył – że tacy rozsiani po kraju ludzie, których proroczo olśniło tworzą, może nieliczną, ale zwartą, wspierającą się nawzajem i uzupełniającą wspólnotę, prawdziwą Drużynę Czarnych Koni? Tylko trzeba ten siew zebrać razem, podać hasło, ogłosić alert, do zespolenia się, odnalezienia i rozpoczęcia działania. I on, Olek Chrenowicz, „Czarny koń” numer jeden, mógłby to zrobić. Do tego był zdolny. Po to przygotowywał się całe życie, w którym był dla wszystkich śpiących Polaków, zanurzonych w gnoju codzienności, tylko anonimowym, nic nie znaczącym Przechodniem. Ale, aby przejść przez ten punkt zwrotny, potrzebował dodatkowej broni. Nie takiej stworzonej ręką człowieka. To musiał być pojedynczy akt kreacji. Czyn pozamaterialny. Wymykający się spod kontroli umysłu bazującego na bodźcach zmysłowych: dotyku, wzroku, czy słuchu. Coś spoza tego świata. Tak, jak stamtąd pochodziło olśnienie, którego doznał i dany mu nakaz odnalezienia tych nielicznych olśnionych. Iskra Boża, która miała go zapłodnić czynem. Odpalić do działania, tak jak się odpala armatę, aby wystrzeliła.
Ostatnio Olek Chrenowicz zaniedbał nieco swoją misję. Po raz pierwszy, odkąd dzięki interwencji kolegów ojca, wojskowych i myśliwych, z trudem ukończył zawodówkę, dostał w końcu jakąś pracę. Nie chciał pracować za biurkiem, zresztą nie nadawał się do tego. Pracą na budowie lub przy taśmie w fabryce gardził. Pociągał go wyłącznie jakiś fach, który mógłby wykonywać ubrany w mundur, a jeszcze lepiej – z bronią u boku. Milicja, wojsko, straż pożarna – wobec luk w wykształcenia oraz braku badań lekarskich – odpadały. Zresztą najprawdopodobniej nie przeszedł by też testów psychologicznych. Dlatego długo błąkał się po Zielonej Górze, tworząc legendę o swoich kontaktach z tajemniczymi kręgami ludzi, prawdziwie czujących się odpowiedzialnymi za Naród. Nie pracował na etacie, bo cały czas „przygotowywał coś, co nie mogło, póki co, ujrzeć światła dziennego, a o czym nie można było mówić ani głośno, ani tym bardziej oficjalnie, publicznie. Była to robota nie na zwykłe osiem godzin dziennie. Dużo bardziej mozolna, wyczerpująca, nieporównywalnej z niczym innym skali poświęcenia się. Za dnia i w nocy. Niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę pracy lub gotowości do podjęcia natychmiast nowych obowiązków”. Niemniej wśród znajomych Chrenowicza utarła się o nim opinia lenia i obiboka, lesera bujającego w obłokach, opowiadającego niestworzone historie.
Dlatego, pomimo pełnego przekonania o swojej misji, Olek przyjął propozycję pracy w Straży Ochrony Kolei. Podrzędne stanowisko, jakie mu zaoferowano, umacniało go w przekonaniu o jego sekretnym powołaniu, gdyż stało się – w jego mniemaniu – elementem doskonałego kamuflażu. Oto ostatni w szeregu strażnik, na co dzień wykonujący najbardziej nieistotne obowiązki, tak naprawdę, w tajemnicy przed światem, przygotowywał się do podjęcia roli, najpierw zwiastuna, a potem – lidera odnowy całego Narodu. A czas na to, gdy ludzie otrzymali by możliwość poznania prawdy, miał dopiero nadejść…
Ale chwilami nachodziło go zwątpienie. Miewał wrażenie, że się sprzeniewierza temu, do czego został wybrany, że jednak powinien był zacisnąć zęby i nieść dalej ten swój garb, w ogóle nie zważając na piętrzące się i pogłębiające problemy z otoczeniem, generowane taką postawą. Jednak mundur, w jaki go ubrano, możliwość awansu, wiążącego się z ewentualnym otrzymaniem w bliskiej przyszłości przydziału służbowej broni, skutecznie niwelowała obiekcje. „Ostatecznie, dzięki zdobyciu tej pracy, nawiązałem nowe kontakty wśród ludzi żyjących potrzebą walki”, tłumaczył sobie. „Rozkochanych w militariach. A jednocześnie mogę od razu zacząć oczyszczać Polskę z łobuzów i miernot, ścigać chuligaństwo, wybryki, wandalizm. Zacząłem leczyć kraj i Naród, na razie na tym, jedynym dostępnym mi, najniższym poziomie, zaledwie z małych, drobnych dolegliwości”. Czas na leczenie głównej choroby miał dopiero nadejść.
