Vamos, Peregrinos!

Jakby ktoś by był akurat w Portugalii, i akurat miał weekend wolny…

Katarzyna Krenz

Siostro,

w dzisiejszej poczcie zawiadomienie z Portugalii. Zazwyczaj diecezja Beja w Alentejo organizuje koncerty i festiwale (bardzo ciekawe i na światowym poziomie!), tym razem jednak nie będzie to koncert, a konferencja poświęcona Camino de Santiago. A skoro tak, to oczywiście natychmiast pomyślałam o Tobie.

Zwykliśmy postrzegać Camino jako naszą prywatną sprawę. Wiedzeni wewnętrznym implusem pewnego dnia wstajemy, pakujemy plecak i wyruszamy na szlak. Idziemy. No, może raczej Wy idziecie, bo ja jeszcze nie wstałam i nie spakowałam plecaka, chociaż mam taki zamiar. Pewnego dnia…

A tymczasem okazuje się, że Camino to nie nasza prywatna sprawa. To droga, a ściślej mówiąc – wiele dróg, które biegną przez niemal cała Europę. To państwa, miasta i wsie, autostrady, pasma górskie i pustkowia, i wszędzie – lokalni mieszkańcy.

Pielgrzymi to nieustający strumień ruchu. Trzeba im zapewnić noclegi, żywność, bezpieczeństwo. Czy idąc, myśleliście o tym, że wszystkie te nawiedzane przez Was pielgrzymów miejsca podlegają czyjejś administracji i jurysdykcji? Że stanowią element ekonomii gospodarczej i planowania, zajmując uwagę wysokich urzędników państwowych i kościelnych, aż po ministrów i ich ekscelencje z episkopatów?

Ciekawe, ciekawe…

W załączeniu zawartość porannego maila wraz z tłumaczeniem, znacznie skróconym i skondensowanym, bo Portugalczycy mówią, a zwlaszcza piszą językiem barokowo kwiecistym, który w oryginale brzmi o wiele piękniej niż w przekładzie.

Katedra św. Jakuba w Santiago de Compostela, foto Kinga

Konferencja “Nowe Perspektywy Camino de Santiago w Hiszpanii i Portugalii”

Beja (Portugalia ) | 6-7 listopada 2015

Miejsce: Kościół Matki Bożej u stóp Krzyża | Rua das Alcaçarias, Beja

Organizatorzy:

– Departament Dziedzictwa Historycznego i Artystycznego diecezji Beja
– Departament Generalny Hiszpanii ds. Kultury i Współpracy ze Społecznościami Autonomicznymi
– Sekretariat Komitetu Wykonawczego Rady Świętego Jakuba (Comisión Ejecutiva del Consejo Jacobeo), najwyższego organu Camino de Santiago

Zastępca Generalny Dyrekcji d/s Promocji Kultury Zagranicą Sekretariat Stanu Hiszpanii
– miasto Beja

To ja, Ewa Maria Slaska, na ostatnim odcinku Camino de Santiago. W oddali widać miasto i cel pielgrzymki czyli katedrę św. Jakuba. Przede mną wędruje jeden z trojga pielgrzymów niemieckich, którzy szli z sękatymi kosturami, w wełnianych habitach i z tobołkami. Postanowili wypróbować, jak to było w średniowieczu. Foto Kinga. 

Konferencja ma na celu stworzenie płaszczyzny dialogu pomiędzy Portugalią i Hiszpanią, umożliwiającej wymianę doświadczeń i ustalenie wspólnych zasad działania praktycznego wokół dziedzictwa historycznego, z uwzględnieniem środowiska, religii i „rzeczywistości turystycznej”, jaka powstała wokół Caminho de Santiago . Uznanie przez Komisję Europejską, w 1987 roku, Camino de Santiago jako pierwszego w Europie kulturowego itinerarium i wpisanie tej pielgrzymkowej trasy na Listę Światowego Dziedzictwa, wskazuje jak ważne zmiany kulturowe, socjalne i ekonomiczne dokonują się „wokół drogi” we wszystkich krajach, przez które od średniowiecza wędrują pątnicy do Santiago de Compostela. Jednak we Francji, Portugalii i Hiszpanii, ze względu na liczebność tras pielgrzymich zmiany te są najbardziej widoczne i znaczące, wnosząc w te rejony świeży powiew życia.

Na konferencji obecni będą, między innymi, Jego Ekscelencja Dziekan Katedry w Santiago de Compostela , przedstawiciele resortów odpowiedzialnych za Caminho de Santiago w rządzie Hiszpanii, przedstawiciele rządów autonomicznych Galicji i Kastylii Leon oraz Księstwa Asturii, dyrektor wykonawczy d/s Caminho Jacobeu oraz przwodniczący Rady Miasta Beja, Dyrektor Regionalny d/s Kultury regionu Alentejo, dyrektor Biura Turystyki regionów Alentejo i Ribatejo, przedstawiciele Stowarzyszeń Przyjaciół Drogi do Santiago, oraz szerokie grono naukowców i profesorów uniwersyteckich.

Koordynacja: José Antonio Falcao, Maria Azcona, Isabel Abad Ibáñez, Feliciano Novoa

Organizacja: Sekretarz Stanu Hiszpania Kultury Rządu, dziedzictwa historycznego i artystycznego oraz Katedra diecezji Beja

http://www.mostraespanha2015.com/wp-content/uploads/2015/10/PROGRAMA27Oc2-NOVAS-PERSPECTIVAS-DO-CAMINHO-DE-SANTIAGO.pdf


PS od EMS 🙂 – Szłam do Santiagodwukrotnie, raz sama w Hiszpanii, a raz (z Kingą) z Portugalii do Hiszpanii. Raport z samotnej wędrówki hiszpańskiej publikowałam (po latach) tu na tym blogu, wystarczy kliknąć w tag “pielgrzymka”, a blog o pielgrzymce portugalskiej znajduje się osobno w sieci – TU.

Wielka kadzielnica w Katedrze św. Jakuba w Santiago – Foto Ewa Maria Slaska

Reblog: Oliwa

Julita Bielak

OLIWA DLA EWY MARII

Wybiegłam dzisiaj “po sprawach”, Kattinka na pewno uśmiechnie się wyrozumiale.

W Starej Oliwie załatwić można niewiele, tylko zwiedzać, spacerować, siedzieć na ławce w parku, przyglądać się turystom. Zjeść pizzę. I pokolorowaną cukrową watę. Gołębi karmić nie wolno. Z plikiem papierów czy dokumentów należy udać się do Olivia Gate. Po drodze minąć Kościół świętego Jakuba, stoi w najwyższym punkcie starej Oliwy, u zbiegu ulic Opackiej i Cystersów. A przy nim – kamień z charakterystyczną muszlą, spójrz, proszę, Ewo Mario. Powstaje projekt lub już istnieje przywrócenia Pomorskiego szlaku św. Jakuba. Sięgał kiedyś od Królewca przez Gdańsk i Szczecin do Rostoku. Celem projektu jest odtworzenie tego szczególnego szlaku i połączenie istniejącego dziedzictwa z szerszą siecią europejska – czytam na stronie Archikatedry Oliwskiej.

I do kościoła zwanego Jakubkiem, i do kamienia wrócę na pewno nie raz. I dalej, noga za nogą, do katedry, do parku, do Pałacu Opatów. W parku stoi altana.

Padał deszcz, niewielki, ale jednak deszcz. Specjaliści od robót na wysokościach myli okna, faceci.

***
Komentarze

kattinka33: Takie miejsca jak Oliwa budują w nas poczucie trwania. Idąc przez park, zawsze myślę: pamiętam…

juliczka: Choć opadły z tej pięknej, starej wiśni przed Pałacem Opatów kwiaty.

ewamaria030: Och, Juliczko, jak ślicznie. Znam już kilka punktów na kaszubskiej trasie do Santiago de Compostela, m.in. Łebę i Sopot. Oraz, oczywiście, Szczecin. W zeszłym roku widziałam muszle św. Jakuba w Olsztynie. Miejmy nadzieję, że wracamy do średniowiecza i średniowiecznej jedności Europy. Była zapewne równie żywa jak ta dzisiejsza, tylko, może, trochę mniej biurokratyczna. I mniej podlegająca kontroli. Gdzieś czytałam, że gdyby człowiek średniowieczny zobaczył – i pojął! – system kontroli, jakimu podlegamy zawsze i wszędzie, zapłakałby nad naszym losem, bo uznał by, że jesteśmy niewolnikami.

