Mieczysław Bonisławski
karta nr 103/ 166 / 277 (kilka nachodzących na siebie numerów, pisanych niebieskim długopisem, zielonym, skreślanych na czerwono itd.)
To będzie tak, że zawołam:
– Poruczniku! Wy tutaj, znowu?
– Tak, mój synu. Tak, jak widzisz.
– Ale skąd?! Przecież was… Nie, no cieszę się, to się nawet dobrze składa. Znowu potrzebuję waszego wsparcia, tak jak wtedy. Przed laty… Ale jednak…
– Przypatrz się synu… I co?
I wnet zobaczę postawnego, niemłodego już mężczyznę w „kabewiackim” mundurze. Niemal jak wtedy w czterdziestym siódmym, tuż przed wyjazdem naszego batalionu „Wrocław” w Bieszczady. Na głowie nie rogatywka, ale bliska sercu okrągła czapka garnizonowa z wysoko uniesionym, zadartym denkiem. Granatowy otok z dwoma porucznikowskimi gwiazdkami, na kołnierzu granatowe patki z białym lampasem. Szewiotowa, jakby nieco wyblakła bluza, puszczona luźno, bez wojskowego pasa, swobodnie będzie opadać poza biodra. Tylko bryczesy włożone w wysokie, skórzane oficerki, nadadzą temu spotkaniu tej sztywnej, wojskowej dyscypliny. Czy to zresztą o dyscyplinę chodzi w takich sytuacjach?
W takich, czyli w jakich?
Jak wtedy, gdy prosto ze szkółki idziesz pierwszy raz w bój, pod ostre kule nadlatujące z ciemnego lasu w twoją stronę…
Gdy nie wiesz, czy wrócisz na capstrzyk, albo na gorącą kawę, na kolację, gdy nie wiesz, czy popijesz nią kromkę żołnierskiego razowca? Czy w ogóle wrócisz, nie wiesz jak się potoczy dalej Sprawa, gdy już dla Niej zginiesz?
To nie jest kwestia dyscypliny. Dyscyplinę masz na placu musztry, przed biurkiem podoficera dyżurnego, na zajęciach z taktyki, na strzelnicy… Tu, w wagonie pociągu, pędzącym gdzieś w nieznane, w oszałamiające umysł ciemności nocy, tu, pod plandeką studebackera, rozcinającą ulatujące świtem ku niebu ostatnie płaty zmroku, tu, na spowitym kołdrą porannych mgieł stoku Chryszczatej, będącym właśnie w zasięgu erkaemów „Bira”, masz powagę śmierci a nie jakąś tam dyscyplinę…
W wysokich oficerkach w TYM wojsku nie chodziło się po knajpach i kawiarniach, tak jak przed wojną. Nie świeciło się wyglansowanymi przez różnych ordynansów cholewami w oczy kurewek i znudzonych hrabiowskich małżonek. Obłocone, z przylepionym igliwiem deptały obrywy skalne i wystające korzenie, czasem, bardzo rzadko, piasek ścieżki.
I tylko teraz, po latach, będzie można przez chwilę zastanowić się, czy bardziej było żal tego, że się nie zobaczy takiego „Bira”, „Stiacha”, „Chrina” pod szubienicą, czy tych młodych, kruczowłosych i ciemnolicych dziewczyn, które wrócą między chałupy z koszami bundzu… Ciebie dosięgła kula, ale ludzie, dzięki tobie, wrócili do siebie, gdy zapanował spokój. Nie na darmo nadstawiłeś pierś, szkoda że kula jej nie ominęła, przecież mogła… Nie musiała trafić… Nie widzisz jak dziewuchy znowu chadzają do chłopców na pieczenie koguta i może właśnie, tak naprawdę to najbardziej jest ci żal, że to nie ty okręcasz swój kij lnianym sznurkiem…
– Co ty synu pierdolisz?!! – sprowadzi mnie na ziemię mój porucznik.
