Pamiętacie? poprzedni odcinek kończył się tymi słowami:
A jednak. Te ostatnie dziesięć, czy nawet kilkanaście schodów sprowadza nas na skraj wielkiej, podziemnej sali. Nie widzisz jej sklepienia ani ścian. Wokół jest przecież ciemno, a one są daleko od ciebie, daleko od siebie. Wyczuwasz tylko tę przestrzeń poprzez niosące się echo twoich kroków, echo skapujących kropel wody, poprzez nagle rozrzedzoną wilgoć, powiew powietrza (skąd w tej pieczarze wiatr?) Czujesz ją intuicyjnie, nie widzisz jej, ale wyobrażasz ją sobie.
Mieczysław Bonisławski
Nie widzisz, ale zdajesz sobie sprawę, że pod nogami masz wodę. To nie są kałuże, ale stojąca woda. Od krańca, po kraniec. Wypełnia płytko, może tak do kostek, wszystkie zagłębienia. Ale nie, tu nie ma zagłębień. Chropowate, kamienne dno jest płaskie, całe zalane kilkunastocentymetrową tonią wody. Nie ma zagłębień, jest płaskość, z której co metr, dwa – a może tylko co półtora metra – wystają obrobione ręką ludzką, prostopadłościenne kamienne bloki. Jest ich dużo, całe mnóstwo. Wydają się być rozrzucone chaotycznie, ale w miarę równomiernie po całej przestrzeni.
Nie chcąc zamoczyć nóg, stąpasz po tych blokach. Skąd wiesz jaki trzymać kierunek? Przecież wokoło nic nie widać, w każdą stronę jest pozornie tak samo. Twój błędnik już dawno ogłupiał. Nie da się racjonalnie ocenić gdzie jesteś i dokąd zmierzasz? Czy to instynkt samozachowawczy ci podpowiada kierunek, nakazuje ci iść tam, (chyba) do przodu, zamiast uklęknąć i poddać się? Nadaje sens w sytuacji bez sensu, pokazuje jakieś wyjście z sytuacji bez wyjścia?
No i jednak. Kończy się zalane pole kamiennych prostopadłościanów. Docierasz do przeciwległego końca tej podziemnej hali. Przed tobą, na prawo, na lewo wyrasta pionowa, sucha, niemal płaska ściana skalna. Znowu nie wzrokiem, ale czuciem, słuchem, węchem namierzasz jedno, drugie, trzecie wąskie wejście gdzieś dalej, w głąb ściany.
U jej podnóża ciągnie się na szerokość trzech stóp chodniczek, tak wąziutki, że łatwo go nawet nie zauważyć. A co dopiero nim iść. Robisz jednak tędy kilka kroków w prawo. Zagłębiasz się w pierwsze wejście. Po chwili wracasz. Nie, tędy nie. Dlaczego? Gdy stoisz przed tą ścianą kończącą skalną halę, słyszysz jakby za tą ścianą ów podziemny wodospad. Przez szum spadającej wody przebija się chyba czyjś głos. Może to głos dziecka? Nie wiadomo, ale „tam” coś jeszcze jest. A może nawet coś i ktoś? Czy to cię tak ciągnie ku sobie, czy chcesz, pragniesz jeszcze czegoś nowego, tajemniczego, spotkania z kimś nieznanym, przybyłym ze świata wyobraźni?
Pierwszy korytarz, ten do którego prowadzi pierwsze wejście, był suchy, cichy. Odgłosów w nim nie było i wiódł w górę. Do wyjścia, ku codzienności normalnego świata, który właśnie opuściliśmy i do którego nie chcesz teraz jeszcze wracać.
Zatem nie wracasz do swojego dnia, wracasz na środek chodniczka wzdłuż skalnej ściany. Próbujesz kolejnego wejścia, tego o kilka kroków w lewo. I – niestety to samo. Gubisz w nim odgłosy, korytarz wydaje się krótki, wąski, ale nie przytłaczający. Proste, równe i bezpieczne schody prowadzą do góry. Gdzieś na końcu prześwituje słońce. Niemal widzisz ten tłum milczących teraz ludzi. Spoceni pod pachami, z odciskami plastikowych obręczy uchwytów toreb na dłoniach, z zaciśniętymi ustami. Mężczyzna nie mówi miłych słów do kobiety. Oczy ma zwężone, pełne złości. Kobieta idąca przed nim ucieka od tego wzroku. Sama niesie w swoich oczach rozczarowanie. Druga, gdzieś obok niej kryje w oczach tylko zmęczenie. Nie ma już w nich miejsca nawet na złe uczucia, na niespełnienie.