Cudny wpis, Juliczko!

ewamaria030: Oj, narobiłam byków w poprzednim komentarzu. Literówki mi wybaczcie, a jednego byka już tu natychmiast poprawiam. Szczecin jest oczywiście na trasie pomorskiej a nie kaszubskiej. Za to na kaszubskiej powstała fundacja świętego Jakuba, organizująca kaszubskie pielgrzymki.

juliczka: Na stronie internetowej http://www.archikatedraoliwa.pl w zakładce zabytki jest historia kościoła św. Jakuba, bardzo ciekawa. Jest też przedstawiony projekt Pomorskiej drogi św. Jakuba. I wirtualny spacer po katedrze.

Często przebiegam obok żółtego kamienia, zawsze, ale to zawsze przystaję na moment i kieruję myśli w Twoją stronę, Ewo Mario.

ewamaria030 (dialog jednoosobowy):

Juliczko, zrebloguję to u siebie, dobrze?
Dobrze, Ewo Mario.
No to dziękuję, Juliczko.

***

I wakacyjne przypomnienie z Jeleniej Góry. Szlak Jakubowy, który tam przeszłam wiódł z Zapory na Bobrze w Pilchowicach… Dokąd? No do Santiago, oczywiście. Ale ja przeszłam tylko kilka kilometrów dzikim jarem.

Santiago de Compostela

Ewa Maria Slaska

Ostatni dzień pielgrzymki. 4 października 2007 roku

Przy śniadaniu Manuel (strażak z Frankfurtu) i ja rozmawiamy z dwiema dziewczynami z Izraela o życiu (czy warto być wykształconym?) i o życiu na Camino. O ile nie całkiem jesteśmy zgodni co do konieczności wykształcenia (głosy układają się 3 do 1 – zgadnijcie jak?), o tyle nasze opinie o Camino są zadziwiająco zgodne. Uważamy, że stosunki międzyludzkie na Camino są właściwie rajskie – wszyscy są dla siebie mili, nie ma rasistowskich odzywek, nikt nikogo nie krytykuje, każdy stara się porozumieć z innymi – prawdziwa światowa integracja. Natomiast stosunki między pielgrzymami a Hiszpanami są, łagodnie mówiąc, takie sobie. Trudno powiedzieć, że Hiszpanie są niemili, ale też rzadko są naprawdę mili. Traktują nas jak rodzaj zwierząt hodowlanych. Nie dajemy mięsa, mleka, jajek ani wełny, ale jednak przynosimy pieniądze. I im jesteśmy bliżej celu, tym więcej. Mimo to traktuje się nas tak, jak marni kelnerzy traktują klientów w marnych restauracjach: zapłaciłeś, to spadaj. Tak Górale traktowali ceprów a Kaszubi letników.

Ostatnie 20 kilometrów.

Na trasie potwierdzenie porannej rozmowy. Wchodzę do wioski, gdzie właśnie zajechał samochód z pieczywem. Z daleka pachnie świeżym chlebem. Podchodzę łakomie, ale niestety – na sprzedaż są tylko wielkie bochny. Pytam sprzedawcę, czy nie mógłby mi sprzedać ćwiartki chleba, pytam klientki, czy nie sprzedałyby mi jednej czy dwóch kromek z bochenka, który właśnie kupiły. Nie. W chwilę potem spotykam pielgrzyma, który już wraca – idzie na piechotę z Santiago. Widziałam go na początku trasy, taki brodaty Hiszpan z psem. Szedł bardzo szybko, nic dziwnego, że doszedł do Santiago i już wraca. Witam go, ale mi nie odpowiada.

Zbieram po drodze bukiet z roślin przydrożnych, choć nie wszystkie są naprawdę przydrożne, tylko uciekły z ogrodów. Hortensje, fuksje, róże, lilie, nagietki, nasturcje, dalie. Uciekły na wolność. Myślę o tym, że moja wolność się kończy, ja wracam do ogrodu. W drodze było ciężko, właściwie głodnawo, prymitywnie, ale byłam absolutnie wolna. Tylko ja i moje siły określały, co zrobię danego dnia. Zbieram kwiaty i myślę, że jeszcze nie byłam po drodze tak uważna, jak teraz, gdy układam bukiet dla mojej siostry. Zrywam poziomki na długich łodyżkach, kwiaty passiflory i już wiem, że przegapiłam po drodze tysiące szczegółów

Kawa w barze i dalej, w górę, w dół, w górę, w dół, do Arzua, gdzie upiorny krajobraz, budowa, huk, smród spalin. Lavallo – ostatnie 10 kilometrów. Miasteczko ładne, znowu bar. Kusi mnie, żeby przysiąść, bo to pewnie ostatni taki bar po drodze, a bary były zawsze naprawdę wspaniałym odpoczynkiem, ulgą, powodem i przyczyną dozwolonej przerwy i, mimo że kawa była zazwyczaj beznadziejna, a jadłospis prymitywnie skromny, bary zasłużyły sobie na dozgonną wdzięczność każdego pielgrzyma. Jednak w barze siedzi tłum obcych ludzi i nie chce mi się do nich dosiadać. Nawet nie wyglądają jak cepry i letnicy, może to pielgrzymi z Camino del Norte, która za Melide połączyła się z Camina Franca, czyli z drogą, którą wędrowałam.

Monte del Gozo. Z góry widać już miasto i wieże katedry. Moment zastanowienia, gdy jak każdy pielgrzym staję na szczycie góry i wiem, że zrobiłam to, do czego się sama dla siebie zobowiązałam. Doszłam. Piję ostatnią kawe w Drodze, najpaskudniejszą, gorszą nawet niż gorzka lura u Thomasa w Manjarin. Zawiązuję bukiet sznurkiem od peleryny, pakuję w znalezioną po drodze gazetę i lecę jak na skrzydłach, w dół, przez rondo, koło pomnika i przez park słynnych pielgrzymów. Jakub Sobieski, ojciec króla, Dante, Jan van Eyck, Jan Paweł II. Podchodzi jakiś pielgrzym, wygląda dość południowo. Patrz, mówię po hiszpańsku, Dante tu był, a on na to, że nie rozumie po angielsku.  Pal go diabli, Dante to w każdym języku Dante. Dante, mówię, i pokazuję palcem stosowny napis. Divina Comedia. Facet nadal nic nie rozumie, odwraca się i odchodzi, przekonany, że miał do czynienia z wariatką, taką co to podchodzi do ludzi na ulicy, wtyka im w ręce kwiatki i szczebiocze jakieś bzdury w dowolnym języku. Może ma przekrzywiony kapelusik, może okularki, może wygląda jak Giuletta Masina w La Stradzie.

I już jestem w Santiago de Compostela.

Już jestem!

W świętym Oficjum Pielgrzymkowym pokazałam swój paszport pielgrzyma…

…i dostałam odnośny dokument, zwany Compostelą. Wystawiono go po łacinie niejakiej Evam Mariam Slaska.

O tym, co dalej już pisałam na blogu Kura. Więc przepadło na wieki.

Na ogromnym placu przed katedrą czeka Kasia. Za chwilę pojawi się też mój szwagier. Przyjechali! Obiecali, że przyjadą, ale nie wiem, czy w to naprawdę wierzyłam. Teraz wierzę, bo są.

Daję Kasi kwiaty, a ona mi torbę z czystymi ciuchami. Potem zobaczę, że w torbie są też kosmetyki, buty, czekolada, herbatniki, a nawet nowa szczotka do zębów. Tak trzeba. Trzeba wyrzucić brudne, zużyte na trasie spodnie i bluzki. Gdyby to wciąż było średniowiecze, weszłabym na dach katedry, gdzie spalilibyśmy w beczce symbolicznie moje grzeszne JA, po to by mogło się ujawnić nowe, czyste. Ale jest XXI wiek.