Porucznik zresztą nie będzie już porucznikiem. Choć awansował tylko o jeden stopień oficerski, na pagonach przybyły mu aż po dwie gwiazdki na każdym… Takie czasy.
Lampasy na kołnierzu zmieniły się na prokuratorskie korpusówki. Zmienił się kolor na otoku, a sam mężczyzna… No cóż, pojawiły się zakola, na krótko przystrzyżonej głowie zasrebrzył się jakiś jeden i drugi siwy włos, głos mu się obniżył, stał się nieco chrypliwy.
Prokurator wojskowy, mój kapitan, obsobaczy mnie regulaminowo:
– Znowu fruwają ci skowronki po łbie. Nie zginąłeś wtedy, przeżyjesz i teraz. Żywy człowiek się liczy, nie idea. Trupy nie urzeczywistniają nawet najdoskonalszej idei, a żywi – i owszem. A żeby być przydatnym ludziom, zmieniać społeczeństwo na lepsze, trzeba mieć samemu uporządkowane życie osobiste. Trzeba dogonić własne szczęście, nikt, kto nie jest zadowolony z życia, nie będzie wartościowym członkiem partii. Coś tam znowu przeskrobał? W jakie gówno żeś synu wdepnął?
Kapitan, choć sam będzie przecież tylko zjawą, od innych duchów będzie się zatem odcinał. Całkiem ciekawy przypadek.
Czy zadam sobie najpierw pytanie, dlaczego mój mentor i – w swoim czasie – opiekun, któremu pewnie zawdzięczam życie, tak zmienił zdanie i otoczenie? Zresztą, czy rzeczywiście zmienił zdanie, czyż nie było tak, że zawsze przedkładał życie, własną historię i wygodę ponad ideę i dobro społeczne? Jak wtedy, gdy oddawał w moje ręce swoją córkę… Czy chodziło mu wtedy o mnie, o to co jeszcze zrobię dla dobra ogólnego, dla państwa, dla partii, mając taką żonę obok siebie, czy bardziej o jego spokojne sumienie, że dobrze zabezpieczył swoją latorośl na czas, gdy on już odejdzie, gdy zabraknie go przy niej…?
Zatem zamiast zadawać sam sobie niedorzeczne pytania, raczej powiem mu od razu, prosto z mostu, o co chodzi, z czym sobie nie radzę. Zresztą będzie to zupełnie w jego stylu. Historia się niemalże powtórzy, tyle tylko, że niejako w lustrzanym odbiciu.
– Wiesz, że masz wnuka? – zadam mu to niezbyt mądre pytanie.
Roześmieje mi się w nos:
– Co ty nie powiesz? Ale skoro już od tego zacząłeś, to jak z nim? W szkole w porządku, uczy się dobrze…? Dużo ma kolegów? Ile już ma lat, z dziesięć, jedenaście…? To pewnie jest już też jakaś panna do której wzdycha, mocząc nocami poduszkę, co? – klepnie mnie protekcjonalnie w ramię.
A ja będę dalej udawał taką niemotę, co to nic nie rozumie z tego, co się wokół dzieje.
– No właśnie, nic dobrego. To z nim mam kłopot.
Kapitan uda, że poważnieje.
– Dobra, opowiadaj synu. Spróbujemy razem coś zaradzić. Usiądźmy.
Gdzie to będzie? Gdzie my się spotkamy? To musi być miejsce, w którym nie zrobi sensacji widok umundurowanego prokuratora wojskowego. I odpowiedni czas. Na pewno nie połowa lat siedemdziesiątych i nie centrum wojewódzkiego miasta. Taka sceneria przypominałaby operetkę.
Może zatem to będzie tak: rower oparty o niewielki, piętrowy budynek wiejskiego dworca kolei zielonogórsko-szprotawskiej. Sto metrów dalej wzdłuż torów, w kierunku północnym, przy szosie wyłożonej kocimi łbami, dymiące jeszcze pozostałości wypalonego do gołej ziemi magazynu dworcowego. Po drugiej stronie torów płaska przestrzeń porośnięta trawą z wrakami samolotów.