Wiarę w to, że dobrze obrał swoją drogę i prawidłowo odczytał swój los, umocnił w nim pewien dziwny przypadek. Siły, które zaplanowały jego przyszłość, siły władające całym światem, sprowadziły mu do Zielonej Góry Przewodnika. To on miał go ostatecznie przygotować, przeprowadzić przez ostatni odcinek drogi ku spełnieniu. On miał zapalić iskrę, która spowoduje inicjację Chrenowicza – siewcy, a właściwie – zbieracza siewu, żeńca. I ten Przewodnik został mu pokazany! Ukazał się w realnym świecie, jako rzeczywista postać, co oznaczało, że czas kiedy Olek miał stać się żniwiarzem i zacząć żąć plony – zbierać do kupy rozsianych po różnych zakamarkach kraju „Olśnionych”, pozostałe Czarne Konie, był już bardzo bliski.
A niełatwo było rozpoznać w małym chłopcu Przewodnika. Ta prawda była też głęboko ukryta, tak głęboko, aby doszedł do niej tylko ktoś do tego specjalnie Wybrany. Nikt niepowołany nie byłby w stanie jej odkryć, nawet za pomocą największego przypadku. I to, że to właśnie on, Olek, prawidłowo rozpoznał dopiero co objawionego w tym mieście posłannika Sił Władców, było ostatecznym dowodem, utwierdziło go w tym, co miał zrobić, kim był. A czego domyślał się od dawna, co wiedział od jakiegoś czasu i w czym się właśnie teraz, już do końca, upewnił.
Strażnik kolejowy, Olek Chrenowicz, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego znalazł się zimą tego roku w Zielonej Górze przed blokiem przy ulicy Waszkiewcza? Nie pamiętał ani przyczyny (dlaczego?, skąd?), ani celu (po co?). Utkwiło mu w głowie tylko to, że ujrzał szary blok, nowy, zmontowany na szybko z betonowych płyt, w technologii zwanej „wielką płytą”. Niski, czteropiętrowy, ale bardzo długi.
Chrenowicz szedł poboczem niedokończonej, osiedlowej uliczki, i szedł, i szedł. I mijał kolejne, powtarzające się jeden obok drugiego, segmenty tego bloku, i mijał je, i mijał, i nie było widać ich końca. Droga była monotonna, krok za krokiem coraz nudniejsza, wręcz przyprawiająca o depresję. Ta jednostajność bez żadnej nadziei na zmianę nie zachęcała do życia.
Tak, strażnik sobie coś przypomniał – mógł tędy wracać z roboty! Mieszkał wraz z matką na rogu Anieli Krzywoń i Gwardii Ludowej, w takim małym, parterowym poniemieckim domku. Niemal naprzeciwko wylotu ulicy Wiśniowej i długiego, nowego (niespełna dziesięcioletniego) bloku nafciarzy. A pracował na torach między Walki Młodych i Traugutta, chociaż dyżurka SOK-u była w parterowym baraczku, bliżej samego dworca. Tam gdzie, zarówno za Niemca, czyli przed wojną, jak i teraz, w tym wyjątkowym, bo wyróżnionym do wielkiego spełnienia roku, spinano składy pociągów towarowych, które potem rozwoziły towary i materiały po zielonogórskich fabrykach.
Chrenowicz rzadko przesiadywał w ciepłym pomieszczeniu dyżurki, dla niego był śnieg, deszcz i wiatr hulający ponad bocznicami. Nie biurko, tylko teren.
Najbliższa droga z pracy do mieszkania wiodła torami dawnej kolei szprotawskiej, czyli tędy, którędy od czasu do czasu Olek jeździł towarowym, chroniąc go przed wandalami i młodzieżową łobuzerką. Od stacji kolejowej Zielona Góra, obok starego zakładu Lumelu, rzeźni, składu węgla, mleczarni, fabryki dywanów „Dekora”, w okolicy odlewni „Falubazu” i fabryki wódek „Polmos”, aż do przejazdu kolejowego przez ulicę Krośnieńską i potem do góry, do ulicy Waszkiewicza i wzdłuż bloków, szedł Olek dwa razy dziennie, do pracy i po pracy. Przechodził obok rozpapranej budowy (nie wiadomo czego) na drugą stronę ulicy, przez szeroką i ruchliwą Łużycką, pomiędzy punktowcami przy Sucharskiego (gdzie mieszkał Piotrek Pasternak z czwartej klasy tej nowej szkoły przy Gwardii Ludowej) i jeszcze do góry, a już na samej górze – obok podstawówki, aż wreszcie – na końcu zaczynającego się przy niej krótkiego odcinka dwujezdniówki – stał mały domek Olka i jego matki.