Z innego mężczyzny emanuje to, że pogodził się już z „tym wszystkim”. Widać jego wypalenie. To było niegdyś buchające snopem iskier ognisko, wulkan pomysłów na niezwykłe przygody. Troje wrzeszczących dzieciaków podąża za nim krok w krok. Przewodnik turystyczny bez skutku mozoli się, aby je czymkolwiek zainteresować. Patrzy z prośbą w stronę kobiety, ale ta ucieka wzrokiem (i myślami) gdzieś daleko, hen. Może do spokojnego pokoiku w rybackiej chacie, gdzie ponad prostym łóżkiem i małą komódką roją się nadzieje, miłość i pragnienia? Gdy się ocknie, poznać po niej, że „to” wie. „To”, że w klimatyzowanym hotelu, między telewizorem a automatem do wody sodowej już nic się nie roi. Może poza zmęczeniem… Tak, ten zmęczony, milczący tłum na placu przed starożytną świątynią, któremu nie pomoże już żadna modlitwa, do jakiegokolwiek, umarłego wraz z tą świątynią boga.
Ale przecież tego landszaftu nie widać z dna skalnej hali pod ziemią. To była tylko wyobraźnia. Jakaś tania makatka, podłego asortymentu. Jej autor nie utkał twórczej wizji, nie przekazał nic odkrywczego. Wyszedł mu nudny moralitet, z postaciami sztampowymi i bez wyrazu. Nachalna scholastyka, bez blasku i polotu. To nikogo nie porwie, nie zachęci do żadnych zmian. Porwać jedynie można kartkę, na której by to wszystko ktoś zapisał. Porwać z bezsilności, z nudów.
Czy obywatelka to zapisuje?
– Ja?
– Istotnie. Będzie mogła to obywatelka potem porwać. Te zapisane przez obywatelkę kartki.
– Przestańcie z tą „obywatelką”! Panie Olku, proszę, co to znaczy…!?
– Czy zapisuje to pani, drogi człowieku? I będzie chciała pani jednak sobie to poprzedzierać?
– Coś niecoś tam sobie zapisuję. Tak, troszeczkę bazgrolę… Ale! Proszę już mówić dalej… A ja, dlaczego miałabym to rwać…? To jest bardzo ciekawe.
– Czy naprawdę? Patrząc na panią, drogi człowieku, można odnosić przeciwne wrażenie.
– Tak. Naprawdę?
– Nie ma też żadnego blasku tam na górze. Są schody, które przyprawiają cię o wymioty, gdy pomyślisz o powrocie. Nie, cofasz się do hali, na twój chodniczek. Tu, gdzie tak wyraźnie słyszysz za ścianą wodospad i głos szczęśliwego dziecka. Skąd te tajemnicze odgłosy, którędy do nich dojść? Jak trafić?
I rozglądasz się, choć w tych ciemnościach tak naprawdę nic nie widać. A jak udało się tu dostać? Aż tutaj, do kresu. Do kresu, a może na granicę tajemnicy, za którą jest nowy początek a nie kres? I najpierw ten dziwny, klaustrofobiczny, kręty, prowadzący w dół, do piekieł korytarz. Gdy każdy kolejny krok w dół, to był kolejny stopień niepokoju, strachu. Gdy coś powstrzymywało przed zawróceniem, chociaż narastała panika, że to coś prowadzi ku zagładzie i jest nieodwracalne. A potem ten lekki oddech, fala jakiegoś uspokojenia – przestronna hala, oczyszczająca, bezpieczna. Bo przecież ta płytka i stojąca woda, w której można umyć nogi, zanurzyć dla odpoczynku strudzone stopy… I nagle uświadomienie sobie, że to zbyt łatwe, zbyt piękne, ta woda. Bo to pewnie trucizna. Albo jakieś bakterie, węże, pijawki. I było to nagłe hop, na te porozrzucane kamienne bloki. Bo przecież nie leżą tu przypadkowo. Bo są po to, aby z nich skorzystał ten, który chce przejść na drugą stronę. Do raju jakiegoś szczęśliwego zakończenia, które przecież musiało być po drugiej stronie. Tylko ono nadaje sens całej tej scenerii, sekwencji zdarzeń, wyjściu ze świata i wejściu w ten podziemny mrok. Bo bez niego… po co to wszystko? Nie, nie…
Ta cała wyobraźnia… Bo tak było jeszcze wtedy, tam… W uszach słychać syk wodnych węży, których tam nie ma. I szum wirów, które czekają na to, że wessą nierozważnie zanurzoną w wodzie stopę, a których naprawdę nie ma i nigdy nie było. A te kamienne bloki, no, bo który z nich okaże się zdradziecki, który z nich jest tylko pułapką, zapadnią? Po nastąpieniu na niego, but się przyklei, a ten który na nim stanął, zostanie wessany w głąb wody, w jakąś większą otchłań i w niej na wieki uwięziony.