I tą szosą, od tej właśnie strony, zza dawnego, hitlerowskiego lotniska pozoracyjnego, a obecnie radzieckiego wrakowiska zajedzie przed dworzec w Jerzmanowie nad Ochlą gazik. Dlaczego tędy, a nie najbliższą drogą z Zielonejgóry, tą przy ogrodzie botanicznym?
– Plutonowy! Wy tu byliście pierwszy?
– Tak jest!
– Podpalenie?
– Tak to wygląda…
– Jadę prosto z Twardosławia (tak wtedy mogłyby się nazywać Jarogniewice). Znowu problem z antyradzieckimi nastrojami, wieś od środka rozsadzają plotki o tym zniszczonym przez ruski pociąg z czołgami moście kolejowym…
– Autochtoni…?
– Skąd plutonowy wiecie?!
– Tu, przy dworcu… Mieszkają jeszcze Niemcy… Oni opowiadają taką historię sprzed wojny. Mówią, że z Ochelhermsdorf (niemiecka Ochla) wyjechał pociągiem młody chłopak do swojej dziewczyny do Hartmansdorf (niemieckie Jarogniewice). W tym dniu zawalił się mostek nad rzeczką pośrodku trasy, między tymi dwoma wsiami. Zginęło kilku ludzi, ale trupa tego młodego nie odnaleziono. Widziano jak wsiadał do pociągu… O, tu, na tej stacji… Ale trupa nie było. A po chłopaku ślad zaginął. Ta niemiecka rodzina nazywała się Werdermansch…
– I co z tego?
– Tych Werdermanschów już nie ma w Jerzmanowie (tak wtedy nazywano by Ochlę), uciekli jeszcze przed frontem. A ich obejście zajął jakiś Ostrowski… To ta trzecia chałupa od dworca… O, tamta!
– To ten Ostrowski jest podpalaczem…?
– No, niezupełnie…
– Nic nie rozumiem, gadajcież do rzeczy, plutonowy!
– Werdermansch po niemiecku to człowiek z wyspy. No a wyspa inaczej, po naszemu, to ostrów. I ci Niemcy mówią, że tamten Werdermansch teraz powrócił jako Ostrowski i się zemścił na tym odbudowanym mostku, na tej całej kolejce, no tak w ogóle…
– Synu, co ty mi tu, kurwa, pierdolicie! Ja nie mam czasu na jakieś posrane legendy i wampiry, plutonowy! Zrozumiano?
– To pierwsze obejście zajęły Towpiki, repatrianci. Mają dwóch synów, tak około dziesięć, jedenaście lat. I te dwa Towpiki dali się namówić nieco starszemu od nich synowi Ostrowskich.
– Do czego dali się namówić?
– Chcieli zobaczyć, jak się pali proch. Znaleźli jakieś granaty, czy bombę lotniczą… Wysypali ze środka do jakiejś starej miednicy, zanieśli do tego, tu… Do tego magazynu kolejowego… na dworcu… Drzwi sobie podważyli, żeby wejść… No, i… Wszystko się sfajczyło… Jak widać…
Nie, ta historia zupełnie nie będzie pasować do Januszka. Mój syn nie będzie sprawcą, tylko ofiarą. I to samotną ofiarą chłopców, którzy mogliby być jego kolegami, gdyby nie… Ale nie będą jego kolegami, a mój syn nic razem z nimi nie spsoci.
A ja nie mam bronić działania tych, co je podjęli, tylko mam atakować to ich działanie i je uniemożliwić. Mam uruchomić swoją sprawczą moc, a nie tkwić w bezsilności, w sytuacji, która mnie przerasta, uniemożliwia mi samemu działanie, paraliżuje.
Muszę spotkać prokuratora gdzie indziej.
To może to będzie tak?
Smród spalenizny. Pogorzelisko to nie parę osmalonych żerdzi na krzyż, ale wypalony spory, piętrowy dworzec kolejowy w Szprotawie. Bryła niby prosta, ale tu ściana zewnętrzna parteru wychodzi przed fasadę piętra, tam znów parterowe skrzydło wybiega w bok od piętrowego korpusu centralnej części.