– Co chcesz? pyta Kasia.
– Umyć się, przebrać, wysłać maile do rodziny i zjeść! Zjeść jak człowiek, w normalnej restauracji. Coś dobrego!!!!

Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak paskudne było to, co jadłam przez cały ten czas. Droga to 25 dni jedzenia byle czego.

Idziemy do restauracji, którą poleca nam chłopak z knajpki internetowej. Stoły w ogrodzie, na drzewach z rzadka zawieszone lampiony. Cisza, półmrok, pyszne jedzenie. Pokrojone na duże kawałki, zapiekane na oliwie jarzyny. Tylko osolone, żadnych innych przypraw. Dawno nie jadłam nic tak smacznego. A może nigdy?

Santiago de Compostela. Santa Irena.

Ewa Maria Slaska

Środa, 3 października 2007 roku

Przestało mi się podobać w drodze. Pogoda ładna, trasa niezbyt ciężka, ale jest paskudnie. Jesteśmy jako pielgrzymi wydani na łup komercji i dobrze jeśli tylko komercji, bo często jest ona podszyta oszustwem lub cwaniactwem. Do końca zostało 50 kilometrów i trzeba je odwalić, przecież nie będę kończyć na dwa dni przed Santiago de Compostela, tylko dlatego że czuję się jak głupek wystrychnięty na dudka. Bo pewnie nie przyszłam tu, bo naprawdę chciałam, tylko omamiła mnie cała ta sprawna maszyna do wbijania nam w głowę, że Droga to coś Wielkiego, to Prawdziwa Pielgrzymka, Przeżycie, Głębia…

Jakże mnie własna głębokość przygnębia,
wstchnęła głębia.
No no,
odpowiedziało dno.

Ot, właśnie. Dno.

Dziś mało nie umarłam ze zmęczenia. Dowlokłam się do jakiejś restauracji, która była zamknięta, bo obsługa miała przerwę na swój własny obiad. Ale jednak otworzyła mi starsza pani i najwyraźniej musiałam wyglądać jak ktoś, kto właśnie umarł ze zmęczenia, bo nic nie mówiąc kazała mi wejść. Podała gorącą wodę na herbatę i usmażyła tortillę, która nareszcie, chyba po raz pierwszy, była świeżutka i gorąca.

Powiedziała mi, że do schroniska jest jeszcze tylko kilometr, ale był to ten słynny galicyjski kilometr, który liczy mniej więcej trzy kilometry i trwa godzinę. W ogóle liczenie kilometrów stało się ostatnio niezwykle skomplikowane, bo inną odległość pokazują drogowskazy, inną moja mądra karteczka i jeszcze inną słupki ustawiane dla pielgrzymów. Te są najmilsze, bo na nich droga do Santiago jest zawsze najkrótsza, a rozbieżność między informacjami potrafi sięgnąć nawet 10 kilometrów.

Między słupkami a moją karteczką zawsze są 2-3 kilometry na niekorzyść rzeczywistości.  Najgorsze są drogowskazy, można by rzec, OK, szosą jest dalej, ale tak nie jest, bo szosa jest wytyczona prosto, a pielgrzymia ścieżka kręci się wokół niej jak bluszcz wokół dębu. Nawet pielgrzymie strzałki potrafią wyprowadzić na manowce. Tego przedtem nigdzie nie było, tak jakby ktoś nam tu celowo dokuczał, jakby skradał się przed nami lub za nami jakiś Poltergeist. Mniejsza, trzeba iść. Na słupku dwie strzałki, w lewo i w prawo. Diabli wiedzą, co to oznacza. Wybieram strzałkę w lewo i trafiam do dzikiego lasu.

Wrony kraczą przeraźliwie, mostki nie mają poręczy, pastwiska nie ogrodzone, idę przez wielkie bagno porośnięte pałką wodną, gdzieś w krzakach charczy jakieś zwierzę. Lis? Miejmy nadzieję, że lis? Bo już dzik na ten przykład… Nagle uświadamiam sobie, że to bardzo dziwne, że są jakieś dzikie zwierzęta, bo jak dotąd nie było żadnych, nawet wiewiórek ani zajęcy. Były tylko ptaki, owady i jaszczurki, ślimaki, a poza tym stworzenia domowe: psy, koty, gęsi, owce, osły, krowy i najgorsze ze wszystkich, gorsze nawet od luzem puszczonych byków – muchy.

Mosca bastarda! Raz widziałam konika polnego, raz – myszy. Nie było wszystkich strachów pielgrzyma, dzikich byków, skorpionów, jadowitych węży, bezpańskich psów. To oczywiście mamy do zawdzięczenia komercji. Jeśli chce się zarobić na każdej szklance wody ze studni podanej pielgrzymowi, trzeba mu zapewnić komfort. Diabli wiedzą, gdzie jestem? Jakiś ponurak spotkany po drodze zapewnia, że si si, camino. Wreszcie docieram do jakiejś wioski, są znowu słupki, które jak gdyby nigdy nic podejmują liczenie, pomijając las, przez który właśnie przeszłam. Trzy kilometry strachów całkiem na darmo. I nadal nie jestem w Santa Irena. Wciąż mam do schroniska galicyjski kilometr.

Ogarnia mnie przeraźliwe poczucie bezradności. Jestem śmieszna i bez sensu. Mała, stara, w strasznie ciążkich butach, brudnych spodniach, spocona, zakurzona. Kretyński widok i równie kretyńskie życie. Tracę ostatnie resztki sił, kręci mi się w głowie. To już nie depresja pielgrzyma, tylko prawdziwe zasłabnięcie. Osuwam się pod przydrożne drzewo, a zanim stracę przytomność zastanawiam się, jak to teraz będzie. Umrę to umrę, no problem, ale jeśli mnie ktoś znajdzie, to pewnie zadzwoni po pogotowie i karetka zabierze mnie do Santiago. I co wtedy? Przepadło czy zaliczą mi Drogę? A jak nie zaliczą, to będę musiała tu wracać, do tej wioski upiorów za lasem strachów, i iść od nowa. I od nowa. Mój prywatny, pielgrzymkowy Dzień świstaka.

Ale wszystko zawsze mija. Mija słabość, mija droga bez końca. Dochodzę do Santa Irena. Jest nieźle. Schronisko jest miłe, są koce i wanna w łazience. Nad łóżkiem ktoś napisał – 21 km por Santiago. GRACIAS DIO! To prawda, Bogu niech będą dzięki. Pokoje sześcioosobowe. W pokoju trzy młode dziewczyny z Izraela i niemiecki strażak z Frankfurtu nad Menem.

Pożyczam od niego Biblię, otwieram na chybił trafił i czytam o Eliaszu, którego zabiera do nieba ognisty pojazd. Hmmm, Eliasz, patron strażaków. Niemiec radzi, żebym sobie przeczytała listy św. Jakuba. Nie przyszło mi to dotąd do głowy, a przecież do Jakuba idziemy. Ale to nie ten Jakub, my idziemy do Starszego, a listy pisał Młodszy, podobno jakiś krewniak Jezusa. Zapisuję urywek nr 14. Co za praktyczne urządzenie, ta Biblia, ponumerowana supermaszyna wiary jeszcze lepsza niż supermaszyna komercji, która wbija nam do głowy, że najlepsze mięso jest z Kobo, najlepszy zachód słońca w Oia na Santorini, a najlepsza pielgrzymka – do Santiago. Mięsa nie jem, ale w Oia już byłam, a teraz idę do Santiago. Komercja, maszyna do wywoływania potrzeb, których nie mamy i które by nam nawet nie przyszły do głowy. I co z tego, że „mam na swoją obronę” czytaną przed 40 laty książkę Jadwigi Żylińskiej, Wyspa dziwnego żartu. I cóż, że idę, bo tak obiecałam mojej siostrzenicy. Miałyśmy iść razem, ona urodziła dziecko i nie mogła, poszłam więc sama dla nas obu. Wszystko to nieważne, ważne, że idę i że komercja ma z tego zyski.