A teraz… Bo, skoro udało się uniknąć tych niebezpieczeństw, to jedynym sensem jest nagroda. Jaka? A to elizjum za ścianą? A rajski wodospad i kontakt ze szczęśliwym, szczebioczącym dzieckiem. I kim ono się okaże? Młodym bogiem, demiurgiem, tobą po reinkarnacji, darem dla ciebie?
A trzeba zanurzyć się w tę bryzę i poczuć na skórze odbite od skały krople wody. Trzeba dotknąć dziecka, spojrzeć na nie, porozmawiać. I wyjaśnić. Co wyjaśnić?
Ale najpierw trzeba tam dojść. Najpierw trzeba odnaleźć właściwą drogę. Bo ile jeszcze będzie tych ślepych korytarzy? Ślepych, to znaczy prowadzących do wyjścia, czyli z powrotem do świata, do dnia, który – tak by się chciało – aby już nie wrócił. Albo żeby wrócił, ale jak najpóźniej, dopiero na końcu. Czyli po czym? Co jest za tym korytarzem, jeszcze następnym po lewej? Za ścianą?
I tym razem szczęście dopisuje. Przynajmniej częściowo.
Bo korytarz huczy echem wodospadu i nagle, po pięciu krokach urywa się. I otwiera się jeszcze większa przestrzeń, nieskończona. Tyle tylko, że jej dno rozpościera się kilkanaście metrów niżej od twoich stóp.
A przed tobą pionowa ściana w dół. I nic, żadnych stopni, uchwytów czy lin. A tylko w połowie wysokości, pod tobą, ze ściany wypływa obficie źródło i spienioną kaskadą opada w wirujące, kłębiące się wodne szaleństwo. Czyżby tu był koniec, taki kres przypisany jest twej drodze? A gdzie obiecana nagroda, gdzie dziecko, które obiecywało nowe życie? Ten bóg w wieku dziecięcym, przebrany demiurg, twoja reinkarnacja?
Ale jest i ono. Bo oto w oddali, gdzieś po środku tej przestrzeni w dole, pieniąca się woda obmywa wyspę złotego piasku. Takiego jaki sypie się na budowie, dla wypełnienia betonowych obramowań fundamentów. I na jakim kładzie się belki stropowe nie podpiwniczonego parteru budynku. A nad wyspą, sklepienie z odbijających iskry światła kryształków „czegoś tam”. Tylko skąd to światło, nie wiadomo? Bo wyspa wyłania się z mroku a na jej środku bawi się, niczym w piaskownicy, dziesięcio – gdzieś – letni chłopiec. I nie jest zupełnie widno, jest taki ćwierćmrok, wystarczający dla utrzymania klimatu i jednocześnie – rozróżniania szczegółów…
A chłopiec bawi się. I trudno jest dostrzec tak z góry, jakie zabawki ma wokół siebie. A na skraju kręgu tego przytłumionego światła, na skraju świata wykreowanego na potrzeby zabawy, widać jest jeszcze tylko porzucony, brązowy tornister.
I nagły plusk wyrywa cię z tego zapatrzenia. A plusk dochodzi z dołu, stamtąd gdzie spadająca woda niknie w wirach podziemnego jeziora. I tam właśnie kołysze się na falach szeroka łódź. Pusta. Ławki w poprzek, czekają na tego kto weźmie w ręce martwo zwisające wiosła i popłynie w kierunku złotej wyspy. I nic, tylko skorzystać, wsiadać, wziąć w dłonie wiosło i pokierować łódką w stronę szczęścia.
