Johanna & Tanja w Meksyku / in Mexiko 4

Kupuj, jedz, tańcz… Kauf, tanze, esse…


Kräuter (oben) und Stickereien (unten) / Na górze zioła, na dole haftowane sukienki

Koktajle z kaktusa / Kakteen-Coctails


Iguanasuppe (oben) und Gürteltiersuppe (unten) / Zupa z iguany (u góry) i z pancernika (poniżej)

A na cmentarzu w niedzielę o 8 rano je się tacos z podrobami / Auf dem Friedhof
um 8 Uhr (früh!) ist man Tacos mit Innereien

 

 

Johanna & Tanja w Meksyku / in Mexiko 3

Nasze autorki / Unsere Autorinnen



Und Muxes (das dritte Geschlecht) / I muxy (trzecia płeć)

So: / Oto tak:
“Chitara es un personaje femenino, pero en ningún momento pensé que por esa elección yo era muxe (mu-she) o que el resto de los niños lo viera de esa forma. Simplemente era algo natural que no se cuestionaba”. Avendaño, un antropólogo y artista de Tehuantepec (Oaxaca), es parte de un grupo que forma parte importante de la población del Istmo de Tehuantepec, en el sureste mexicano.
Se les llama muxes. Los textos académicos y los artículos periodísticos definen a esta comunidad como “hombres que presentan características femeninas”, “travestis”, “mujeres transgénero o transexuales” o como un “tercer género”. Para Avendaño, es difícil encontrar una sola definición de muxe. “Aún tengo dudas sobre si se debe llamar un tercer género porque si un hombre adopta características femeninas no deja ser hombre, solo escapan de la heteronormatividad”, comenta. “Por otro lado, si una muxe aspira a ser mujer o se identifica como mujer, entonces no es un género distinto. En la muxeidad hay muchas capas y no todos se identifican o son identificados de la misma forma”.

Sie singen / śpiewają
HIER/TU

La Dama de las Letras singt in Verzweiflung und Trauer ; es ist eine Geschichte, die gerade jetzt passiert ist / Jedna z nich śpiewa o żałobie i rozpaczy; o historii, która się właśnie zdarzyła, o śmierci jednej z muxe z Oaxaca – Muxe, meksykański mężczyzna, który czuje się kobietą, który jest kobietą; w Oaxaca mają ważny ośrodek swego ruchu, i właśnie jedną z nich zamordowano…

https://www.facebook.com/plugins/video.php?href=https%3A%2F%2Fwww.facebook.com%2F132792627571182%2Fvideos%2F605832463211229%2F&show_text=0&width=266

AY OSCAR, CAYUU’BA LADXIDUA’
(ay oscar, me duele el corazón)

No puedo evitar las lágrimas al escribirte y recordarte mi gran amigo muxe’, la más grande, como te decíamos tus contemporáneos…
Me duele el corazón, por no estar contigo en ésta, tu despedida, no pude darte un ultimo abrazo… un ultimo beso de amigos muxes, pero guardo y guardaré en mi memoria nuestras conversaciones y tus consejos que fueron fundamentos en mi aceptación… mis lágrimas siguen cayendo, por la impotencia, por rabia, por estar tan lejos, sin poder mirarte…
No debo enojarme con dios, aunque sé que aún no era la hora de llamarte a cuentas, pero soy católica como lo eras tú y acepto sus designios… vé con dios corazón, entre nosotros no queda nada pendiente, te admiré y te respeté como la más grande…
Éstas lágrimas van por ti, son muestras de dolor, porque talvez, nunca leas estas letras, pero siempre y por siempre serás para mí y para muchos: LA MÀS GRANDE…