Tą drogą chodziła zresztą do pracy niemal połowa miasta. Torowisko dawnej kolei powiatowej, która tuż przed pierwszą wojną światową powstała po to, aby obsługiwać jak największą ilość miejscowych fabryk, dzięki temu właśnie łączyło miejsca pracy większości robotniczej Zielonej Góry z nowymi osiedlami-sypialniami. Tyle tylko, że niekoniecznie wszyscy wracali wzdłuż bloków osiedla Łużyckiego. Dalej, jeszcze za osiedlem Łużyckim, w przeciwną stronę co dworzec i tory rozrządowe (a zatem w odwrotnym kierunku niż ten, z którego chodził Olek) tory ówczesnej bocznicy biegły bowiem jeszcze do wytwórni win, fabryki mebli, „Polskiej Wełny”, browaru, tartaku. Wzdłuż nich, porozkładały się, nie korzystające z dostaw kolejowych, pomniejsze zakłady, składziki i magazyny, szczególnie tam, gdzie kończyła się ta właściwa Zielona Góra, a zaczynał Jędrzychów, wieś dołączona do miasta w poprzedniej dekadzie. Głębokim jarem między Krośnieńską a 1 Maja (łączącym osiedle Łużyckie z osiedlem Słonecznym), obok parku przy Jaskółczej (osiedle Piastowskie), mrocznym odcinkiem wzdłuż rozgłośni radiowej kończącym się wiaduktem nad ulicą Kożuchowską, tędy to chodzili do pracy zielonogórzanie, mieszkający na osiedlach, a pracujący w południowej części miasta. Jakkolwiek by to nie było, to na pewno nikomu, wracającemu do domu po ośmiu godzinach tyrania, nie przyszłoby do głowy, aby szukać jakichkolwiek inspiracji, wędrując wzdłuż szarego bloku z betonu. Nikomu poza świeżo upieczonym SOK-istą.
I podczas któregoś takiego przejścia (a może było to jedyne, pierwsze i zarazem ostatnie takie zdarzenie?) Olek zwrócił uwagę na balkony, a miały je wszystkie mieszkania. Między rozbabraną, błotnistą jezdnią Waszkiewicza a linią bloku z balkonami był pas piachu, szeroki na jakieś piętnaście metrów. W przyszłości miał to być, idący wzdłuż bloku, zieleniec, ale póki co na miałkim, pofałdowanym w wydmy piachu rosły tylko kępy ostu i rachitycznej trawy, która przetrzymała w szczątkowym stanie od jesieni. W połowie marca, gdy wyjątkowe nawet jak na luty mrozy ustąpiły, a śniegu akurat zabrakło, bo przygrzało nieco słońce, pojawiło się sporo błota, tworząc smętne pustkowie, po którym błąkał się samotnie, schludnie ubrany chłopiec. Chodził od balkonu do balkonu, przy niektórych się zatrzymywał, schylał, chyba coś podnosił i chował po kieszeniach zimowej kurtki, podszytej siwym misiem.
Chrenowicz dostrzegł małego na samym początku bloku i szedł za nim w pewnym oddaleniu, obserwując go z perspektywy ulicy. Nie wyprzedzał, nie podchodził w stronę bloku, podążając równolegle do ścieżki chłopca.
Przyglądał się przy tym balkonom. Był to pierwszy cieplejszy dzień po kilku zimowych tygodniach. Kobiety wyrzuciły na świeże powietrze różne dywaniki, makatki i narzuty. Niektóre odważyły się powiesić pranie. W głębi balkonów stały jakieś nie schowane na zimę stoliki, krzesełka, komódki. Większe zabawki, jak koniki, rowerki, jakieś traktorki.
Chłopiec coś zbierał. Gadał przy tym do siebie, tak jakby ktoś z kimś rozmawiał. Odgrywał scenki. Czasem przystawał, wyjmował coś z kieszeni, przyklękał i układał na piasku. Dochodziło do jakichś wydarzeń, po czym chłopiec szedł pod kolejne balkony.