Tam gdzie ściany nie wypaliły się do końca, można będzie rozpoznać jakby nutę neoklasycyzmu przy projektowaniu całego gmachu.
Deszcz już zdusi najdłużej tlące się zarzewia dogasającego ognia. I wtedy nasz gazik zajedzie od strony centrum miasta, drogą pnącą się od szprotawskiego rynku pod górę, obok basenu kąpielowego. Stanie przy boku sporego, brukowanego placu, rozciągającego się szeroko przed dworcowymi ruinami.
– Znowu ktoś zaprószył ogień w tym pogorzelisku. Który to już raz plutonowy, co?
– Przepraszam, ale nie liczę tych interwencji…
– Cóż oni sobie myślą, że za każdym razem będzie to szło na konto czerwonoarmistów…? Oni już swoje tutaj zrobili, po cóż mieli by wracać w te ruiny…
Nastąpi chwila milczenia. Co my tu będziemy mieli tak naprawdę do zrobienia? Co będziemy mogli tu zmienić albo zatrzymać, do czego nie dopuścić? Albo kogo ukarać i za co, po co?
– Sprawdźcie plutonowy, czy jest tam co nowego?
Wysiądę z gazika, przejdę się po zgliszczach.
– Żadnych nowych śladów, a ogień i deszcz… Chyba nic tu po nas…
– A byliście tam dalej, z drugiej strony torów?
– Za torami znaczy się? Przy Małym Dworcu?
– Tak.
– No, zabudowania i urządzenia kolejki do Zielonejgóry, wszystkie są całe. Parowozownia, obrotnica, pompa, Mały Dworzec – jak nowe!
– Tabor cały, przy magazynie kolejki nikt się nie kręci?
– Ha, ha… Stoją tam dwa takie małe, śmieszne parowoziki. Mają ledwo po trzy koła z każdej strony, jak większy traktor czy młockarnia, a nie lokomotywa, ale za to też aż po trzy kominy każdy…! Widział kiedy obywatel kapitan takie cudactwo!
– Wsiadajcie, plutonowy.
Gazik ruszy z powrotem, tam skąd przybył. Krótką chwilę milczenia przerwie prokurator.
– To nie sojusznicy, plutonowy. Tym razem to miejscowi, pijaczki albo szabrownicy. Dopóki tego tu się nie uporządkuje, albo – jeszcze lepiej – nie odbuduje, tak już będzie… Ale, ale, coś widzę, że nie to was zajmuje, plutonowy. O co chodzi, no walcie prosto z mostu! Coś prywatnie, w życiu osobistym…?
Tak, to będzie dobra okoliczność, abym się podzielił problemem, który mnie zaboli trzydzieści lat później. Wtedy, gdy Januszek będzie chodzić do czwartej klasy, a jego dziadka już dawno uznają za zaginionego. A mimo to, tylko on okaże się zdolny do pomocy, doradzi, poda dobre wytłumaczenie.
A zatem, to będzie tak, że obaj siądziemy w gaziku przed spalonymi ruinami szprotawskiego dworca, w których ktoś właśnie wzniecił kolejny raz w krótkim czasie pożar. On w tym swoim mundurze prokuratora sprzed lat…
– Januszek, twój wnuk, zdał do czwartej klasy. Właśnie dowiedziałem się, że koledzy mu bardzo dokuczają. Powiedziano mi też, dlaczego to robią.
– Tak? Dlaczego?
– Mamy taką wtykę. Kapitan go zna. Występował przy sprawie Ostrowskiego i wiaduktu na bocznicy szprotawskiej.
Prokurator zdejmie z głowy garnizonówkę. Rozepnie dwa guziki od bluzy, te przy kołnierzu. Weźmie głęboki oddech.
– To ta sprawa, którą ty kończyłeś… Twoja ostatnia. Wsadziłeś, zresztą, wtedy Ostrowskiego. A potem oni skończyli z tobą, a Ostrowski niedługo potem wyszedł. Zbliżał się pięćdziesiąty szósty… – przejdę ze swoim teściem na tę krótką chwilę na „per ty”.
