Miasto drugiej kategorii

mika-kanalKrzysztof Mika

FrauLanganke (cz.1)

(proszę zachować pisownię razem – FrauLanganke!)

Tak się składa, że moje życie w dość specyficzny sposób łączy się z obszarem Polski, nazywanym Ziemiami Odzyskanymi, albo północno-zachodnimi. Jak to się stało, że dziecko rodziny przesiedlonej po wojnie z Warszawy do Elbląga, nie wyrośnie we wrogim nastawieniu, lecz znajdzie swoje miejsce właśnie w tej rzeczywistości, teoretycznie całkowicie obcej – polubi Elbląg, który stanie się jego miastem rodzinnym?

Gdyby to jeszcze to był Gdańsk, którego, jak chciała oficjalna historia i propaganda, związki z Polską liczne i mocne… Gdańsk łatwiej było pokochać. To taki ważny symbol. W końcu o Gdańsk zaczęła się wojna. Taki Elbląg, też niby był z Polską związany, ale zdecydowanie nie znajdował się w głównym nurcie, to tylko wschodnio-pruskie ubocze, choć najpierw były to Prusy Królewskie. Owa różnica miała swój praktyczny i zarazem symboliczny wyraz: pociągi z Warszawy jechały do Gdańska, a przesiadka do Elbląga w Malborku. Do Elbląga połączenia bezpośredniego nie było. Miasto drugiej kategorii. Jak bardzo drugiej kategorii pokazuje fakt, że nigdy nie zostało odbudowane w swoim historycznym kształcie, no cóż (o czym będzie) orłów polskich raczej nie szukano. Taka prowincja w prowincji – bo stolicą był Królewiec i do Królewca ciążyło całe życie społeczno-gospodarcze Prus Wschodnich. Koleje i drogi wiodły równoleżnikowo do Królewca.

Elbląg w tragiczny sposób w 1945 wysunął się na czoło miast wschodniopruskich – był pierwszym dużym miastem zdobytym przez Armię Czerwoną, za co miasto i mieszkańcy zapłacili zresztą straszną cenę. Królewiec również – jeszcze w latach 60 na rozkaz Chruszczowa burzono resztki zabytków, żeby zniszczyć ostatecznie ślady „proklatoj Germanii”.

kanal (6)Wracajmy do Elbląga. Dziadkowie, ci ze strony Mamy, byli dziwni – oboje nauczyciele historii, opowiadali historię Elbląga, oczywiście w sposób dostosowany do możliwości poznawczych dziecka, ale konsekwentnie sączyli do głowy elbląskie historie. Spacery zawsze zahaczały o reszteczki starówki, nabrzeże Kanału Elbląskiego, potem dalej, gdzieś na przedmieścia, poza obszar historycznego centrum, czasem w ulubione przeze mnie miejsce – do składnicy złomu, gdzie zgromadzone były resztki różnych wspaniałych rzeczy, związanych z historią miasta i okolicy. Np. stareńkie maszyny parowe pochodzące ze złomowanych stateczków kursujących po Zalewie Wiślanym i Kanale Elbląg-Ostróda. W pewnym sensie były dla mnie dziełami sztuki, przepiękne w swoim anachronizmie, ozdobione mosiężnymi elementami, najczęściej wyprodukowane w zakładach Schihaua, teraz nazywanych „Zamechem”. Godzinami potrafiłem oglądać te maszyny, dotykać ich, brudząc się niemiłosiernie, wyobrażając sobie stateczki, w których były zamontowane, a siebie w roli mechanika Po kilkudziesięciu latach dowiedziałem się, jakie to były jednostki, jak się nazywały, ale to zupełnie inna historia. W składnicy złomu były inne fascynujące rzeczy – np. gąsienice czołgów. Niemieckich. Wykopane gdzieś na polach pod miastem. Wojenna historia wracała i w taki sposób.