Tylko jak się do niej dostać? Skoczyć? Podjąć takie ryzyko? To musiała by być już skrajna determinacja. Łódka, bądź co bądź, nieduża, jak w nią trafić? A obok woda, kłębiącą się woda, może bardzo głęboka? A może bardzo płytka, ale za to dno najeżone skałami? Skrajna determinacja? Skrajna? A może odwaga? Odwaga sięgania po coś. Odwaga uczynienia następnego kroku, zamiast ciągłego grzęźnięcia w stagnacji. Tylko, czy to nie pułapka? Pułapka nadziei? No cóż, aby się przekonać, trzeba po prostu zrobić ten jeden krok przed siebie i skoczyć. A wtedy okaże się, czy było warto…?
Jeszcze raz ten sam poniedziałek, po krótkiej przerwie na obiad.
– …wyspa między ulicą Łużycką, a tą niedokończoną ulicą Waszkiewicza. Półmroczna grota pośrodku osiedla Łużyckiego. Tu gdzie zawsze zatrzymuje się piątoklasista Januszek w drodze ze szkoły do swojego domu w bloku. Gdzie żółta łacha budowlanego piachu jest sceną dla małego demiurga. Na której to scenie kreuje on nowe, przyszłe sytuacje…
Jednak ktoś podążył tu za nim.
– Ktoś… Na pewno? A któż to taki mógłby być? Czy pani będzie w stanie go rozpoznać?
– Ktoś… Ten ktoś… taki, zatem, ktoś….
– Takie stawianie sprawy nie stanowi rozwiązania dylematu przed którym pani stanęła.
– Zatem człowiek. Grotołaz.
– Grotołaz? Drogi człowieku, pani raczy sobie żartować… Ha, ha, ha…
– Nie, zatem nie grotołaz?
– Człowiek. Prawdziwy człowiek i przy tym zostańmy, obywatelko.
– Dobrze. Człowiek. Jednak jest już tak blisko, że może się kryć za którymś z filarów z betonu. I z mroku go podglądać. Czy nie szkoda, że nie posłuchał tych, którzy mu radzili aby się pilnował… Nie oczekuję odpowiedzi. Tu jest natomiast, proszę, o, dla pana kartka i długopis…
– A nie ma obywatelka pióra, takiego wiecznego pióra? Tak bardzo lubię pisać wiecznym piórem…
– Nie wiem, czy powinnam? Mam tylko swoje, pamiątkowe… Pióra się nie pożycza, przesąd taki… Ale, dobrze, proszę… Chcę, aby pan mi to napisał. Nie opowiadał, ale jednak napisał.
Płowowłosy chłopiec ma unurzane gołe kolanka w piachu. Bo piasek na wierzchu jest suchy, ale głębiej zachował skądś wilgoć. I teraz oblepia nagą skórę dziesięciolatka, gdy ten tylko zanurzy kolana, łydki, kostki wystające z krótkich spodenek głębiej w sypkim podłożu na którym klęczy. A klęczy, podnosi się, znów opada. I staje, obchodzi coś, schyla się, poprawia. I coś podśpiewuje, mruczy, pokrzykuje. A lepki, wilgotny piasek oblepia mu małe kolanka, zasycha i tak zaschnięty na nich pozostaje. I nie możesz się oderwać od tego widoku.
I patrzysz na zabawę chłopca, widzisz co szykuje ów demiurg – młody bóg. I wiesz, co cię czeka, gdy dostaniesz następną szansę, w tamtym wcieleniu i zaczynasz odczuwać niepokój. Strach. I boisz się. I wyciągasz wilgotne, spocone dłonie i za chwilę całkiem wyprostowane ręce trzymasz przed sobą. A choć cały trzęsiesz się z emocji, nie obejmujesz tego filara, za którym się kryjesz. Bo dotykasz go tylko czołem i czujesz jak spływają ci po twarzy krople potu. I opuszczasz ręce wzdłuż tułowia, a dłońmi dotykasz szwów swoich spodni. I jeszcze drżą, jeszcze drżysz ty cały. Ale już chłód idący od betonowego słupa powoli przenika twoje ciało…
…a tymczasem na wyspie demiurg wyrysował w piachu długie, idące szerokim łukiem przez całą jej powierzchnię, dwie równoległe linie. I w poprzek tych linii ułożył co kilka centymetrów krótkie, podłużne ścinki betonu. A przyniósł je spod tych betonowych słupów, które jeszcze schły po ich wylaniu. Bo spomiędzy desek szalunku wypływa zawsze nadmiar betonu, układając się na ich zewnętrznej powierzchni w płaskie paski. I po zaschnięciu można je sobie odrywać i przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, przenieść na środek groty i takie, nie połamane dłuższe wstęgi ułożyć na piasku w poprzek dwóch równoległych linii wyrysowanych czubkiem buta…