Gdy po latach spisuję te notatki z Drogi, natychmiast trafiam w internecie na odpowiedni fragment. To samo, co wtedy czytałam, ale po polsku. Jakub, list pierwszy. 12. Błogosławiony mąż, który wytrwa w pokusie, gdy bowiem zostanie poddany próbie, otrzyma wieniec życia, obiecany przez Pana tym, którzy Go miłują. 13. Kto doznaje pokusy, niech nie mówi, że Bóg go kusi. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie ku złemu, ani też nikogo nie kusi. 14. To własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci. 15. Następnie pożądliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć. 16. Nie dajcie się zwodzić, bracia moi umiłowani!

Och, no dobrze, nie dam się zwodzić. Dobranoc. Jutro Santiago de Compostela.

Santiago de Compostela. Melide

Ewa Maria Slaska

Wtorek, 2 października 2007 roku

Okazuje się, że muszę jednak zdradzić czytelnikom pewną tajemnicę, dotąd zgrabnie ukrywaną – otóż wędruję BEZ śpiwora. Wszyscy mają, tylko ja nie. Ale śpiwór jest duży i waży, nawet jeśli jest lekki, a ja jestem mała, chuda (no, wtedy byłam chuda) i nie mam w ogóle siły. To co mnie prowadzi i w Drodze, i w życiu to siła woli, a nie siła fizyczna. Ważę 55 kilo, mój plecak nie powinien więc przekroczyć wagi 5,5 kilograma, a i tak noszę 7 kilo. Mam chyba najlżejszy plecak z jakim może wędrować pielgrzym i nie zmuszam siły woli, by mi nosiła śpiwór. W schroniskach zawsze były koce i jak dotąd nigdy jeszcze nie odczułam dotkliwie, że jestem wyposażona gorzej niż inni.

Ale jest jesień, noce stają się chłodne, a w Hospital da Cruz nie ma hospitalera. Umościłam sobie leże z płóciennego śpiwora (to mam ze sobą!), chusty i peleryny, wkładam rajstopy, spodnie, dwa podkoszulki i sweter i wtedy pojawia się hospitalera. Ona. Nie mówi w żadnym języku. Manta, pytam. No tenga, odpowiada. Aha, nie ma. Już się odwracam na pięcie, gdy kobieta zatrzymuje mnie. Esperar! Jednak, co to znaczy kobieta! Empatia i myślenie o innych wbudowane już w łonie matki. Po chwili prznosi mi ogromny… obrus koronkowy! Waży chyba ze dwa kilo, składamy go wspólnie do wielkości koca! Cudownie! Maravillosamente!

W schronisku tokowisko. Dwie Szwajcarki i ja wycofujemy się do kuchni. Trzy starsze panie otoczone masą rozbuchanej młodzieży w różnym wieku, bo są i starsi. Jedna z moich towarzyszek, piękna, szczupła czarnowłosa, zawsze starannie uczesana (ciekawe, jak ona to robi, bo ja zawsze jestem potargana) i zawsze wieczorem w długiej spódnicy, mówi: Ich freue mich, dass ich an der Bälzerei da nicht mehr teil haben muss.  Cieszę się, że nie muszę już brać udziału w tych tańcach godowych. To odpowiedź pięknej czarnowłosej demonicy na zdanie kozłowatego gnoma: Du bist eine alte Frau.

Po dwóch dniach w Galicji i pierwszym na ostatniej setce kilometrów już widać nowe zasady rządzące pielgrzymowaniem. Z ubikacji zniknął papier toaletowy, w schroniskach nie ma kocy, książek, jedzenia pozostawionego przez innych wędrowców, gorącej wody, kawy, herbaty, czasem nie ma już nawet naczyń… Ale za to wioski na ostatnich stu kilometrach nie cuchną krowim gnojem! Nie wiem jak i dlaczego, bo krowy nadal są, choć trochę inne – nie ma już tych brązowych, a pojawiły się swojskie czarno-białe.

Jestem osobą, która boi się krów. Naprawdę i symbolicznie. Krowy to mój postrach. Tymczasem w Galicji nie ma mowy o tym, że można by się bać krów, bo są wszędzie. Idę drogą i nagle czuję za uchem ciepły oddech. Z jakiejś bocznej drogi wyszła krowa i teraz idziemy razem, ramię w ramię.

Na ostatnich stu kilometrach skończyła się magia Drogi, nie tylko dlatego że słupki uporczywie jak metronom odmierzają kilometry, czas i twoje własne tempo. Wszystko jest uregulowane i nie ma już magicznej zabawy wędrowców z drogą, krzyżyków z patyków i traw, figur z kamieni, przywiązanych do drzewa wstążek, napisów. Jedyne, co pozostało, to tradycyjne spichlerze zbożowe, ustawione na wysokich słupach w ochronie przed myszami.

Na ostatnich kilometrach przed Santiago de Compostela wyraźnie widać, że Camino to przemysł turystyczny, a po drodze idą tylko turyści. Nikt już wspólnie nie gotuje, nie siedzi się wieczorem razem na przyzbie, nie gawędzi, nie śpiewa. Nie ma chłopaków z gitarami. Drogowskazy prowadzą do hosteli położonych poza wsią, a skąd nieobeznany z życiem pielgrzym ma wiedzieć, że gdyby się oderwał od drogowskazów i po prostu poszedł do wioski, to przy kościele znalazłby być może jeszcze schronisko takie, jakie przedtem wszędzie spotykał na drodze. Ale i to nie zawsze, bo niekiedy maszyny noclegowe wypchnęły już z wiosek tradycyjne schroniska kościelne.

Te nowe schroniska nie są nawet specjalnie drogie, nie kosztują wprawdzie co łaska i nie ma już wszechobecnej przedtem ceny 5 euro, ale ich cena jest jeszcze do przyjęcia, 7-8, czasem 10 euro. Schroniska są sterylnie czyste, ale nie ma w nich dbałości o wędrowca i poczucia wspólnoty.

Smutno już teraz i w drodze, i wieczorem, tęskno za takimi schroniskami jak Belorado, Bercianos, St. Nicolaus czy Ruitelan, a te tutaj jeszcze jakoś tak ulokowano, że jutro trzeba przejść 30 kilometrów, a ostatniego dnia tylko 20, i nie można sobie tego ułożyć inaczej. Po drodze nie ma sklepów, czyli musisz, Wędrowcze, jeść w barach i restauracjach, a kawa, którą ci tu zaoferują i która zawsze już kosztuje 1 euro, nie ma przejrzystości bursztynu i zapachu mokki, lecz urąga swojej nazwie.

Ciekawe, że przyroda współgra z ludzkimi czynami, bo zmieniły się też rzeki. Zniknęły czyste, szybkie potoki górskie, pojawiły się szerokie, leniwe rzeki o czarnej wodzie. Na ostatnie 50 kilometrów wchodzisz do Hadesu, Wędrowcze.

Uwaga, fotka z internetu, ta postawna blondynka to nie ja

Santiago de Compostela. Gonzar i Hospital de la Cruz

Ewa Maria Slaska

2 października 2007 roku. Poniedziałek

Schronisko w Sarrii zostało zbudowane na surowym kamieniu. Wiem, w powiedzeniu jest to surowy korzeń czyli lokalizacja przeprowadzona w miejscu dotąd niezagospodarowanym i niezamieszkanym, ale schronisko w Sarrii zostało zbudowane na surowym kamieniu. Kamień na kamieniu, kamienny dom zbudowany na wielkiej skale. Skała buduje ściany i podłogi. Po deszczu skała spływa wodą. Dosłownie.

Schronisko jest pełne Niemców, którzy przybyli tu chyba jako zorganizowana grupa. Są to po części nie tyle Niemcy, co ludzie z Niemiec, między innymi smutne małżeństwo Polaków. Oboje koło czterdziestki, on wygląda młodziej niż ona, ona prosta, mało atrakcyjna, on z pewnymi ambicjami, zapatrzony w przywódcę grupy, wielkiego przystojnego Niemca, może księdza w cywilu. Widzę tu coś więcej niż tylko intelektualną fascynację i naśladownictwo. Jako pisarka czuję, że życie napisało tu jakąś tragedię, jakiś kozi tan.