Oh Oscar, es tut mir das Herz weh

Ich kann die Tränen nicht vermeiden, indem ich dir schreibe meinen großer Freund, der größte, wir werden uns an dich erinnern…
Mein Herz tut weh, weil ich nicht bei dir war, um Abschied zu nehmen, ich konnte dir meine letzte Umarmung nicht geben… Einen letzten Kuss von Freunden, aber ich behalte dich in meinem Gedächtnis, ich behalte unsere Gespräche und was du mir gesagt hast… Meine Tränen fallen immer noch, durch Ohnmacht, durch Wut, weil ich so weit weg bin, ohne dich sehen zu können…
Ich sollte nicht wütend auf Gott sein, obwohl ich weiß, dass es noch nicht an der Zeit war, dich nach oben zu rufen, aber ich bin katholisch, wie du es warst und ich akzeptiere Gottes Absichten…
Geh mit Gottes Herzen, unter uns ist nichts übrig, ich habe dich bewundert und respektiert, du warst die größte…
Diese Tränen sind für dich, sie kommen von meinem Schmerzen, vielleicht liest du diese Buchstaben Mal, aber immer und für immer wirst du für mich und für viele sein: die größte…

Och Oskar, serce mnie boli…

Nie mogę powstrzymać łez wspominając Cię, mój wspaniały przyjacielu, pisząc o tobie, mój Muxe, moja Muxe, największa, tak mówiliśmy o Tobie, my twoi przyjaciele… Serce mnie boli, bo nie byłam tam z wami, nie mogłam Cię pożegnać, nie mogłam Cię uściskać po raz ostatni, po raz ostatni pocałować, mój przyjacilu Muxo, ale na zawsze zapamiętam nasze rozmowy, twoje rady, które stały się fundamentem tego, że mogłam zaakceptować siebie… Płaczę z niemocy, z gniewu, płaczę, bo jestem tak daleko, bo już cię nie zobaczę... Nie bądę się gniewać na Boga, chociaż wiem, że to nie był jeszcze czas, by wezwać cię do, by kazać ci się rozliczyć, ale jestem katoliczką, tak jak ty nią byłeś i muszę się pogodzić z twoimi planami, o serce Boże.
Podziwiałem cię, s
zanowałem, byłaś największa… Te łzy są dla Ciebie, to mój ból, zapewne nigdy nie przeczytasz tych słów, ale zawsze i na zawsze będziesz dla mnie i dla wielu: NAJWIĘKSZY…

Muxa Oskar został zabity w lutym 2019 roku / Muxe Oskar wurde getötet in Februar 2019

Magiczne torebki Kasi

Przyszła po książki. Miała ze sobą śliczną torebkę.
Zaczęłyśmy rozmawiać o tej torebce,
o innych torebkach, o pomysłach na torebki, o pomyśle na życie…

Póki jeszcze nie ma sklepu (będzie za jakieś dwa miesiące), możecie ją znaleźć na Instagramie.

 

Katarzyna Mroczka

Rysować lubiłam odkąd pamiętam. Z biegiem lat rysunki przeradzać zaczęły się w projekty, a projekty wreszcie – w namacalne twory mojej wyobraźni. Był to początek, który miał zaowocować w przyszłości. Czym? Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia.

Moje pierwsze projekty powstawały na poczciwej Elnie, którą dostałam od taty. Nie tylko on zresztą nakłaniał mnie do pójścia w tym kierunku – to za namową mamy wybrałam szkołę o profilu krawieckim (Technikum Odzieżowe w Zielonej Górze).

Powstawały kolejne sukienki. Udało mi się odnieść pierwsze sukcesy w sferze mody – zostałam finalistką konkursu projektowania odzieży w Sieradzu. Z tej okazji powstała sukienka, do uszycia której użyłam – poza standardowym materiałem -przezroczystej folii. Nic nie wskazywało jednak na to, że to właśnie na tym elemencie w przyszłości zacznie opierać się moja marka. Czekała na mnie długa i zaskakująca (ale jakże bogata w doświadczenia!) droga, zanim doszłam do momentu, w którym jestem teraz. W tamtym czasie zawodowo zajmowałam się głównie przeróbkami i naprawą różnego rodzaju materiałów i ubrań (jak np. garniturów).

Kolejnym etapem poszukiwania siebie był Berlin – chociaż przyjechałam tu spontanicznie, bez konkretnych planów, a podążając jedynie za głosem serca – od razu obudził we mnie pozytywne emocje. Ten fascynujący zlepek narodowości, stylów i barw stwarzał i nadal tworzy w moich oczach magiczną aurę tego miasta.