Rok 1980. Kończyłem pisać pracę magisterską z historii żeglugi polskiej w dwudziestoleciu międzywojennym i siedziałem całymi dniami w archiwum państwowym w Gdańsku, dojeżdżając tam z Elbląga, gdzie mieszkałem u Dziadków.

kanal (5)Rok 1980 zatem. Rozpoczął się karnawał Solidarności – uczestniczyłem w nim od początku, od strajku w Stoczni, nb. byłem pierwszym polskim dziennikarzem, który tam był. Pracowałem wtedy w Ekspresie Wieczornym, równolegle kończąc studia. Atmosfera wolności i buntu dotarła też do zakurzonego wojewódzkiego archiwum w Gdańsku. Pewnego dnia jeden z archiwistów zdobył się na śmiałość i powiedział: „zostaw Pan na chwilę te notatki, coś Panu pokażę, o tym napisać to by było warto…” Poszliśmy do składnicy, regały ciasno wypełnione teczkami z dokumentami, charakterystyczny zapach. W końcu zatrzymaliśmy się przy regałach w głębi pomieszczenia.”Patrz pan”, powiedział mój archiwalny cicerone… „tu mamy ponad 50 metrów bieżących skarg na sowietów, jak weszli do Gdańska i trochę potem (…) wszystko jest: rabunki, gwałty, morderstwa”. W każdej teczce coś. Razem będzie 50 metrów bieżących – bo akta w archiwach liczy się na metry. A spraw dziesiątki tysięcy”. Te 50 metrów – jak je odnieść do życia? Jak mierzyć nieszczęście na metry? Dramaty zamknięte, uwięzione w papierowych teczkach. Anonimowe w swojej masie. Przez chwilę pomyślałem, że pewnie część tych ludzi jeszcze żyje, że żyją dzieci poczęte z tamtych gwałtów. Nie zająłem się tą sprawą, nie napisałem… Pozostało tylko wrażenie ogromu problemu, tym bardziej dojmujące, że zamienione na owe dziesiątki metrów takich samych papierowych teczek. Tak jak okulary w Oświęcimiu, tysiące okularów, rzecz tak bardzo osobista i tak pozbawiona ludzkiej przynależności, zamieniona w stertę oprawek i szkła. W Gdańskim archiwum były również sprawy z tzw. województwa, w tym z mojego rodzinnego Elbląga.

Gdzieś za mną zostały owe metry teczek, był czas działania. Zakładania organizacji związkowej, strajków, protestów. W tej atmosferze obroniłem pracę magisterską, a karnawał Solidarności zmierzał do smutnego końca. Dziadkowie zmarli, mieszkanie w Elblągu zostało sprzedane, ale jest wciąż trochę mebli i obrazów oraz ładnych, gustownych poniemieckich drobiazgów. Elbląg z wymiarów realnych mojego dzieciństwa przeniósł się w emocjonalno-wspomnieniowe, które kształtowały obraz miasta i nakładały się na nowy kształt miejscowości – często odwiedzanej mimo nieobecności dziadków – bo po drodze na Wybrzeże. Zmiany, które (na szczęście) zaszły w architekturze, czynił Elbląg w kategoriach realnych coraz bardziej odległy, choć dom Dziadków stał i pewne charakterystyczne elementy „tamtej” zabudowy z dzieciństwa również. Powstała „niby” Starówka, nawiązująca do historycznego kształtu miasta na wspomnianym, największym (chyba) trawniku w Europie. Tu towariszczi postarali się, by poza kilkoma budynkami i kościołem nie zostało nic. To w końcu był to pierwyj gorod proklatoj Germanii.

kanal (7)Jak owo „wyzwalanie” wyglądało, ze szczegółami dowiedziałem się w roku 2012. Wtedy przeczytałem książkę „Elbing” – fabularyzowaną relację o zdobyciu miasta przez Rosjan. Autor, regionalista zebrał relacje elbingerów – Niemców elbląskich. Radzieckie wojska, płonące miasto, nieskuteczna ewakuacja. Ulicą, przy której stoi dom, w którym znajdowało się mieszkanie Dziadków, jeździły sowieckie czołgi. Dziś ulica nazywa się Giermków wtedy Junker Strasse. Miasto, którego centrum, przepiękną starówkę zamieniono właśnie w jeden z największych w Europie trawników. Książka była wstrząsem – prawdziwa historia mojego rodzinnego miasta nabrała nowego wymiaru i pojawiło się takie oto myślenie: sowiecka ofensywa, to był początek procesu, który doprowadził do pojawienia się w Elblągu, w styczniu 1946 mojej Babci, a potem mojego przyjścia na świat w 1957 w wojskowym szpitalu. Można powiedzieć: proces historyczny itd., itd. Ale inaczej to wygląda, jeśli właśnie osobiście stajesz się elementem tego procesu, procesu polegającego na praktycznie całkowitej anihilacji przeszłości, zerwaniu ciągłości historycznej, wręcz cywilizacyjnej. Ów proces miał całkowicie zniszczyć pozostałości niemczyzny, albo jak lubiła to określać ówczesna propaganda: prusactwa. A na końcu ja!