Gdy rozmawiam w łazience z tą kobietą, potwierdza moje przypuszczenia, choć oczywiscie nie wszystkie. To pielgrzymka ewangelików, przystojny Niemiec jest pastorem, właśnie się ożenił.  No tak, idę do knajpy, ale marna, i do kościoła, gdzie bardzo składny chór wiernych śpiewa piękną pieśń, mam wrażenie, że pielgrzymkową, w każdym razie powtarzają się w niej słowa Peregrinos caminantes, pielgrzymi wędrujący po drodze. A może nawet po Drodze. Wśród wiernych przepiękna starsza pani. Wygląda jak hiszpańska Szymborska.

Okazuje się jednak, że jest tu wprawdzie mowa o pielgrzymowaniu, ale nie jest to pieśń pielgrzymkowa.

Hacia ti morada Santa,
hacia ti tierra del Salvador,
peregrinos caminantes,
vamos hacia ti.
X
Venimos a tu mesa,
sellaremos tu Pacto,
comeremos tu carne,
tu sangre nos limpiará.
X
Reinaremos contigo,
en tu morada santa,
beberemos tu sangre,
tu fe nos salvará.
X
Somos tu pueblo Santo,
que hoy camina unido;
Tú vas entre nosotros,
tu amor nos guiará.
X
Tú eres el camino.
Tu eres la esperanza
Hermano entre los pobres.
Amen, Aleluya.
Do Twojego domu
do Twojej zbawczej ziemi,
my pielgrzymi wędrujemy,
i przybywamy do Ciebie.
X
Przychodzimy do Twego stołu,
zawrzemy z Tobą przymierze,
będziemy jeść Twoje ciało,
Twa krew nas oczyści.
X
Będziemy z Tobą królować
w Twoim świętym przybytku,
będziemy pić Twą krew,
która nas zbawi.
X
Jesteśmy Twoim świętym ludem,
co dziś kroczy zjednoczony,
idziesz z nami,
Twoja miłość nas prowadzi.
X
Jesteś naszą drogą,
jesteś naszą nadzieją,
bratem jesteś ubogich.
Amen Alleluja

Tłumaczyła Kinga KWIK TV

Rano stajemy wobec strasznej prawdy, wszystko, co wczoraj przemokło, dziś jest nadal mokre. I oto muszę zareklamować moje wspaniałe skarpetki. Wkładam na stopy mokre skarpetki, na to mokre buciory i… noga jest przyjemnie sucha! Tyle, że mokre buty są potwornie ciężkie, a schnąc z powrotem zmoczą skarpetki.

Wyruszam o szarym świcie, idę ciemnymi ścieżkami, pod jakimś rozwalonym mostem, z którego zwieszają sie szare pnącza. Nader romatycznie. Podoba mi się, że nie boję się tak iść sama po ciemku w obcym miejscu. Ale też pielgrzymie ścieżki w Galicji są znacznie ładniejsze niż gdzie indziej, lepiej się więc nimi wędruje.

O godzinie 10 mijam słupek z napisem 100 kilometrów. To ważny punkt na trasie, bo trzeba pokonać minimum sto kilometrów, żeby święte oficjum w Santiago de Compostela uznało cię za pielgrzyma. Obok ogromny parking, pełen autobusów. Stąd rusza nawałnica, która będzie nam towarzyszyła aż do celu.

Po drodze wspaniała ogromna rzeka, długi most, a na przeciwległym brzegu duże górskie miasto – Portomarín. Nie zostaję tu jednak, choć piękne miasto kusi, po raz pierwszy bowiem od kiedy wyruszyłam do Hiszpanii, muszę pilnować czasu, bo moja siostra i szwagier, którzy już od kilku lat mieszkają czasowo w Portugalii (szwagier jest profesorem na uniwersytecie w Covillah), umówili się ze mną 4 października wieczorem pod katedrą w Santiago de Compostela.

Dochodzę do Gonzar, skąd już tylko 82 kilometry do Santiago de Compostela. W schronisku nieskazitelnie czysto i samoobsługa – sami sobie wbijamy stemple, sami się wpisujemy do książki gości, sami wrzucamy datek do skrzynki. I sami z siebie mamy się jutro do 8 rano wynieść ze schroniska. Pięknie, tylko tu nie ma NIC DO ROBOTY. Nie ma ludzi, nie ma gazet, nie ma książek, nie ma internetu, nie ma knajpy, nie ma gdzie pospacerować, bo naokoło same pola… No tenga! No tenga! No tenga!

Przychodzi jakaś Hiszpanka, wymieniamy uwagi o schronisku, ona robi siusiu, ja pakuję plecak i uciekamy w te pędy do następnej wioski. Nieważne co tam będzie, na pewno będzie lepiej niż tu.

I jest tokowisko. Jak miło!

Santiago de Compostela. Sarria

Ewa Maria Slaska

1 października 2007 roku. Niedziela. Leje.

Wczoraj ostatnie osiem kilometrów były po prostu cudowne. Z plecakiem maszerowało się lepiej niż bez, pogoda była piękna, zachwycające zielone góry wokół, ale droga dnem dolin, weekendowicze zniknęli i już się więcej nie pojawili, a po drodze w jakiejś typowej galicyjskiej rozpapranej wiosce można było kupić maliny, co odbywało się tak – w błocie (choć pewnie to była gnojówka) stał sobie stolik, a na stoliku pudełeczka z malinami, puszka po mleku skondensowanym do wrzucania pieniędzy i napis 1 euro. I już. W schronisku odbywa się taniec godowy młodych Hiszpanów i pielgrzymek. Dwie Kanadyjki i ja salwujemy się ucieczką na spacer. Gdy wracamy, w sali pusto – wszystkie pary się rozeszły po okolicy w poszukiwaniu zacisznego zakątka. No i dobrze, niech im będzie na zdrowie.

Zasypiam w ciszy i przez sen słyszę kolejne powroty romansowiczów – głośne szepty, psykania, chichoty. Chyba całą noc się tak kotłują, a o bladym świcie dwoje Francuzów wyrusza na trasę, potwornie głośno zwijając jakieś szeleszczące folie, którymi nocą oddzielają siebie i swoje śpiwory od kontaktu ze światem.

Wyruszam zaraz za nimi, już nie mogę zasnąć. Jest zimno, ciemno i ponuro. Wieje zimny, ponury wiatr. Jestem sama na drodze. Zaraz będzie lało. Ogarnia mnie potworne przygnębienie. Co ja tu robię? Po co?

Zaraz za wioską dwa drogowskazy, oba do Sarrii, jeden przez Samos a drugi przez St. Xil. Chcę iść przez St. Xil, bo droga krótsza, ale gdy wreszcie pomiędzy wielkimi pokręconymi dębami widzę jakieś budynki, wiem, że drogowskazy mnie wyprowadziły na manowce, bo jestem w Samos, a przede mną na dole wielki, wspaniały klasztor.

Piję kawę i zastanawiam się, czy warto czekać do 12, kiedy mnisi wpuszczą pielgrzmów na mszę. Klasztor i kościół można zwiedzać dopiero potem. Rezygnuję jednak. Zaraz będzie lało, nie wiem czy można w Samos przenocowac, bo na mojej mądrej karteczce jest droga przez St. Xil a nie przez Samos. Myślę, że lepiej iść do Sarrii. To takie trochę większe miasto, a już mi trochę tęskno za jakimś miastem, za sklepami, normalną restauracją, dostępem do internetu. Marzy mi się też kąpiel w wannie i pralka, a spotkany po drodze Anglik, twierdzi, że w Sarrii you will have everything! O! No to vamos peregrina, do wanny!

Klasztor w Samos. This photo of Camino de Santiago is courtesy of TripAdvisor

Zaczyna padać. Chowam się pod mostem, może da się przeczekać deszcz. Ciekawe, rośnie pokrzywa, ale pachnie mięta. Ciągle pada, wychodzę na drogę i w deszczu docieram do najbliższego baru. Nie ma wolnych stolików, przysiadam się do jakiejś rozgadanej, wesołej grupy młodych Hiszpanów. Kolorowi, ale niewielu ich i mili. Może dlatego mili, że jest ich tylko czworo. Rozmawiamy po hiszpańsku. O! Przeklinamy muchy, bo deszcz sprawia, że postanowiły zjeść nas żywcem. Jak jest po polsku mosca, pyta młoda Hiszpanka, mucha mówię i tak tworzymy nowe zawołanie: mucha bastarda, wstrętna mosca.