A potem demiurg przyniósł grube, frezowane pręty zbrojeniowe i kładąc je na tych ścinkach betonu, ale wzdłuż wyrysowanych linii, ułożył coś, co absolutnie nic ci nie mówi. Ale on sam wiedział, co robi, jego wyobraźnia kierowała nim konsekwentnie i bez zbędnego zastanawiania się…
A chłopiec wstaje znad ułożonej płasko na piasku konstrukcji, obciera o spodenki zupełnie czyste rączki i rozgląda się. I gdzieś obok wyłuskuje wzrokiem z półmroku to, czego potrzebuje. I odchodzi, bierze w dłonie, przynosi. Odchodzi jeszcze raz i jeszcze raz, wracając za każdym razem z pełnymi rączkami. A robi to bez trudu i z zadowoleniem, uśmiecha się. Ale w końcu odchodzi kawałek dalej, obejmuje rączkami znacznie większy przedmiot, którego nie może tak z marszu, na stojąco nie tylko podnieść, ale nawet ruszyć. I pochylony rozszerza nóżki, zapiera się i postękując bierze to oburącz, opierając ciężar na obu ramionkach. Z trudem podnosi, obraca się w kierunku wyspy i małymi krokami, na zgiętych w kolankach nóżkach, przyciskając ciężar do klatki piersiowej, człapie do celu. Sapie. I kładzie na miejscu, które od samego początku sobie obrał. Wzdycha, łapie głębszy oddech. I patrzy w dół, pod nóżki. Obchodzi wokoło. A na idących łukiem prętach leżą ułożone jedna za drugą, krótszymi krawędziami do siebie, białe cegły. I na początku ich ciągu jest ten tak ciężki, dużo od nich większy, ciemny blok betonu komórkowego.
I nadal nic nie rozumiesz. O co w tym chodzi? I robi ci się żal wymęczonego chłopca.
– Cholera – wyrywa ci się tylko na moment. Bo szybko zakrywasz sobie usta, ale i tak, o mało nie wychodzisz do niego ze swojego ukrycia.
– Ciuch, ciuch, ciuch!
I coś ci zaczyna świtać w głowie. A tymczasem młody bóg, rozkraczony na wyspie piasku… –
…- stanął ponad wykreowanym przez siebie światem… I wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Ale chyba tylko on wiedział, dlaczego? A ty nie zrozumiałeś, z czego było się tu cieszyć?
– Ciuch! Uuuu…!
Na piasku coś się dzieje. A dźwiękom wydawanym przez chłopca towarzyszą jakieś zdarzenia, którymi steruje on przy pomocy rączek i nóg. Teraz bierze jakieś patyki. I patyki w jego dłoniach ożywają. Ten patyk nie, tamten nie, ale ten, o ten, tak. I patyk kierowany małą dłonią idzie, nie, podbiega do ostatniej w ciągu białej cegły.
– Ciuch, ciuch, ciuch! Uuuu…
A patyk jest krótki i cienki, gdyby miał imitować człowieka, byłby to zapewne niewysoki chłopiec. Bo rozpościera jeszcze dwie, cieńsze gałązki, wychodzące z głównego malutkiego konara. I jedna gałązka w lewo, druga – w prawo, nieco nierówno, ale prawie, prawie, niczym… dwie rozpostarte na boki ludzkie ręce… I patyk łapie gałązkami–rączkami tylną ściankę ostatniej cegłówki.
– Uuuu…
A ciąg cegłówek, ciągnięty przez większy od nich blok betonu odjeżdża. Tak to wygląda przynajmniej, patrząc na gesty chłopca–demiurga. Ale, co to? Gałązka–chłopiec leży na ostatniej cegłówce, a Januszek teraz stoi nad tym większym blokiem betonu. A w ręku ma gruby konar. I ten gruby konar…
– Ho, ho, ho!
Tak! Patrzy znad dużego, ciemnego bloku betonu na ciąg białych cegieł z tyłu, za nim, i… grozi, krzyczy na gałązkę–chłopca…
– Co ty tam robisz?! Chcesz spaść, połamać się! – piskliwie „pohukuje” Januszek.
I nagle robi ci się niedobrze. Bo zaczynasz rozumieć.
Nie, tego nie da się zrozumieć. Czy ten mały gnój cię jednak widzi, ale jak, kiedy? Nie, to niemożliwe.