– Ta – ak… I co z nim?
– Nie, to nie o Ostrowskiego chodzi. Ten nazywa się Sosiński. Po wyrokach na członków grupy, których wydał, w pięćdziesiątym piątym przyjechał jako figurant do Broniszowa. To ten teren, gdzie mieliśmy sygnały o odradzaniu się żywiołów banderowskich…
– Tak, pamiętam. Czy możesz prędzej…
– Sosiński… Pomógł mi wtedy z Alicją, w Lesie Broniszowskim, co to, towarzysz prokurator wie…
– Minęło niemal dwadzieścia lat. Januszek i jego koledzy to chłopcy, nie ta epoka, inne otoczenie… – będzie się dziwić kapitan.
– Tak, ale jest ktoś, kto łączy te epoki i tak różne środowiska. Siostra Sosińskiego.
Prokurator będzie bębnił palcami po kierownicy gazika. Nawet nie nerwowo. Coraz bardziej znudzony.
– Ta siostra pracuje w szkole, w tej samej do której chodzi Januszek. Jest nawet wychowawczynią Januszka. I ona, ta Barczyńska, skądś ustaliła, że Januszek, to twój wnuk. A ona, oprócz tego że siostra, to jeszcze była narzeczoną tego Ostrowskiego. No i ten Sosiński zmusza ją, aby mściła się poprzez Januszka na tobie, na mnie.
– Co mu zrobiła?
– Osobiście niewiele, ale popycha kolegów chłopaka z klasy, aby go sekowali. Januszek zamknął się w sobie, unika rówieśników, przynosi same dwóje i tróje…
– Barczyńskiej o pochodzeniu chłopca opowiedział w szczegółach sam Sosiński, ta twoja wtyka – wypali kapitan.
– Podejrzewałem to.
– A ty sam, skąd wiesz…? No, to, jak to wszystko wygląda od środka.
– Redaktor mi powiedział. W tajemnicy.
– Tak prywatnie?
– Tak, żeby Pułkownik nie wiedział.
– To on prowadzi Sosińskiego?
– Tak, Pułkownik.
Prokurator pokiwa statecznie głową. Poszuka garnizonówki, nałoży ją sobie z powrotem na głowę. Zapnie guziki. Poprawi kołnierzyk.
Będę patrzeć mu z nadzieją w oczy. On przez chwilę będzie milczał. Może będzie rozkoszować się tą chwilą, gdy ja będę odgrywać przed nim to emocjonalne uzależnienie od niego. W końcu weźmie sprawy we własne ręce i zacznie komenderować:
– Pułkownik wie?
– Chyba nie aż tak do końca…
– No to wiedz, że nie wie. Nie zna tych wszystkich zależności między wami. Tego nakładania się spraw służbowych z życiem prywatnym, do cholery!
Zapalczywość, agresja prokuratora nieco mnie w tej chwili przerazi. Nie będę na nią przygotowany.
– Służbowego nie mieszać z prywatnym…?
– Chyba nie masz co do tego wątpliwości?
– Dlatego chcę się poradzić. Tę Barczyńską trzeba powstrzymać, ale jak to zrobić, nie uderzając we wtykę Pułkownika? Przecież nie mogę tak poświęcić syna, prawda? Ale nie mogę też przejechać się po osobie prowadzonej przez Pułkownika…
– Wiesz, co się stanie z chłopcem, jak sprawę zostawisz tak jak jest, swojemu biegowi?
– Źle z nim będzie…
– Wyśmiewany przez rówieśników, odsunie się od życia kolektywu. W szkole będzie sam. Poza szkołą też, żadnych spotkań, wyjść, rozmów. Kilka suchych, nic nie znaczących słów zamienionych z innymi chłopcami, tylko w klasie, jeżeli będzie tego wymagał przebieg lekcji. Ucieknie w książki i fantazje wymyślonej rzeczywistości. Zamknie się w tym swoim świecie, a to przełoży się też na podwórko. Żadnych wspólnych zabaw, żadnych wspólnych spraw, żadnych kolegów. Rozwinie wyobraźnię, podsycaną książkami, głównie przygodowymi, ale też czytaniem opracowań i podręczników. Z pogranicza fizyki, biologii, teorii społecznych i prawa.