Tymczasem moje „elblążenie” wiązało się w sposób przemożny i paradoksalny z ową niemiecką przeszłością, z niemieckimi pamiątkami, co więcej w dziwny sposób wyznaczyło moją drogę życiową, związaną z Warmią i Mazurami, Bałtykiem, historią i żeglarstwem. A nad wszystkim duch FrauLanganke, zaklęty w pamiątkach po niej. To co udało się zdobywcom dokonać w skali makro, w przypadku moich Dziadków i mnie zawiodło całkowicie. Wyrastałem otoczony niemczyzną! Może Dziadkowie, przedwojenni drobnomieszczanie, choć z ładnymi szlacheckimi korzeniami: ona z domu Nowakowska (związana z Groszkowskimi), a on Taczanowski nie bardzo mogli się pogodzić z wschodnioeuropejsko-azjatycką cywilizacją i jej produktami, więc woleli niemieckie, bliższe cywilizacji zachodnioeuropejskiej mimo, że niemieckie. Jakoś lepiej pasowały. Sowieckie perfumy stały na toaletce ze dwadzieścia lat…

A moje „elblążenie” jakieś dziwne było: to nie obejmowanie nowych terenów zdobytych w wyniku dziejowych rozliczeń, z miłym poczuciem dominacji i posiadania, i konieczności polonizacji takiego obszaru, to raczej akceptacja prawdziwej historii tej ziemi, jak by nie była trudna i niepolska, i zgoda na to, że właśnie tak, że można tu żyć i wcale nie trzeba niszczyć przeszłości, a raczej ją poznawać. Nie brzydziła mnie niemieckość, pruskość, hanzeatyckość, jakoś starałem się to połączyć ze swoją historią: ja wpisany w dzieje tutejsze. Pewnie to zasługa Dziadków, nauczycieli historii, którzy nauczyli mnie tego, że właśnie historii nie da się odrzucić, tylko warto poznawać. Polski dzieciak rósł sobie wśród niemieckich pamiątek. Teraz to modne: ruch regionalny, małe ojczyzny, drugiej strony Heimattouristik. Wtedy nie tak prosto.

Moje własne wrastanie, oswajanie nowego gruntu w Elblągu. Niemieckiego miasta w Prusach Wschodnich, do którego Dziadkowie przeprowadzili się zaraz po wojnie. Dla nich był to „surowy korzeń” i to tkwiący w całkiem obcej glebie, niemieckiej, dla mnie na przełomie lat 50 i 60, a potem do ich śmierci całkiem magiczna gleba: jeszcze trochę niemiecka (dom wyposażony w niemieckie meble), trochę polska, nie do końca obca, na pewno moja. Może inna, ale już trochę swoja w sensie państwowo-narodowym, bardziej moja, choć jeszcze w latach 70 poczucie „za granicy”, trochę. Nieodległy Gdańsk poprzez propagandową akcję, udowadniającą jego rzekomą polskość mniej jakby obcy. Elbląg, jak powiedziałem nie miał takiego szczęścia – leżał na uboczu głównego nurtu historii i choć jego związki z Polską były nie gorsze niż Gdańska, to po wojnie wyrażały się głównie akcją wywożenia, właśnie do Gdańska cegły manierystycznej, pochodzącej z rozbiórki resztek elbląskiej starówki, a to w celu odtwarzania dowodów „historycznych związków Gdańska z Polską”. Orły piastowskie nad Bałtykiem i tak dalej. Dla piastowskich orłów strzegących brzegów Bałtyku rozebrać resztki elbląskiej starówki było warto. A tu co: ubocze dziejów, tym bardziej że daleko do morza. A Zalew Wiślany nazywał się Świeży, a kraina nad jego brzegiem to Ermland albo Wybrzeże Wschodnio Pruskie. Łatwo tu piastowskich orłów nie znajdziesz. Prusowie, Warnowie, a potem Krzyżacy. Elbląg miasto drugiej kategorii.