– Ho, ho, ho! Zmiataj stąd, no szybko! W try miga cię tu nie ma! Za długo masz nogi przy dupie? Chcesz żeby ci je koła obcięły…?
A kto to woła? Ten mały Januszek, swoim piskliwym głosikiem, czy… Czy on wie? Czy on się domyśla – to nie może być. Ktoś mu powiedział, nastawił go, pouczył, co i jak i dokładnie wszystko opracował przeciwko tobie… Czyli to jednak jest pułapka… A ten zasrany gnój, tak ci się odpłaca. I czujesz ukłucie gdzieś w boku. I z żołądka cofa ci się coś do przełyku, zaraz zwymiotujesz.
I udaje ci się to przemóc. Ale teraz coś cię ciśnie w skronie, masz zawroty głowy, na moment odpływasz, wszystko wokół kręci się jak na karuzeli… A taki miły zasraniec… I motylki w brzuchu.
A wagony z cegłówek jadą dalej po szynach z drutu zbrojeniowego. Blok betonu – parowóz wydaje ustami Januszka dźwięki buchającej pary. A konar-maszynista przegania w końcu chłopca–gałązkę. I chłopiec zostawia skład pociągu samemu sobie i na końcu łuku usypuje teraz, po obu stronach torów, dwie piaszczyste skarpy. I łączy je na górze gałązkami, które układa ściśle jedną przy drugiej i też posypuje je piaskiem. Z tornistra wyciąga mały, plastikowy model ciężarówki marki „Star”. I delikatnie ustawia na przysypanych piaskiem gałązkach, ponad torem kolejowym. Bo parowóz pociągnie teraz za sobą wagony, wjeżdżając łukiem w głęboki jar i za chwilę przejedzie pod wiaduktem.
Środa, od samego rana, ok. godz. 9
– Tak, faktycznie, to tutaj starsi od Januszka chłopcy z osiedla Łużyckiego, z ulicy Waszkiewicza i II Armii robią te swoje głupie zabawy.
– Skąd pan o tym wie? Bywa pan przy tych zabawach?
– Czy obywatelka nie ma już tego wszystkiego zapisanego? Od tych różnych ludzi… Po co obywatelka zadaje takie pytanie?
– Bo może chcę to wiedzieć od pana. Jakie to są zabawy? I skąd u pana taka wiedza o nich?
– A, bo pracowałem wtedy jeszcze w służbie ochrony kolei. Na węźle Zielona Góra, jako patrolujący. Głównie zielonogórski dworzec, od strony dyscypliny pasażerów – bo pani to nawet nie wie, co cywile potrafią robić na dworcu, nie tylko w gmachu. Na peronach i w wagonach… A już szczególnie w dni wypłaty, ci dojeżdżający do roboty, po trasie z Gubina, od Krosna znaczy się, albo po trasie na Nową Sól, Bytom. I co z tego, że w „Warsie” na dworcu zakazują piwa, jak pierwsza pijalnia jest zaraz naprzeciwko, przy Placu Kolejarza…
Ale chadzałem też na złodzieja, pod parowozownię, na tory manewrowe i odstawcze, numer osiem i dwanaście, bo tam stoją towarowe, czekając na rozładunek, albo osobowe do sprzątania, po zjechaniu z trasy.
A przez całą Zieloną Górę prowadzą też tory, które idą donikąd. Bo kiedyś, jeszcze za Niemca, była to linia do Szprotawy. Ale po wojnie ruscy ją rozebrali i teraz kończy się gdzieś w lesie, pod Jędrzychowem.
I choć pociąg już dalej nie jedzie, to nadal dostarczają tędy wszystko do kilku fabryk. A najwięcej jeździ węgla, do składu na Węglowej, do „mebli”, do „wełny”. I spirytus wożą do „monopolu” i są wagony do browaru, do winiarni, na tartak i na składy WZGS-u…
Czy to co mówię, jest dla pani nudne, tak?
– Nie, nie. Bynajmniej nie dla mnie. Chyba, że pan sam tak uważa?
– Czy co ja uważam?
– Ta praca, dostarczanie towarów do fabryk, nudziła pana? Nie to pan chciał robić w życiu?
– Ja nie pakowałem na wagony, ja goniłem złodziejstwo i pijaków, łobuzów. Czy obywatelka wie, ile jest wszędzie tego kurewstwa, wszędzie! Jaki tu wokół jest burdel do posprzątania? Pewnie nawet obywatelka nie wie…
– Przestańmy z tą „obywatelką”! Panie Olku, proszę…
– Nie mogę… Coś mnie zmusza… Jak pani pyta o TE rzeczy, o TEGO chłopca…
– Jednak coś możemy zrobić z tym strachem? Bo to chyba tak ze strachu, prawda…?
