Droga do Santiago de Compostela. Villarcázar de Sirga

Ewa Maria Slaska

Trzydzieści kilometrów, środa, 19 września

Waldi i ja wychodzimy ze schroniska jako ostatni. O w pół do dziewiątej! Ale Waldi tak prowadzi swoje pielgrzymkowe życie. Po dziesięciu trasach tam i z powrotem dobrze wie, że nie ma się po co spieszyć. Idziemy do mostu, przysiadamy na brzeżku i popatrując na wodę palimy pożegnalnego papierosa. Oboje wiemy, że możemy się już nie spotkać (choć i owszem spotkamy się, bo Waldi dwa razy przyjedzie do mnie do Berlina; niestety jak wiele wakacyjnych znajomości, a pielgrzymka jest też rodzajem wakacji, okaże się, że znakomite porozumienie z dala od domu nie przekłada się na dobrą znajomość w normalnym życiu.)

Wstajemy, otrzepujemy spodnie. Waldi odwraca się i idzie w stronę Rioji, ja przed siebie, do Santiago. Ale Santiago jeszcze daleko, na razie, przechodząc przez most, wchodzę do prowincji Palencia.

Dochodzę do Frómisty. Jest tu wspaniały kościół, o którym mówił mi już Waldi – mam się tu zatrzymać na dłużej i zadumać – jak na Hiszpanię świątynia zaiste niezwykła, bo całkowicie pozbawiona białych stiuków i przepysznych złoceń. No ale też jest to budowla romańska. Najczystsza forma architektoniczna, jaką w życiu widziałam.

Na zewnątrz jest mnóstwo znakomitych rzeźb średniowiecznych, ale rzeczywiście Waldi miał rację, największe wrażenie robi wnętrze, czego niestety pożyczone z sieci zdjęcie w ogóle nie oddaje. Bo, co ciekawe, w internecie jest mnóstwo zdjęć kościoła z zewnątrz i niemal nie ma fot ze środka.

Paskudny dzień. W jednym ze sklepów sprzedawczyni próbuje mi wmówić, że nie zapłaciłam za papierosy, w drugim straszny Cygan z poranioną twarzą sprzedaje mi dwie marchewki i dwa jabłka, i dopisuje jedno euro do ceny za to, że jestem obca.

Och, Mamo, tyle zostało z dumnych Gitanos Lorki!

Droga jest najpierw bardzo ładna, wzdłuż kanału kastylijskiego, ale potem okropna, wzdłuż szosy, w upale, a gdy wreszcie po 30 kilometrach, a to pierwszy taki dzień, że tyle przejdę, docieram na miejsce, w jednym schronisku nie ma miejsca, a w drugim jest wprawdzie jedno, ale za to nie ma hospitalera i nie wiem, czy mogę je zająć. Rzucam rzeczy na łóżko, ściągam buty i piszę, ale nie robię nic więcej, bo jeśli mnie tu nie przyjmą, to muszę iść sześć kilometrów do następnej miejscowości, albo schować pielgrzymią dumę w kieszeń i wziąć pokój w hotelu. Mogę też oczywiście spać na dworze, co jest pewną godną zastanowienia opcją, ale mieszczka zwycięża hippiskę i wybija jej z głowy takie pomysły.

W Villarcázar de Sirga też jest piękny kościół gotycki z cudowną figurą Matki Boskiej, przy czym słowo cudowna, oznacza, że słynie cudami, bo tak poza tym – całkiem normalna gotycka rzeźba w wielkim, bogatym ołtarzu, jak to w Hiszpanii.

W schronisku, w którym się bez zgody właściciela ulokowałam, jest prześlicznie, znacznie ładniej niż w wielkim albuergo, gdzie nocują wszyscy pielgrzymi. Jest miejsce na 10 osób, 9 już się zalegalizowało, tylko ja póki co nie wiem, co dalej. Wokół domku soczysta zielona trawa, w środku patio pełne kwiatów, ładna rustykalna kuchnia, a w kuchni nawet dzbanek do zagotowania wody. Robię sobie herbatę i poznaję się z najmilszymi ludźmi, jakich spotkałam na trasie. Zapraszają mnie na spagetti z sosem pomidorowym. Ja wnoszę do tego posiłku surówkę z jabłek i marchewki kupionych u strasznego Cygana. Porozumiewamy się po angielsku, co moim rozmówcom idzie dość kulawo. Gdy mówią, że są z Eisenstadt w Austrii, przechodzimy na niemiecki i taki jest początek prawdziwej przyjaźni. Hannes i Methe trzy miesiące temu wzięli ślub, a po uroczystości przebrali się w stroje do wędrówki, wzieli plecaki i tego samego wieczora wyruszyli do Santiago. To w linii prostej prawie trzy tysiące kilometrów, zakładając, że na każdych stu kilometrach nadkłada się ok 10 kilometrów, trasa, jaką przebyli wyniosła już około 2700 kilometrów. Przed nimi, jak przede mną, jeszcze około 400 kilometrów, w sumie ponad trzy tysiące.

– Dlaczego? – pytam zafascynowana.
– Bo nie jesteśmy gotowi, żeby już zacząć życie pełne obowiązków. Najpierw chcemy kilka miesięcy przeżyć tylko dla siebie.
– A potem?
– A potem kupimy farmę i założymy ekologiczne gospodarstwo mleczne.
– Ach – mówię – farma szczęśliwych krów.
To taki idiom niemiecki, który wyjaśnia wszystkie uwarunkowania ekonomiczne, etyczne i “stajlajfowe” tego, co chcą zrobić zapaleńcy-nowożeńcy.