W Prusach Wschodnich. Bardzo źle. Przed wojną nawet nie na obszarze Wolnego Miasta. Po prostu Ostpreussen. Sowieci zdobywali pruskie miasto i z poczuciem sprawiedliwości historycznej owo pruskie miasto burzyli. A więc w słusznej zemście gwałcili, mordowali i palili. Mordowali ludność niemiecką. Nikt nie myślał o związkach z Polską, tylko o zemście, karze za zbrodnie niemieckie. Więc ukarano miasto i ludzi, nieważne czy mieli jakikolwiek związek z nazizmem i Hitlerem. Palono i burzono Starówkę. Palono, bo w piwnicach i ruinach ukrywali się nieliczni pozostali w mieście elblążanie, czyli elbingerzy. Ogień ich skutecznie wypłaszał. Wiedzę o tych wydarzeniach przekazali Dziadkowie. Ale była ona całkowicie pozbawiona realnego kształtu. Chowałem się na Czterech Pancernych i psie. Wiedziałem, że działo się źle w trakcie i po zdobywaniu miasta. Nie wywoływało to specjalnych emocji. Po prostu było. Wiadomo wojna.

Może potrzeba było lektury o zdobyciu Elbląga, żeby emocje, wspomnienia i skojarzenia osiągnęły masę krytyczną. Wtedy powrócił pierścionek FrauLanganke, który nie chciał „zejść” z palca, a sowiecki sołdat, za pomocą bagnetu rozwiązał problem, odcinając ów oporny palec, wraz z pierścionkiem oczywiście.

FrauLanganke prowadziła na co dzień sklep z papeterią i książkami, na pewno sprzedawała Mein Kampf. No cóż, powie ktoś, sami sobie winna, ta Niemra. Obraz żołnierza obcinającego palec starszej kobiecie tkwił w mojej pamięci. Niezwykle plastyczny z chirurgiczno-anatomiczną dokładnością, z bagnetem zgrzytającym o kości. W medycznym podręczniku sprawdzałem, jak się amputuje palce. Sowiecki żołnierz pewnie po prostu położył rękę na stole i tępym bagnetem załatwił sprawę, nie dbając o higienę, tamowanie krwi. Można przyjąć, że wcześniej tym samym bagnetem otwierał amerykańską tuszonkę. FrauLanganke przeżyła. To może niewielka cena dziejowych rozliczeń. Córka FrauLanganke zapłaciła cenę najwyższą – zgwałcona, popełniła samobójstwo. Czy FrauLanganke i jej córka były winne?

Babcia nie mówiła o niej inaczej jak „ta Niemka”, ale najczęściej „Langankowa”. „Langankowa”, to już była forma oswajania rzeczywistości, ale co dziwne , a może normalne, nigdy nie używała jej imienia, pewnie po to by zachować dystans, natomiast „Frau” i „Langankowa” wymawiała na jednym oddechu i w mojej pamięci pozostało FrauLanganke… Ta „Niemka” przychodziła wymieniać różne rzeczy na żywność. Dlaczego Babcia wchodziła w takie interesy? Bóg raczy wiedzieć. W koło walało się do woli wszelkiego dobra, w styczniu 1946, tylko brać – sowieci wszystkiego nie wywieźli. Ale Babcia wymieniała nikomu niepotrzebne graty Langankowej na jedzenie. I rozmawiała, co pewnie było równie ważne jak żywność, bo Babcia znała niemiecki. Ukarana przez „wyzwoleńczą” i zwycięska ofensywę FrauLanganke pozbywała się gratów za chleb. Nie potrzebowała dużo – była całkiem sama. Mąż umarł przed wojną, a córka – „Frau Taczanowska, pani rozumie…”, ci „ sowjetische soldaten”…

Babci żal było prawdziwie, bo co potrafią owi „soldaten” miała okazje przekonać się w czasie rewolucji, zwanej październikową, którą przeżyła na Ukrainie wywieziona wraz z rodziną przez wycofujących się z Warszawy w 1915 Rosjan. A więc za bezwartościowe graty Langankowa dostawała chleb, którego w tamtym czasie wartość nie miała miary. Babcia dzięki temu stała się właścicielką rożnych mebli i kilku obrazków, które może niezbyt wielkiej wartości artystycznej, ale dla mnie nieskończonej emocjonalnej – wiszą do dzisiaj na ścianach mojego mieszkania. Są one w jakimś stopniu odpowiedzialne za elbląskie zainteresowania i za moje fascynacje wodą i żeglarstwem. Wszystkie z motywami elbląskimi i nazwijmy to wodno-marynistycznymi, poza jednym – grafiką przedstawiającą tzw. Marktthurm (wieżę targową), jeden z niewielu zachowanych zabytków gotyckiego Elbląga, kiedyś element murów obronnych. Ta grafika pewnie najbardziej wartościowa, ale przeze mnie mniej lubiana.