– Posłuchaj, co ty robisz? – zawołał w końcu Olek.
Chłopiec spojrzał na niego nieufnie. Nerwowo odwrócił się plecami, skrywając w ten sposób przed Olkiem dłonie i kieszenie. Przygarbił się, skulił cały. Chciał uciekać, ale nie odważył się zrobić tego pierwszego, zawsze najważniejszego z punktu widzenia powodzenia, susa, który poderwał by go do biegu, jak najdalej od tego nieznajomego mężczyzny.
– Cześć, jestem Olek.
Bez reakcji.
Chrenowicz zszedł z ulicy, kierując się ku blokowi i balkonom. Gdy po kilku krokach zbliżył się do chłopca, ten w nagłym tiku otworzył zaciśniętą dłoń, z której wypadł plastikowy żołnierzyk. Olek nie zrobił tego, na co miał w tamtej chwili najbardziej ochotę – nie rzucił się, aby zebrać tego żołnierzyka, ale dostrzegając kolejną taką zabawkę między suchymi trawami, pod jednym z następnych balkonów, skierował się właśnie tam. Podniósł małą figurkę i podał chłopczykowi.
– Masz, zgubiłeś jeszcze jednego.
Chłopiec milczał, jakby zawstydzony. Czyżby odczuwał zażenowanie tym, że obcy mężczyzna zdybał go na samotnej zabawie w żołnierzyki?
– No masz, przecież nie chcę ci tego zabierać – próbował ośmielić go Chrenowicz.
Mały nie podnosząc na niego wzroku, półgębkiem, na odczepnego wymamrotał:
– Ten nie jest mój. Spadł z jakiegoś balkonu…
Chrenowicz zrozumiał, że chłopiec chodził i zbierał rzeczy, które wyleciały z balkonów na zewnątrz, w dół.
– Chodzisz i zbierasz to, co ludziom spadło?
Chłopiec milczał. Zaciął się znowu w sobie.
– No co ty! Spadają jakieś ciekawe rzeczy? – nic – Zbierasz swoją armię? – chłopiec podniósł wzrok. – Masz tylko takich, samą piechotę? – mały wsadził rękę do kieszeni, chwilę pogrzebał i wyciągnął w zaciśniętej piąstce coś, co podał mężczyźnie.
To był malutki modelik transportera bojowego, metalowy, oddany bardzo realistycznie, z najdrobniejszymi szczegółami. Pomalowany skrupulatnie, z kamuflażem. Takich precyzyjnych modeli nie produkowano wtedy ani w Polsce, ani w Związku Radzieckim. To był styl modelarstwa niemieckiego i to nie tego wschodniego, ale z zachodnich Niemiec. Któryś z mieszkańców bloku musiał przebywać w RFN lub mieć tam rodzinę albo znajomych a jego synowi zabawka z zagranicy wypadła przez balkon.
– Masz takich więcej?
Chłopiec pokręcił głową.
– To co to za armia z jednym tylko transporterem?
Mały wyciągnął z kieszeni ułożone na otwartej dłoni obłocone klamerki do wieszania prania.
– Co to?
Mały przyklęknął i ułożył klamerki na piasku tak jakby to były czołgi rozwinięte w szyku bojowym.
– To będą czołgi. Jak przyjdzie czas, na dany znak zamienią się w czołgi.
– Jaki znak?
– Ważny znak.
– Skąd?
– Przyjdzie. Wtedy, kiedy będzie trzeba, dokładnie na czas.
– Dla kogo będzie ten znak? Kto go ma odebrać, ty?
Chłopiec roześmiał się Olkowi prosto w twarz.
– Czy to ty będziesz dowodził tą armią?
Mały znowu zaprzeczył i znowu sięgnął do kieszeni.
– Odnalazłem w końcu generałów i marszałka – podał coś Chrenowiczowi. Ten spojrzał i aż podskoczył, jak oparzony.
– Przecież to jakaś lalka, jakiejś dziewczynki. Do tego popsuta! Też spadła, jak klamerki?
– Jak przyjdzie czas ona się przemieni. Spadnie promień i uderzy ją prosto w głowę a wtedy ożyje w niej wódz i będzie marszałkiem armii…
Chłopiec tylko ten jeden jedyny raz objawił się pod balkonami. A może Olek po prostu przechodził tamtędy potem już wyłącznie o takich porach, gdy mały był w szkole lub jadł w domu obiad z rodzicami? I dlatego go więcej nie spotkał, bo faktycznie natknął się nań tylko raz i poza tym nigdy więcej.