Obliczamy, że za jakieś dwa tygodnie powinniśmy być w Santiago. I rzeczywiście, będziemy szli w miarę równo i spotkamy się jeszcze raz czy drugi na trasie, a potem na mszy dla pielgrzymów w katedrze w Santiago. “Dwoje Austriaków z Eisenstadt”, wyczyta mnich, który odlicza wszystkich pielgrzymów, jacy od poprzedniej mszy w samo południe pojawili się w mieście świętego Jakuba od Gwiezdnych Pól. “Jedna Polka z Logrono, dwoje Francuzów z Le Puy, czterech Niemców z Pampluny, czterech Niemców z Roncesvalles, czterech Niemców z Burgos”. Nazwy miejscowości nie są naszym miejscem pochodzenia, lecz punktem, z którego wyruszyliśmy na trasę. Tych czterech Niemców spotyka się wszędzie. Są wszędzie i są w każdym wieku. To ewidentna konsekwencja wielkiej popularności książki Hape Kerkerlinga, niemieckiego komika. Nie jestem pewna, ale być może na tej drodze Francuzów – camina franca – jest już więcej Teutonów niż Gallów. Nic jednak nie wyjaśnia, dlaczego ci Niemcy ruszają zawsze we czterech?
Niemiecką popularność pielgrzymki do Santiago de Compostela odczuję dotkliwie po powrocie. Ci, którym nie chce się tyłka ruszyć, żeby pójść do kiosku po gazetę, będą patrzyli z pobłażliwą pogardą na kobietę, która przeszła sama 700 kilometrów, a ich główne zainteresowanie, podkreślone obleśnym szelmowskim uśmieszkiem, będzie dotyczyło… życia seksualnego pielgrzymów.
Po kilku takich rozmowach zaczęłam starannie ukrywać fakt, że kiedykolwiek poszłam do Santiago.

PS. Gdzieś mi chyba umknęła konieczność zapisania dla porządku, że dostałam miejsce w tym ślicznym schronisku i spędziłam cały wieczór siedząc wśród kwiatów i zapisując wrażenia z obu dni. Wczoraj nie mogłam tego zrobić, bo w kościele świętego Mikołaja nie było elektryczności, a zajęć było tyle, że nie zdążyłam nic napisać “za jasnego”.

3 thoughts on “Droga do Santiago de Compostela. Villarcázar de Sirga

  1. Droga Ewo, napisałaś: “znakomite porozumienie z dala od domu nie przekłada się na dobrą znajomość w normalnym życiu” – cóż…poznałyśmy się przy okazji projektu Mazury – Berlin i chociaż czas upływa jednak ciągle zaglądam do Twojego salonu. Wędruję z Tobą po drodze do Santiago, miejsca, w którym chciałabym kiedyś być. Może mam zbyt mało odwagi by założyć buty, wziąć muszlę pielgrzymi znak i wyruszyć tak prawdziwie jak Ty… nie wiem czy miałyśmy znakomite porozumienie 🙂 ale moja znajomość z Tobą przekłada mi się na życie normalne. Czytam Twoje relacje i przeżywam je po swojemu. Wyobraźnia buduje w mnie specyficzną więź z Tobą i pielgrzymi dziennikiem. Czy może tak być, że ktoś idzie do Santiago po to by alej nieść myśl ? przekładać ją na treść i z tego zlepka słów tworzyć emocję…echo Twych kroków czasem budzi mnie nad ranem i wtedy czekam na kawę w Twoim salonie poetyckim. Dziś jest to szklanka wody 🙂 miłego dnia Ewo – dziękuję.
    PS. do niemieckiej popularności pielgrzymiego życia – myślę, że warto spróbować samemu i jeśli jest to tak wszechstronna podróż ( atrakcja 🙂 jak opiniują w/w) to chyba każdy znajdzie tam coś dla siebie – strawę dla ducha i wsparcie dla ciała – szerokiej drogi !

  2. Mnie też zastanowiło to stwierdzenie. Swoją słusznością. Niewielu jest ludzi dobrych na każdą okazję. Czy w ogóle są?
    Osobiście doświadczam zaskakującej ślepoty, a może amnezji. Nie poznaję nawet bardzo dobrych znajomych gdy spotykam ich w miejscu, lub okolicznościach,w którym się ich nie spodziewam. Ale może to jest moja własna wada.

  3. Dziękuję za oba komentarze. Wydaje mi się, że termin “wakacyjna znajomość” obowiązuje w psychologii i socjologii, ale nie chce mi się sprawdzać. Odnosi się zapewne przede wszystkim do wakacyjnych romansów, do złudzeń jakie przybysz skądś roztacza przed oczyma pięknych dziewcząt z Portofino. Ale wydaje mi się, że można to jednak rozszerzyć i na inne sytuacje. Ale oczywiście nie na wszystkie. Co do naszego spotkania, Zosiu, to jednak był to wspólny projekt, a nie “wakacyjna znajomość”, a co do niepoznawania ludzi, Pharlapie, witam Cię w klubie tych, którzy własnego męża (żony?) potrafią nie poznać, jak sytuacja jest niespodziewana! Tak mi się zdarzyło, wiem, co mówię.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.