– Zatem wyjdzie mu to na dobre! Stanie się prymusem i…
– Gówno prawda! Tak mu będą dokuczać w szkole, że będzie łapał dwoje na klasówkach, a przy ustnych odpowiedziach będzie się jąkać, zacinać, jak ostatni osioł. Koledzy będą psuć mu opinię, wrabiać w drobne kradzieże, złośliwe uczynki przeciwko nauczycielom, niezdrowe zachowania wobec młodszych, chłopaków, dziewcząt. A dorośli w to wszystko uwierzą i zrobią z niego kozła ofiarnego. Będą odreagowywać na nim własne frustracje, kompleksy, nieudacznictwo. Wiesz ilu nieudaczników i zakompleksionych frustratów jest wśród nauczycieli…?
– To co, nawet podstawówki nie skończy?! – przerażę się.
– Skończy, przepchają go, bojąc się upierdolić syna ubeka. I chcąc się go pozbyć jak najszybciej ze szkoły, pozbyć się problemu. Ukończy ósmą klasę, jako jeden z najgorszych uczniów, z łatką ograniczonego psychicznie. Z podejrzeniem o pedalstwo, z wysnutym przypuszczeniem, że może wyrośnie z niego pedofil albo seryjny…
– Jezu!
– A ty co, wierzący się stałeś?
– Nie, no broń Panie Boże… Ożeż, kurwa…
– Załatwisz mu jednak, że go przyjmą do liceum. Nie tego najlepszego w Zielonej Górze, ale jednak to będzie ogólniak. Alicja go będzie prowadzać po przychodniach, psychologach i psychiatrach, zacznie mu trochę pomagać ta doktor Ber, a on będzie dziczał coraz bardziej. Coraz bardziej będzie oddalał się od społeczeństwa. Zacznie czytać coraz to mądrzejsze książki, spierać się w swoim świecie z najtęższymi klasykami filozofii, polityki, prawa… Zaniknie u niego popęd seksualny do rówieśnic… Czy ty wiesz kiedy kształtują się zainteresowania erotyczne? Poza okresem wczesnego dzieciństwa, oczywiście…
Nie będę miał o tym zielonego pojęcia. Ale prokurator i w tym zakresie mnie oświeci.
– Właśnie tak w wieku jedenastu-dwunastu lat chłopcy odkrywają dziewczynki, jako obiekt pożądania, fascynacji, rodzaj trofeum. I zaczynają odczuwać podnietę, chęć zdobywania tego trofeum. To wtedy zaczynają się kształtować preferencje seksualne.
Pamiętasz, dotąd bawiłeś się tylko z chłopcami, z dziewczyn to nawet się naśmiewaliście. W takiej czwartej, piątej klasie dostrzegłeś w dziewczynkach człowieka. Granice między tobą a nimi zaczęły zanikać… Ale zdarza się, że się pogłębiają.
Tak będzie z Januszkiem. Jego koledzy zaczną próbować imponować dziewczynkom, przenikać do ich odrębnego świata, pokonywać granice. Dziewczynki też zaczną ich „dostrzegać”, plotkować o tym, który co powiedział, który jest mądry a który głupi, który jest silny, który co ma w domu pięknego, wyjątkowego, czego nie mają inni?
A Januszek będzie traktowany jako ofiara losu, złodziej, nieudacznik, śmierdziel. Dziewczynki na kogoś takiego nie zwrócą uwagi, będą go ignorować. Spróbuje raz i drugi przeniknąć tę barierę, ale natnie się. Wyśmieją go chłopcy, wyniośle odtrącą dziewczynki. Urośnie między nimi a Januszkiem mur nie do przejścia. Zacznie się bać świata dziewcząt. Nie chcąc co rusz, na nowo, przeżywać bólu odtrącenia i śmieszności, zdemonizuje w swojej wyobraźni społeczność dziewcząt. Zacznie się jej bać, kojarzyć z czymś nieosiągalnym, sprawiającym wyłącznie przykrości.