Obrazki po Langankowej – jakże musiały być bezwartościowe w tamtym czasie, jakże nie ekwiwalentna wymiana na chleb! Cóż Babcia, przedwojenna nauczycielka, nie znała się na interesach, ani na karaniu za historyczne winy, ani tym bardziej na nienawiści. Takie niepraktyczne podejście do życia, panienki z pensji, z domu „z francuskim i fortepianem”. Wkrótce pozbawiona palca Fraulanganke wyjechała – nie było dla niej miejsca w nowej rzeczywistości, zresztą Elbląg kojarzył się z bólem i grozą. Gdzie pochowano jej córkę po latach udało mi się ustalić, ale o tym za chwilę.

Wyjazd Fraulanganke, towarowym wagonem (opowieść Babci), to symboliczny koniec niemieckiego Elbląga. Jeszcze tylko Babci, ponieważ Dziadek nie wracał ciągle z obozu i Babcia była sama i z moją Mamą, wówczas gimnazjalistką. Oczywiście koniec ów ten miał charakter wyłącznie symboliczny – w rzeczywistości na co dzień nurzaliśmy się w niemczyźnie, elbląskiej niemczyźnie. Langankowa w pewnym sensie pozostała z nami.

A ja nurzam się w niej do dzisiaj: wspomniane obrazki, zegar, meble, jakieś naczynia, nóż, fajansowy pojemnik na herbatę mieszkają ze mną. W Elblągu nie było innych rzeczy, niż poniemieckie. Kuchnia: kredens i stół (mój Boże, jedliśmy na niemieckim stole!) i piecyk elektryczny AEG, pudło na chleb i młynek do kawy, wiszący na bocznej ścianie kredensu , nigdy nie używany, ale obecny i drobiazg, maleństwo-fajansowe z niderlandzkim motywem: kółko z drewnianą rączką do zagniatania pierogów – na kółku holenderski wiatrak. Pierogi wycinało się specjalną foremką i zagniatało tym kółkiem. Sypialnia: szafa, toaletka, małżeńskie łoże, orzech, a na toaletce dla kontrastu, przez całe lata stały radzieckie perfumy, prezent od sąsiadki repatriantki spod Wilna. Babcia nie odważyła się ich użyć – zapach nie mieścił się w pensjonarskiej przedwojennej estetyce, ale stały, żeby sąsiadce nie zrobić przykrości. Żyrandol z mlecznego szkła. Mosiężny karnisz. Salon: o tu niemczyzna szalała. Przepiękny pomocnik – o nim jeszcze będzie, stół, szafka, biblioteczka, zegar i wspomniane obrazy. W dziwnym, niepokojącym kontraście kilka sztuk, słynnego przed wojną w Polsce, fajansu bolimowskiego. Czemu bolimowskiego? A temu, że w Bolimowie na przełomie lat 20 i 30 Dziadkowie zakładali, a potem prowadzili szkołę powszechną. Jakimś cudem malowane skorupy przetrwały wojnę i wylądowały w Elblągu. Zegar. Wydzwaniający co pół godziny, budzący bezlitośnie, ale dający takie miłe domowe poczucie bezpieczeństwa.

W 1946 Dziadek wrócił z obozu pracy, a Langankowa pewnie wymieniała kolejny obrazek na chleb. Po latach, pod stertami odzieży znalazłem pamiętnik jednego z Langanków, całkowicie niezapisany, z pięknym rysunkiem bombowca, bowiem ów Langanke służył, jako podoficer w Luftwaffe. Przez lata, to wszystko było nieważne, po prostu było. W tym roku zacząłem grzebać. W internecie oczywiście. I znalazłem. Jeden z Langanków walczył w Ardenach, a nieszczęsną, zgwałconą córkę pochowano w jednym z nieistniejących już elbląskich ogrodów. Bardzo pomocnym źródłem jest elbląski Totenbuch, czyli Księga Zmarłych spisany przez tych , którzy przeżyli. Data miejsce, dane osobowe…

I tylko pytanie: czy kiedyś ją ekshumowali, czy ma gdzieś grób, czy gdzieś poza stronami stworzonej przez ocalałych w Totenbuch, ma swoje miejsce…

Już wiem, że nie – tam nie prowadzono ekshumacji Niemców.

Zdjęcia: Zofia Wojciechowska. U góry Autor, poniżej – Kanał Ostródzki

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.