Pierwsze miesiące nie były jednak łatwe ze względów praktycznych, jak chociażby braku kwalifikacji językowych, czy problemów z mieszkaniem. Mimo to starałam się pielęgnować swoje pasje i odrywać od momentami trudnej rzeczywistości. Pochłoneła mnie wtedy fotografia, a także zagadnienia związane z duszą, wnętrzem i rozwojem samego siebie. Chciałam jak najwięcej swoich pomysłów i myśli przełożyć na coś realnego. W zdjęciach znajdywałam pewną satysfakcję z tym związaną, realne piękno, jednak nie było to jeszcze „to”. Czułam, że za rogiem czeka coś więcej. 😉

Po jakimś czasie, gdy już poczułam się w Berlinie pewniej, dostałam pracę przy produkcji toreb – takich przez wielkie T.
W miejscu, w którym powstają różnych rodzajów i parametrów futerały, etui, profesjonalne torby (np. na sprzęty elektroniczne lub dla pewnych grup zawodowych, jak dźwiękowcy czy muzycy) itp.

Sam fakt nauki szycia tak niewygodnych, sporych gabarytowo materiałów dał mi dużo doświadczenia i satysfakcji, jednak najważniejsze było coś innego – bycie odpowiedzialną za cały projekt od pomysłu, poprzez design, aż do finalnego produktu. Oprócz oczywistej nauki profesjonalnego projektowania toreb, praca ta uczyła odpowiedzialności i skupienia na powierzonych zadaniach.

Po pięciu latach poczułam jednak wypalenie zawodowe. Satysfakcja z tego co robię, zaczęła ustępować miejsca frustracji, spowodowanej niemożnością rozwinięcia w pełni artystycznych skrzydeł i konieczności podporządkowywania się ustalonym normom.
Postanowiłam więc odejść i szukać inspiracji gdzieś indziej. Podczas mojej przygody w tej firmie poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy poza fachem samym
w sobie, nauczyli mnie innych rzeczy – jak wiary we własne możliwości. W głowie kiełkować zaczęła już myśl – choć jeszcze niesprecyzowana – o stworzeniu czegoś własnego. Już nie w ramach hobby. Tym razem miał to być pomysł na życie.

Aż wiec kipiałam od motywacji i chęci tworzenia.
W zakładzie pracy, z którego właśnie odchodziłam, leżały złoża wyrzuconych resztek materiałów, których używaliśmy do szycia toreb. Były wśród nich kawałki grubej, przezroczystej folii.

Kilka dni poźniej powstała pierwsza torba. Narodziło się MROKO…

…i to było właśnie „TO”.

Początkowo nie bardzo mogłam jednak rzucić się na głęboką wodę. Brakowało mi dosłownie wszystkiego, poza kiepską maszyną i głową pełną pomysłów. Zaczęłam więc kolejną pracę, tym razem nie w branży, po to, by zabezpieczyć się finansowo i móc iść dalej.

Od tego momentu minęło już parę lat. W tym czasie skrzętnie kolekcjonowalam materiały i tworzyłam masę nowych projektów, szukając niepowtarzalnych połączeń. Poznawałam nowych, interesujących ludzi, którzy również mieli wpływ na mój styl. Interesowałam się także jogą, jej idee od długiego już czasu były mi bliskie, zdecydowałam się na roczne zajęcia sztuki medytacji w buddyjskiej świątyni.

To był ostateczny krok do podjęcia podróży w kierunku marzeń. Jestem spontaniczna i już nie boję się ryzyka, tak jak kiedyś – wypowiedziałam więc umowę o pracę w ostatniej firmie i z oszczędnościami w garści przystąpiłam do ostrej pracy nad kolekcją torebek własnej marki.

Większość projektów udało mi się zrealizować. Powstają kolejne.
Powstaje strona internetowa, a wraz z nią sklep on-line.
Powstaje wystawa pierwszej kolekcji.
Powstaje też samo MROKO – tym razem oficjalnie, z błogosławieństwem urzędu podatkowego włącznie. 😉

Moje magiczne torebki… Żywię nadzieję, że dzięki swej unikalności będą stanowić piękną ozdobę i przyciągać wzrok jeszcze przez długi czas.