Chłopcy będą się z nimi umawiać na lody, na rower, do parku a on coraz bardziej będzie się izolować. Coraz mocniej nienawidził.
Trafi wtedy na pedofila. Ten go zrozumie, wysłucha. Odnajdzie się w wyimaginowanym świecie Januszkowych wizji.
Zaczną wpływać na siebie nawzajem, inspirować się. Pedofil też się zmieni pod wpływem Januszka. Zacznie czytać i studiować te same zagadnienia, gdyż ich relacje, ich wzajemna fascynacja nie będzie tylko erotyczna, ale coraz bardziej intelektualna…
– Nie! Dosyć! Nie chcę tego słuchać.
– Poczekaj, to jeszcze nie koniec. Musisz wszystko wiedzieć…
– Wiem już wystarczająco dużo. I to zaczyna być zbyt straszne…
– Nie jesteś ciekawy tego, że jako osiemnastolatek twój syn zmieni sobie imię na Gwidon, bo to które ty mu dałeś uzna za nudne, bez żadnego wyrazu, pozbawione wszelkiej idei życia?
– Gwidon…?
– Wszystko, co związane z tobą, wyda mu się wstrętne. Twoje życie, twoja służba, ideały, ojczyzna. Do tego dojdą te jego problemy erotyczne… Nie znajdzie dziewczyny, bo nie będzie jej szukać. Kobiet będzie się bać, nawet nie spróbuje żadnej zdobyć. Zresztą z każdym straconym rokiem, będzie mu coraz trudniej przełamać lody, zainteresować sobą, znaleźć wspólny język. Zwróci swoje zainteresowania ku młodszym nastolatkom…
– Przestań!
– Nie. Jedyna dziewczynka, która porozmawia z dziesięcio – jedenastoletnim Januszkiem – Gwidonem, zrobi to kierując się odruchem opiekuńczym, bo odczuje litość do tego, którego wszyscy szykanują. Będzie mogła okazać swoją przewagę, dobroć, opiekuńczość. Kto wie, może by się to i mogło potoczyć dalej, skończyć dobrze? Lecz rówieśnicy, nienawistni wobec Januszka chłopcy i zatroskane koleżanki, wyśmieją jej postawę samarytanki, a z chłopca zrobią jeszcze większą ofiarę, co to potrzebuje litości dziewczyny, bo sam nie jest wystarczająco męski… Wszystko pierdolnie w try miga!
Dlatego, jak już umieścisz Januszka na studiach prawniczych i jak Gwidon je ukończy i wróci do Zielonej Góry, wróci też i do tych swoich niespełnionych, tak mu wstrętnych i wrogich dziesięciu-dwunastu lat. Wtedy, gdy był ich rówieśnikiem, nic mu się z dziewczynkami nie udało. Ale po latach, gdy wróci jako ten, który kończy studia – tak się im będzie na początku prezentować – student, owiany tym nimbem, zacznie z sukcesem podrywać siódmo-, ósmoklasistki. Minie rok, dwa, pięć… Dostanie posadę radcy prawnego, bo nie będzie mógł się skupić na aplikacji adwokackiej, ani prokuratorskiej. Nieułożone życie erotyczne mu i w tym przeszkodzi. Do żadnej kobiety nie podejdzie, bo to będzie dla niego za trudne. Ale wykorzystać młodszą nastolatkę będzie dużo łatwiej… Tylko, że on będzie coraz starszy i coraz bardziej brutalny. Dojdzie do przemocy. Już go nie wybronisz, ale środowisko prawnicze, na równi solidarne, co przeżarte pedofilią i pederastią, nie da mu zrobić krzywdy. Tyle tylko, że trzeba będzie za to zapłacić… Awansuje na wysokie stanowisko w lokalnej hierarchii radcowskiej i administracyjnej, ale się sprzeniewierzy, prawdzie, społeczeństwu, normalnym ludziom. Będzie wydawał decyzje na zamówienie politycznych urzędników. Niesprawiedliwe, łamiące prawo i ludzi. Cynicznie będzie gnoił służbowo ludzi w dzień, w pracy i – małe, coraz młodsze dziewczynki wieczorami, prywatnie, w ustronnych miejscach. Taki typowy, ważny urzędnik, zielonogórski radca prawny na szczycie lokalnej hierarchii…
Będę zdruzgotany słuchając tego wywodu. Czy to musi się naprawdę zdarzyć mojemu synkowi? Czy figurant Pułkownika i jego siostra doprowadzą koniec końców do tego, czy też mogę ich zatrzymać? A jeżeli mogę, to jak? Czy ośmielę się przeciwstawić wtyce Pułkownika?