– Coś mi się tak przestawia w głowie. Może gdyby bez TYCH rzeczy… Ja mogę tyle ludziom powiedzieć. Niedługo, już niedługo przyjdzie ta chwila, gdy TO się zdarzy… I ja to wiem…. Ten chłopiec, jego Matka i moja praca… Nie mówmy już o tym…
– No, niestety, musimy… A zatem, drogi Olku, robił pan porządek? Sprzątał pan świat.
– Sprzątałem? Czy ja sprzątałem świat?
– Tak. To chyba ważne zajęcie? A jak w tym nieporządku pojawili się ci chłopcy?
– Czy pani, taka wielka dama, pyta o chłopaczków? O małych chłopców? Na co to pani?
– Chodzi mi o tych z osiedla, na torach. Chyba nie byli aż tak bardzo mali? Czy byli może wśród nich koledzy Januszka…?
– Bo to było tak, że dwa razy na dobę, na manewrowej spinano składy na tę wewnętrzną linię. Na teren samej Zielonej znaczy się. I potem dwa razy na dzień szedł skład kilku wagonów, a „Amerykanka” była wczepiona tak po środku. Z raz w tygodniu, składy były dłuższe i wtedy „Amerykanka” szła nie, jak zwykle, między wagonami, ale z przodu, a od tyłu pchał jeszcze dodatkowo jakiś maluch. Albo i druga „Amerykanka”, o ile tylko była wolna pod ręką.
„Amerykanka”, czy pani wie co to takiego? Bo to parowóz, Tr203 – 358.
A w jarze od Krośnieńskiej, a potem to przy Waszkiewicza oraz tam dalej, zwłaszcza tam dalej, przy Kukułczej i między Strzelecką a Sienkiewicza, jest mocno pod górę, a tory idą pod drzewami. I jak jesienią spadły liście na szyny, to leżały, aż przeleżały do wiosny i parowóz potrafił się na nich ślizgać i nie wepchnąć wagonów pod taką górkę. A po deszczach są do tego jeszcze nanosy na przejazdach przez ulice, na Kraszewskiego, przed Polską Wełną… I przy Ogrodowej… I wtedy tam jest najgorzej… Tak, jesienią i wiosną, to już bardzo często szły po dwa parowozy. Z tyłu albo z przodu albo jeden na jednym końcu a drugi na drugim. I wtedy też było najbardziej niebezpiecznie, bo maszyniści z obu lokomotyw nie mieli żadnego kontaktu między sobą. A przecież ten drugi musiał ciągnąć skład od przodu, ślizgając się po tych liściach i na nanosach, aby wspierać tego pierwszego, który by sam nie dał rady wepchnąć ślizgającego się składu. Tak, znacznie łatwiej było wtedy, gdy dwa szły razem i pchały od tyłu, albo oba ciągnęły pod przodu.
I podobnie było po każdych roztopach. Co tylko mróz ulżył, od późnej jesieni, przez zimę, aż do początku wiosny…
Czy mógłbym opowiedzieć jeszcze o spinaniu?
A to było tak. Pociągi z tymi wagonami, które przyszły na stację do Zielonej Góry, ale nie do rozładunku na miejscu, tylko u odbiorców, tych co mają własne bocznice, to dawano je na tor szesnasty. A potem na manewrowej, tam przy Traugutta, wypinano wagony według miejsca docelowego, czyli konkretnego zakładu w mieście. I te które przyszły późno, pod koniec dnia lub wieczorem, zaczynano spinać od czwartej w nocy, ale tak, żeby te do tartaku czy WZGS-u były przed parowozem, na samym przedzie, czyli najdalej od środka składu, od tej „Amerykanki”. A potem, już za parowozem, w kolejności szedł browar, „wełna”, „meble” i tak dalej.