Katarzyna Mroczka
MROKO Design

Zapytałam Kasię, ile kosztuje taka torebka. Powiedziała, że około 80 euro i dodała, że oczywiście może też uszyć torebkę według czyjegoś projektu.

Tekst, który “chodzi za mną” od prawie 30 lat

Ewa Maria Slaska i reblog

Był rok 1991. Byłam młoda, szczupła, z szopą kręconych włosów na głowie. Nosiłam obcisłe dżinsy i jedwabne podkoszulki z niewielkim dekoltem, ale wystarczającym, by koleżanki szeptały mi czasem do ucha, że podczas wieczoru auorskiego faceci w ogóle nie słuchali, co czytam, tylko gapili mi się w dekolt. To było prawie 30 lat temu. Kobiety nie pokazywały jeszcze tyle ciała, co teraz, czyli mało było więcej.
Pojechaliśmy do Ameryki, wynajęliśmy samochód w Los Angeles i jechaliśmy, aż dojechaliśmy do Nowego Jorku. Zapamiętałam z tej podróży piękną przyrodę, wspaniałe muzea w każdej byle wiosce z kilkoma milionami mieszkańców oraz nowoczesną architekturę. Właściwie nie mieliśmy żadnych kontaktów z ludźmi. Sypialiśmy na kampingach, gdzie nie było nikogo i nikt się z nami nie chciał z amerykańską wylewnością zaprzyjaźnić. Pamiętam tylko kilka osób. Czarnoskórego przystojnego urzędnika w banku z krawatem nonszalancko zarzuconym na prawe ramię. Jakąś panią na kampingu w Kosciuszko County, która mnie poinfomowała, że Kościuszko był Amerykaninem, a jego nazwisko wymawia się Coscijasko. Młodego Indianina spotkanego nocą na stacji benzynowej w drodze przez kolorowe góry Colorado. Trasy wybieraliśmy mało uczęszczane. Miał dżinsową bluzę z frędzlami i warkocze.
– Skąd jesteś? – zapytał, co jest oczywiście pierwszym pytaniem, z jakim styka się podróżnik na całym świecie.
– Z Europy.
– Skąd z Europy? Pytanie było dziwne, bo w Idaho Minnesotta jest zagranicą, ale nie zraziłam się.
– Z Polski.
– Skąd z Polski? Uznałam, że facet nieźle się upiera, ale odpowiedziałam.
– Z Gdańska.
– O, ożywił się chłopak. – Znasz Wałęsę?
– Tak.
Pokiwał głową, zadowolony, świat był dokładnie taki, jaki miał być, taki, o jakim on wiedział na swojej małej stacji benzynowej w Colorado. Wydał mi resztę, wyszłam, pojechaliśmy dalej.
Nocowaliśmy w rezerwacie, a rano pojechaliśmy do Junktion na sprawunki, bo w rezerwacie były tylko pamiątki, chipsy i cola. Junktion była rzeczywiście miejscem, w którym spotykali się Indianie z rezerwatu i biali z okolicznych wiosek i miasteczek. Turystów nie było. Na wielkim placu parkingowym stały trzy terenowe jeepy z odkrytymi platformami. Nasz biały samochód rzucał się w oczy z daleka. Był tylko jeden ogromny sklep, w którym było wszystko, od kosiarek po naklejki z supermanem. W lokalnej gazecie przy kasie na okładce było zdjęcie cielęcia z dwoma głowami. W gazecie stanowej Gorbaczow stał na czołgu i tryumfował, bo pokonał pucz komunistycznej jaczejki.