– I co, podejdziesz do tego teraz służbowo, czy prywatnie?
Nagle poczuję powiew nadziei. No tak, to przecież można widzieć i w ten sposób. To będzie wyjście, ratunek na wyjście z tego gówna z twarzą!
– To co zrobią Januszkowi Barczyńska i Sosiński jest aspołeczne. Przyniesie skutki szkodliwe dla kraju. W pełni powinienem temu przeciwdziałać kapitanie!
Prokurator spojrzy na mnie z politowaniem. Może ironicznie się roześmieje, ale nie powstrzyma mnie!
– Oni umożliwią przestępcze działanie pedofilowi, temu co to z Januszkiem… Przez nich uzdolniony, młody człowiek, zamiast stać się przyszłością palestry, ciągnąć swoją pracą i zdolnościami ojczyznę ku sukcesom – stanie się zakałą, przestępcą, cynikiem i biurokratą.
Prokurator będzie tak zniesmaczony moją głupotą, że aż szpetnie zaklnie:
– Ależ ty pierdolisz!
Ale ja będę brnąć dalej, do końca broniąc swojej wiary w państwo i społeczeństwo:
– No, a ci koledzy Januszka? Przecież Barczyńska z Sosińskim pchną ich do aspołecznych czynów. Zaszczepią w nich na wskroś negatywne, niepożądane postawy – antykoleżeńskie, wrogie ludziom, destrukcyjne. Jakimi oni będą w przyszłości członkami załóg w swoich zakładach, co będą reprezentować sobą, jakie wartości w kolektywie? Czym skorupka za młodu nasiąknie…
– Po prostu, kurwa, broń swego syna, a mojego wnuka! – krzyknie w końcu na mnie kapitan. – Masz nie tylko do tego prawo, ale jest to twój zasrany obowiązek. Nie oglądaj się na Pułkownika, do kurwy nędzy!
Oniemieję. A więc to wszystko jest takie proste? Tylko gdzie są granice, dokąd mogę się posunąć?
– Mam zadenuncjować wtykę? Komu, milicji, Redaktorowi?
Prokurator spojrzy na mnie, ot tak po prostu i spokojnie, jakby mówił o wypiciu kawy, albo wyłączeniu radia, oznajmi. Krótko a zwięźle i treściwie:
– Kto jest faktycznym wykonawcą? Kto realnie, bezpośrednio stwarza zagrożenie? Nie Sosiński czy Barczyńska. Zabij ją, a zanim Sosiński znajdzie następcę, kogoś kolejnego, Januszek bezpiecznie będzie już w liceum.
Zamuruje mnie tylko na moment. Błyskawicznie stanie mi przed oczami szczegółowa wizja całej operacji. Nie, nie trzeba będzie nikogo zabijać, ani narażać się Pułkownikowi… Nauczycielka, no przecież! Nauczyciela tak łatwo wyeliminować, unieszkodliwić jego nieludzkie praktyki w ludzki sposób.
– A wie obywatel kapitan, że nawet mam już gotowy plan. Proszę tylko popatrzeć…