Ciągle pada, chcemy iść wytyczoną trasą, ale się nie da, natychmiast toniemy w lepkim błocie, wracamy jak niepyszni na szosę. Lluvia bastarda. Gdy wychodziliśmy z baru, dołączyli do nas inni, widocznie zarażeni naszym zdecydowaniem. Jest nas zatem całkiem sporo, tych, którzy mimo deszczu chcą dojść do Sarrii. Idziemy szybkim miarowym krokiem, tempo nadaje młoda Hiszpanka od wstrętnej muchy, nawołując od czoła grupy lluvia bastarda, lluvia bastarda… Idziemy. Pod górę, pod deszcz, pod wiatr. Z dębów lecą na nas wielkie żołędzie. Po szosie płynie rzeka. Co jakiś czas ktoś z grupy odpada, ale my, młodzi Hiszpanie i ja, idziemy. Na szosie nie ma słupków, nie wiemy, ile jeszcze musimy przejść, żeby dotrzeć do miasta, do restauracji, do wanny i do pralki, wreszcie drogowskaz. 10 kilometrów. Idziemy jak maszyny do pokonywania deszczu. Nie zmieniamy tempa. Jeszcze cztery kilometry. Przed nami bar, możnaby wejść, ogrzać się, napić się kawy, ale nie, nie ma sensu przerywać transu, idziemy dalej, leje, leje, ulewa, lluvia bastarda, potop.

Wreszcie Sarria. Jest nas już z powrotem tylko pięcioro. Wspinamy się na wysokie schody (escaliera bastarda!), dopadamy do albergue, gdzie jest… pięć ostatnich miejsc, pralka, suszarka i wanna!

Gdy się zameldowaliśmy i przebraliśmy, przestaje padać.

Droga do Santiago de Compostela. Tricastela

Ewa Maria Slaska

drugizeszytTo mój drugi zeszyt z Drogi. Nie jest taki ładny jak ten pierwszy, starannie wybierany w Berlinie. Kupiłam go na trasie i był jaki był – musiał być w kratkę i musiał mieć twardą okładkę. Znalazłam go w sklepiku na szczycie góry O´Cebreiro.

Sobota, jak mi się wydaje, 30 września 2007 roku.

Po śniadaniu oddaję plecak panom ze schroniska. Zawiozą mi go, ale nie do odległej o 30 kilometrów Tricasteli, gdzie zamierzam dzisiaj nocować, lecz do Fonfrii, co jest okropną nazwą i leży o 8 kilometrów bliżej. No i dobrze. Przede mną wielka góra, ostatnia taka góra na trasie, i chcę zobaczyć, jak to jest, gdy się idzie bez obciążenia. Nie widzę specjalnej korzyści z wydania 5 euro na transport, bo organizm już przywykł do siedmiu kilogramów na grzbiecie i wcale nie odczuwa ich braku jako ułatwienia. Przeciwnie – zataczam się jak pijak. Po czterech kilometrach zaczyna się góra – na szczęście krok się normuje i jakoś da się iść. Spotkani po drodze znajomi z trasy – czterech Niemców z Akwizgranu – naśmiewają się trochę z laleczkowatego wygodnictwa, o które, jak twierdzą, wcale mnie nie podejrzewali. Mówią, że oddając plecak, powinnam była wypakować ciężary do plastikowej torby, a plecak wypchać balonem i go nadmuchać. Patrzę na nich zdumiona. Balonem? A skąd na trasie wziąć balon? I po co? Czy to ułatwia chodzenie? Okazuje się, że nie, nie ułatwia, ale pozwala zachować twarz, bo prawdziwy pielgrzym chodzi przecież z plecakiem. Obznajomieni z regułami pseudopielgrzymki pseudopielgrzymi zaopatrują się w balony już  w rodzinnym mieście. Podbnie jak istnieje niepisana umowa między taksówkarzami wożącymi pielgrzymów a pielgrzymami, że rano taksówki czekają w ukryciu, za rogiem, w zaułku i tak też odbywa się po południu “dostawa” na miejsce. Samochody nie podjeżdżają pod schronisko, tym niemniej w każdej wiosce co najmniej kilka osób żyje z tego, że wożą pielgrzymów lub ich bagaże.

Jestem w drodze już prawie trzy tygodnie i dopiero teraz się dowiaduję, jak to funkcjonuje. Mało tego, po południu, już na miejscu, w Tricasteli, dowiem się jeszcze, że pielgrzymka to jedno wielkie bezpłatne tokowisko głuszców, gdzie każdy liczy albo na spotkanie romantycznej miłości życia, albo na tani, wesoły seks. Dużo taniego wesołego seksu. Niby powinnam to była wiedzieć, pisała o tym ta nawiedzona Shirley MacLaine, a też i w śmiesznym francuskim filmie Saint Jaques, który obejrzałam na ostatnią chwilę przed wyjazdem do Hiszpanii, też było mnóstwo seksu. Jednak ani filmu, ani wynurzeń egzaltowanej aktorki z Hollywood, nie potraktowałam poważnie i jak głuchy głuszec i ślepy ślepowron przeszłam prawie 500 kilometrów niczego nie zauważając i niczego nie słysząc.

Idę pod górę, i pod górę, i pod górę, aż docieram do wesołego schroniska La Faba. Właściwie wcale nie chcę się tu zatrzymywać, ale lekko napity i mocno upalony hippie z dredami zaprasza na kawę. To już drugie hippisowskie schronisko na Camino, jakie napotkałam po drodze. Przed domem posąg Ganesza, hinduskiego boga wszelkiej pomyślności.

W schronisku wegetariański bufet, tak samo jak wczoraj w Villafranca. Nawet marmolada taka sama. I ludzie tacy sami, a niektórzy nawet ci sami. Widocznie idą według jakiejś dla nich wytyczonej trasy, a nie tak jak ja – na chybił trafił. W kącie taki sam jak wczoraj karton małych niewydarzonych jabłek do wzięcia, wielka cukinia, taka chyba na 30 osób, i gruszki. Nie biorę, bo jabłka i moje zęby z trudem się zgadzają, a nie będę targać jabłek, choćby i za darmo, przez 25 kilometrów, żeby je sobie wieczorem obrać i pokroić.

Kawa jak to kawa w Hiszpanii, jak dobra to bardzo dobra, ale jak niedobra to neska, tu, jak niemal wszędzie w drodze, neska. Powoli się przyzwyczajam i do neski, i do herbaty gotowanej w mikrofalówce, ale lubić nie lubię, trudno. Wrzucam hippisom 1 euro do skrzynki za plastikowy kubeczek neski, bo przecież po to zaprosili na tę kawę, i idę. Jeszcze prawie pięć kilometrów pod górę. Droga ładna, ale następna wioska, Laguna, po prostu straszna, ciasna, pełna śmieci, krowich kup i targanych przez wiatr plastikowych płacht, takich do zawijania balotów słomy. Płachty są z jednej strony czarne, z drugiej białe, wioska wygląda więc, jakby jej mieszkańcy brutalnie się tu rozprawili z oddziałem dominikanów. Weszłam do prowincji Galicja i jeszcze tego nie wiem, ale odtąd większość wiosek po drodze będzie tak wyglądała, ciasne osiedla, bez roślin, ale za to pełne krowich kup i płynącej rynsztokami gnojówki. Kamienne wiejskie domy, stodoły i obory byłyby nawet imponujące i na swój dziki sposób piękne, ale ten brud i smród sprawiają, że nie można się nimi zachwycać.