I zawsze było tak, że wagon do najdalszego, ostatniego zakładu był od czoła składu. A „Amerykanka”, która jechała w środku, pchała przed sobą te wagony, najpierw wjeżdżając powiedzmy do tartaku, położonego na samym końcu trasy, już pod Jędrzychowem. I dzięki takiemu układowi, gdy pociąg wjechał na teren placu z drewnem, odczepialiśmy z samego przodu wagon przeznaczony dla tartaku a „Amerykanka” mogła teraz wypchać resztę składu w drugą stronę, z powrotem torem szlakowym, ku miastu. I na tym powrocie pociąg najpierw zajeżdżał do WZGS-u, gdzie zostawialiśmy kolejny wagon sprzed parowozu. A potem – do kolejnych odbiorców, do browaru, „wełny”, „mebli”, u których na ich bocznicach odczepiano następne wagony. I teraz, to z tego drugiego końca, bo po obsłużeniu WZGS-u, przed „Amerykanką” nie było już przecież niczego..
A puste wagony doczepiano do składu powrotnego w odwrotnej kolejności. Czasem przed „angielką” przy browarze, te wagony z tyłu parowozu zostawialiśmy na płozach i dopiero na powrocie z WZGS-u lub tartaku zabieraliśmy je dalej, samym parowozem.
A bywało też, że lokomotywa szła normalnie, czyli z przodu. I było to tylko wtedy, gdy wagony szły jedynie do browaru, „mebli” lub „wełny” i nigdzie indziej. No i po tym też można było poznać, dokąd tego dnia jechał skład. Bo jak parowóz ciągnął wagony za sobą, to był to pociąg do browaru, fabryki mebli i „Polskiej Wełny”.
A skład spinany od czwartej w nocy, szedł na trasę około siódmej rano.
A gdzieś między jedenastą w południe a pierwszą wracały z powrotem puste wagony z wczoraj. I w te dni, kiedy jeździły po dwa pociągi na dzień, powtarzało się to późnym popołudniem, tak aby na dziewiętnastą wrócić na wieczorne wyposażenie parowozu.
No i tu się pojawiała ta cała gówniażeria. Bo robili sobie zabawy, nie zważając w ogóle na niebezpieczeństwo.
– Na czym te niebezpieczne zabawy polegały?
– Bo to czepiali się skrajnego wagonu, ostatniego albo pierwszego. A było to zależne od tego, gdzie był parowóz. I podjeżdżali po kawałku, aż kto ich nie pogonił. I zawody takie sobie robili, kto wskoczy, przytrzyma się i dłużej nie spadnie. Albo kto wskoczy z jak najkrótszego rozbiegu, a nawet próbowali wskakiwać z miejsca.
A wyciągali też i płozy, gdy zostawialiśmy wagony, aby wziąć je później, po odstawieniu wagonów do tartaku czy WZGS-ie na górze lub do „budowlanki” czy na „węglarni” na dole.
Czy było to niebezpieczne? A było. A zresztą obsłudze składu nie brakło i innych kłopotów. Bo zdarzały się wypadki, gdy wagony się wyczepiały i wyczepione staczały się same w dół, wzdłuż torów. Bo parowozy się ślizgały, bo nie mogły pociągnąć w górę… I bywały problemy na przejazdach, bo pod pociąg wjeżdżali kierowcy samochodów lub były duże nanosy. No, a tu na dodatek ci gówniarze, czepiali się wagonów, podrzucali monety na szyny i inne jakieś blachy, aby pociąg po nich przejechał… I wyciągali te płozy, o których już mówiłem…
A tak było głównie przy tych nowych osiedlach, bo to byli gówniarze z bloków przy Waszkiewicza, z Sucharskiego, Jóźwiaka, Jaskółczej i okolic Ogrodowej.
– I pan ich gonił?
– A jakże! Bo obsługa składów, maszynista i manewrowi, ci co to wyskakiwali na ulice, aby wstrzymać ruch na przejeździe, nie dawali sobie z nimi rady. Bali się ich. Czy znaleźli jakieś rozwiązanie? Znaleźli! Poszukali sobie kogoś odważnego. I koniec końców poprosili nas, patrole Służb Ochrony, byśmy co pewien czas pojechali z nimi składem i pogonili gówniarzy.
– I co, pogonił ich pan?
– A oczywiście! I nie tylko pogoniłem, ale i złapałem też paru tych obwiesiów.
– A jak to się odbywało?
– A jak miało się niby odbywać?
– Co wtedy pan czuł?
– Nie rozumiem…
– Proszę opowiedzieć, co pan czuł tak ich goniąc? A jak ich pan złapał? Było panu jakoś lepiej, jak to pan zapamiętał? Poznał, może, pan bliżej któregoś z tych gówniarzy?
– Łobuzów?
– Łobuzów. Tak, oczywiście, że łobuzów, panie Olku…
Ciąg dalszy w następny piątek