Za to tak zwane okoliczności przyrody poza wioskami nadzwyczajne. Ogromne góry pokryte ogromnymi zielonymi łąkami, a między nimi głębokie zielone doliny. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam taki ogromnych zielonych górskich stoków, chociaż pewnie łżę, bo oczywiście były takie stoki w Himalajach. Niewielkie stada łagodnych brązowych krów. To bogactwo Galicji, ongiś bodaj czy nie najbiedniejszej prowincji Hiszpanii, którą odgórnym dekretem postanowiono przed laty zamienić w krainę mleka, mięsa i masła. Udało się, ale Galicja wciąż jeszcze nie znalazła swojej estetycznej i symbolicznej tożsamości. Dla świata Galicja to tylko ośmiornice, krowy i Santiago de Compostela. Dochodzę na szczyt góry O´Cebreiro, gdzie mieści się wioska złożona z kościoła i restauracji. Wydaje mi się, że nie jest to w ogóle prawdziwa wieś, lecz ponura, szara sztuczna osada na potrzeby pielgrzymów. W każdym ponurym szarym domu mieści się restauracja, gdzie należy zjeść Polbo a feira albo Pulpo gajego, ośmiornicę po galicyjsku. Należy zjeść, koniecznie trzeba zjeść, każdy zjada. A ja nie. Monthy Pyton się kłania.

Pada, jest szaro i ponuro. Nawet ścieżka przez las, pełna połamanych drzew, jest szara i ponura. Mijam nieprzeliczone zwały kamieni, sugerujące, że albo są to lawiny, które obsunęły się z góry na nasz pielgrzymi szlak, albo materiały, z których my, pątnicy, wyprodukujemy lawiny i zwalimy je na głowy tych na dole.
Schodzę na dół. Teraz już tak będzie, w górę i na dół. Na dół i na zachód, do wąskiej doliny między wielkimi górami. Za wioską Liñares słupek z czerwoną muszlą. 150 kilometrów do Santiago de Compostela. I odtąd co pół kilometra: 149,5, 149, 148,5… Sprawa staje się poważna. Pielgrzymie zapomnij o hippisowskiej zasadzie, że droga sama w sobie jest celem. Celem jest Santiago de Compostela! Jesteśmy w Galicji i idziemy do konkretnego celu.

Po drodze wzgórze z figurą świętego Rocha jako pielgrzyma. Jest patronem pątników, sam pielgrzymował do Rzymu, opiekował się w drodze chorymi na dżumę, chroni więc też przed zarazą. Wszędzie na trasie pełno jego wizerunków, niekiedy nie wiadomo, czy to Roch czy sam święty Jakub, taki brodaty facet z kosturem, patron Olsztyna.

Gdy stoję koło Rocha, zaczyna padać deszcz i wtedy na szosie pojawia się, jak na jakiejś chińskiej akwareli, sznur ludzi pod kolorowymi parasolami. Skąd oni się tu tak nagle wzięli? Rozglądam się, ale nigdzie nie widać żadnego autobusu, nie przwieziono ich więc, sami przyszli. Nie wiem, skąd się wzięli, ale wiem, kto to. To tak zwani weekendowi pielgrzymi, tacy sami, jak ci, których tydzień temu spotkałam w Sahagun. Kolorowi. To słowo wymyślono w Zakopanem, określa tych w drogich ciuchach i z drogim sprzętem. Bo to wszystko, co sobie kupują, jest kolorowe jak domek Barbie. Tu na trasie weekendowicze też się odróżniają kolorystyką od reszty świata. Kobiety w żakiecikach i pantofelkach, dziewczyny z neseserkami. Podchodzę bliżej, przysłuchuję się – Hiszpanie. Wykrzykują zachwyceni, bo na łące wśród brązowych krów pasie się osiołek, a oni nie mają jeszcze zdjęcia z osiołkiem! Drażnią na maksa, ale są tak ogromną grupą, że idąc zwykłym tempem nie daję rady ich wyminąć. Przyspieszam i zaczynam brutalną przepychankę. Kończę niemal biegiem, przedzieram się przez tłum kolorowych, mijam jakieś trzy pielgrzymki z plecakami i, o rany!, jednego rowerzystę, co znaczy, że mam przyspieszenie jak Super Kwęk. Droga nagle zaczyna ostro podchodzić pod górę, tu wysiądą wszyscy, jak amen w pacierzu, ale co mnie to obchodzi, i tak ich wszystkich wyminęłam, pędzę, pędzę… Tak to ja, ta sama, która trzy tygodnie temu w drugiej połowie dnia wlokła się noga za nogą. Pędzę, przede mną Fonfria, knajpa, w której mam sobie odebrać plecak, wpadam i… hamuję jak Bugs Bunny. Plecaków jeszcze nie ma!

Droga do Santiago de Compostela. Ruitelán

Ewa Maria Slaska

29 września 2007 roku

dubistaltPojawił się kilka dni temu. Mały, gruby, stary, śmieszny. Mówi po niemiecku i angielsku, jak na Hiszpana to rzadkie. Od przedwczoraj już nie tylko ze mną rozmawia, ale się ewidentnie zaleca. Jakiś czas udawało mi się trzymać go na odległość, ale wczoraj, jak powiedziałam, że nie pójdę z nim na wino, rozgniewał się. Przyniósł mi butelkę zimnej wody i powiedział, że to jedyne, co można ze mną zrobić – można wypić ze mną zimną wodę. Zezłościł mnie, ale oczywiście potrafię docenić symboliczne myślenie mojego adoratora. Jestem człowiekiem symbolicznym, symboliczne myślenie może mnie uwieść. Tu jednak nawet to nie pomaga. Mówię, że nie będę z nim piła zimnej wody, bo jest mi zimno. Rozzłościł się jeszcze bardziej, powiedział: Du bist kalt! Du bist kalte Frau! Du bist alt! Kalt-alt, zimna-stara, też mu nieźle wyszło, ale oczywiście przede wszystkim osiągnął swój cel – zranił mnie. Wszyscy twierdzą, że na Camino dowiesz się prawdy o sobie.  Dowiedziałam się od starego grubaska. No tak, bo kto powiedział, że demon, którego spotkasz na Camino, będzie piękny? Mój okazał się karłem.

Jest rześki chłodny poranek. Idę szybkim krokiem i nawet nie zauważam, kiedy mam za sobą 18 kilometrów. To pewnie wciąż jeszcze adrenalina od wczoraj. Czuję się jednak znakomicie i nawet, co mi się nigdy nie zdarza, zjadłam po drodze dwa śniadania. Pierwsze w zwariowanym hippisowskim schronisku w Villafranca – super miasto, kościoły, klasztor, zamek – a drugie w Trabadelo, po przejściu dziwacznej drogi wzdłuż szosy i cudownej górskiej rzeki – jest szeroka, bystra, spieniona, spływają do niej małe wodospady i sama jest pełna wodospadów. Po drodze wioska Pereje – maleńkie kamienne domki, niektóre super zadbane, niektóre w kompletnej ruinie – tak pół na pół, te zadbane należą pewnie do jakichś ludzi z miasta. Za Pereje wielki ciemny las, potężne dęby, topole, orzechy włoskie i kasztany jadalne. Mnóstwo ściętych pni. To dla nich w Trabadelo powstał tartak. Krzaki jeżyn wielkie jak domy, dzika róża jak małe drzewo. Dziwni ludzie. Dwie dziewczyny, rude, farbowane, w spódniczkach, chusteczkach i kolorowych rajstopach. Wędrują z plastikowzmi siatkami. Stary mnich w kapeluszu i habicie za kolana. Spod habitu wystają blade owłosione nogi, na bosych stopach rozczłapane sandały.

Wychodzimy na rozległe zielone łąki.

Po drodze wjeżdża na mnie pomarańczowy samochód dostawczy. Zrobił to jakoś zręcznie, bo walnął mnie lusterkiem w prawy łokieć i nic się nie stało, ani jemu, ani mnie, ale może być różnie, przy drodze spotykamy od czasu do czasu miejsca pamięci dla tych, którzy zostali przejechani.

I już Ruitelán. Tu chciałam dojść. 27 kilometrów. Schronisko w kamiennym domku, śpimy na strychu, pod odsłoniętymi krokwiami. Prymitywnie, ale mamy internet, a hospitaleros gotują dla nas kolację. Nawet, na życzenie, jarską! To pierwszy raz w Hiszpanii, że ktoś zrobi gest w kierunku wegetarianki. Rano dostaniemy śniadanie.

Kolacja pyszna – zupa krem z dyni, sałata, spagetti carbonara, a dla mnie – pesto i na deser flan. Do tego wino i woda.

Tym niemniej nic za darmo, stara prawda i tym razem obowiązuje. Główny hospitalero jest nieznośny i wiecznie niezadowolony. Oberwałam od niego kilka razy. Raz za powiedzenie przy wejściu hola, a nie buenos dìas, raz za nieprawidłowo ustawione butu, ale najgorzej chyba za historyjkę o samochodzie, który mnie potrącił. Tu wysłuchałam całej tyrady o tym, że kierowcy na drogach muszą dokonywać cudów, bo wszędzie pętają się pielgrzymi. Oj, nawet nie myślałam, że Hiszpanie dziś jeszcze mogą być tacy surowi, sądziłam, że im przeszło z inkwizycją, kontrreformacją, wojną domową i generałem Franco.

Mamy nocleg na bardzo zimnym strychu, ale śpi mi się świetnie. Jutro wielka góra, ostatnia wielka góra na trasie. Za górą już Galicja i droga jak sierpem rzucił do Santiago de Compostela.

konieczeszytuSkończył się zeszyt, przepisuję tu ostatnią zapisaną w nim myśl. Przez pierwsze tygodnie myślałam, że idę na śmierć, to znaczy, gdy myślałam, że nie myślę, to zawsze tam była śmierć. Ale od wielkiej magicznej góry te myśli całkiem zniknęły i pojawiły się inne. Snują mi się po głowie projekty, jakie można by zorganizować, oparte, rzecz jasna, o pomysł wędrowania, a potem nawet pomysł, jak można by przeczytać zapiski z pielgrzymki, ubrać się w buciory i kurtkę, pokazać zawartość plecaka…

No cóż, nikt nigdy nie zaproponował mi takiego czytania, nie miałam się więc dla kogo ubierać w strój pielgrzymki.

Droga do Santiago de Compostela. Cacabelos

Ewa Maria Slaska

Były święta. Od ponad miesiąca nie pojawiała się tu droga do Santiago de Compostela. Zakończyliśmy ją 27 września 2007 roku w pięknej wiosce El Acebo, gdzie wszystkie domy mają czarne dachy z łupku.

Wieczorem wspólnie gotujemy zupę. Z punktu widzenia wegetarianki ta zupa to jakiś potwór pełen mięsa, kiełbasy i tłuszczu, jednakże z punktu widzenia pielgrzymki to wspaniały cud wspólnoty w Drodze.

Hospitaleros grają na gitarze i śpiewają. Jeden maluje akwarele. Dostaję japonki i książkę do czytania. Rano nie wolno wstać przed 7, budzi nas muzyka, myjemy się i wspólnie zjadamy śniadanie.

28 września

Po drodze znaki: Uwaga jelenie! Uwaga pielgrzymi! Przede mną 31 kilometrów, ale gdy docieram
na miejsce, wszyscy pielgrzymi,
którzy wczoraj ze mną nocowali
w El Acebo, już tam są. Jak się tu dostali? No dobrze, ja po drodze zwiedzałam wystawę i zamek templariuszy w Ponferrada, ale zajęło mi to najwyżej godzinę, a oni są tu już od dawna, już się przebrali, zdrzemnęli, zjedli i uprali ubrania. Wszystkie sznurki zajęte.
ponferradaCodziennie są szybciej niż ja. Jeżdżą? Pewnie tak. Ale wszyscy?! Po drodze w jednej z wiosek bezdomny pies na drodze skłania mnie do zmiany trasy – dziś nie mam tej średniowiecznej pewności siebie i mijam Brysia z daleka. Wychodzę więc nie na ścieżkę pielgrzymów, lecz na szosę. Niby gorzej, bo daleko od natury, ale za to z szosy są dalekie zachwycające widoki, a ścieżka jest zarośnięta i niewiele z niej widać. Wielkie zielone góry, głębokie doliny zielonych rzek. W dole idzie dzwoniąc dzwonkami wielkie stado owiec.

W Ponferrada oglądam wystawę o Camino – ciekawa, nagromadzili mnóstwo rzeźb, obrazów, ksiąg i przedmiotów religijnych,
skupiając je wokół kilku tematów:

* ostatni okres życia Jezusa, ten, kiedy wędruje w towarzystwie apostołów i wszystkie stacje Męki Pańskiej
* okres od Zmartwychwstania do Zesłania Ducha Świętego
* wizerunki apostołów (w końcu święty Jakub był apostołem)
* inni święci na Camino jak np. święty Roch, ale również ci, z którymi się zetknęłam – Juan Ortega i Domingo Calzada
* Matki Boskie z Camino
* święty Jakub, ile go tylko zdołali znaleźć
* pielgrzymi

Jesteśmy jednym z tematów tej wystawy, ale nikt ze zwiedzających nie jest pielgrzymem. Poznać od razu. Jestem jedyna, która idzie przez namioty wystawowe ciężkim krokiem, w ciężkich buciorach i w ciężkim swetrze. Nawet bez plecaka, który zostawiłam w szatni, zdecydowanie odróżniam się od reszty kulturalnego świata.

Najbardziej podoba mi się chrzcielnica z Boadilla. Kto jednak dojdzie, dlaczego?

Potem jeszcze, i doprawdy też nie wiem dlaczego, zwiedzam ruiny zamku templariuszy, chociaż przecież na Rodos nie takie zamki rycerzy zakonnych widziałam, a i Malbork lepszy od Ponferrady. No, w każdym razie zwiedziłam. Piję kawę. Wychodzę kierując się strzałkami, które ewidentnie prowadzą w złym kierunku. Poznaję po tym, że jest po południu i słońce powinno mnie palić w lewy policzek, a tymczasem wyraźnie muszę nadstawiać prawy. I muszę iść przez jakieś paskudne przemysłowe odłogi. Gdy już zupełnie nie wiem, co teraz i gdzie dalej, bo już wiem, że błąkam się bez sensu, wsiadam do autobusu w przeciwnym kierunku, wracam do centrum i wyjeżdżam na trasę. Gdy wysiadam, słońce świeci z lewej strony czyli świat wrócił do normy. Przede mną wciąż jeszcze miasto, potem las, a potem nagle rozległe obwieszone owocami winnice, gdzie właśnie zaczyna się winobranie. Jakiś zbieracz podchodzi i podaje mi ciężką przejrzystą kiść owoców.

Cacabelos. Dziwne miasto, zupełnie inne niż wszystkie miasta, jakie dotychczas widziałam w Hiszpanii, zbudowane wzdłuż jednej niezwykle długiej ulicy. Jednakowe domy z rzeźbionymi ornamentami i oszklonymi werandami w ogóle nie są hiszpańskie, cokolwiek by to miało oznaczać, przypominają mi raczej Muszynę czy Krynicę Górską. Mam wrażenie, że była to od wieków biedna wioska, która nagle i na krótko na czymś się wzbogaciła, po czym, gdy prosperity minęła, znowu zapadła w prowincjonalny sen. Na czym zrobili pieniądze mieszkańcy Cacabelos? W Krynicy na wodzie, na leczniczych źródłach. A tu może na winie.

Dopiero teraz, gdy to piszę, sprawdzam, co się działo z tym miastem i kiedy (wzbogaciło się w drugiej połowie XIX wieku, rzeczywiście na winie), ale gdy tam realnie jestem, nie mam na to czasu. Przeszłam ponad 30 kilometrów i chcę odpocząć. Trafiam do najdziwniejszego schroniska na trasie – składa się z dwuosobowych kabin z płyty paździerzowej przyklejonych od wewnątrz do muru okalającego kościół. Małe kabiny, normalne łóżka, normalna pościel. Są nawet lampki nocne. Czuję się jak dydko w kościele. No bo kościół też trzeba zwiedzić. Ma stare kamienne mury z XII wieku, ale jego wystrój jest XVII-wieczny. W potwornie grubych murach kapiące od złota barokowe kaplice wyglądają jak nory lub jaskinie smoka, który nagromadził nieprzebrane skarby.

Herbata, internet, lampka wina z Cacabelos. Spać.