Mąż i syn gdzieś zniknęli w czeluściach sklepu, szłam z wielkim wózkiem między półkami i pakowałam chleb, mleko, brokuły i donaty. Zza regału wysunęła się strasznie blada dziewczyna w spranej sukienczynie z jakiejś bladej wzorzystej bawełny. Sukienczyna była wysmotruchana na brzuchu, a wyglądała tak, jak sukienki Ani z Zielonego Wzgórza, zanim jeszcze Mateusz zainterweniował i stroje dziewczynki zaczęły być kolorowe, bufiaste i ozdobne. Dziewczynina w sklepie miała na czole blade jak ona sama loczki, przyklejone plastrem. Uśmiechnęłam się do niej, ale ona tylko stała i patrzyła na mnie poważnym wzrokiem. Po chwili pojawiła się druga, tak samo ubrana i też młoda. Nie stały obok siebie, każda zatrzymała się tam, gdzie wyszły z przejścia między półkami. Stały i patrzyły, a ich patrzenie było nie tyle poważne co surowe i zimne. Poczułam się, jakbym miała plamę na policzku. Pojawiły się dwie następne kobiety, starsze, grubsze, siwoblond. Na sukienkach miały zawiązane fartuchy w paseczki. Były z innej epoki, z innego świata, może z jakiejś sekty jak amishe czy shakerzy. Było ich coraz więcej i przysuwały się do mnie coraz bliżej. Wciąż nic nie mówiły. Patrzyły na rudą lokowatą kobietę w obcisłych dżinsach zielonych jak wiosenna trawa i jasnoróżowej bluzce bez rękawów i z (małym!) dekoltem. Zanim dotarłam do kasy i zdołałam telepatycznie przywołać mężczyzn, przeżyłam momenty prawdziwej grozy, takiej z filmów. Myślałam o tym, że półki w sklepie poręcznie zawierają wszystko, czym cicho i szybko można zakłuć czarownicę. Jestem zdania, że uratował mnie tylko fakt, że te kobiety po prostu nie miały powodu, żeby to zrobić. Gdyby jednak tej nocy w ich miasteczku na prerii umarło dziecko, na przykład na ospę, a one przecież nie szczepiły dzieci, to było oczywiste, gdyby więc to dziecko umarło, to na pewno ja, ruda wyuzdana przybłęda, musiałabym za to zapłacić.

Nie zapomnę tej sceny póki żyję. Trwa, a my wciąż patrzymy na siebie – nowoczesna Europejka i przeniesione z innej epoki i z innych norm Amerykanki. Nic się nie zmienia. Ich loczki wciąż są przyczepione plastrem do czoła, wciąż mają na sobie sukienki z wzorzystej bawełny.

Te sukienki nazywają się “sukienki z prerii”. Dowiedziałam się tego wczoraj i dlatego przygotowałam ten wpis. Nowojorska gazeta The Cut w artykule o modzie na nadchodzącą wiosnę pisze o sukienkach z prerii.

spring 2019 fashion issue /

The Pleasure of Sitting Out a Trend

Designerka nazywa się Bashewa Hay, a jej sukienki mogą się okazać hitem nadchodzącego sezonu.

These dresses: They look like Laura Ashley exposed to just a touch of nuclear radiation, and, per the Washington Post, they’re “the most provocative thing in fashion right now.” Vogue: “Vintage Laura Ashley, Betsey Johnson’s Alley Cat, and Gunne Sax.” Women’s Wear Daily: “Anne of Green Gables, Laura Ashley, and Eighties neo-Victoriana.” Haaretz: “Amish Meets Laura Ashley With a Bit of Hasidic Chic.” Indeed, the Batsheva line (launched in 2016) began with a beloved and beat-up Laura Ashley dress that Hay had remade. But her specifications made the details more eccentric, extreme. (…) Hay has described finding inspiration in both her mother’s style in the ’70s and the dress codes of religious fundamentalism, from Mennonites and the Amish to Hasidim. A former corporate lawyer educated at Stanford and Georgetown, Hay grew up in a secular family; her husband, a successful fashion photographer, was beginning to embrace Orthodox Judaism around the time they met. Her designs found her grappling with the confines of his faith. During their courtship, the couple staged Hasidic-cosplay photo shoots in South Williamsburg, complete with wig.

Cały tekst TU.

Ludzie z Facebooka 2 Didi Stone Veron

Poznałam go wprawdzie na żywo na dworcu głównym w Berlinie kilka tygodni temu, w pewną jesienną niedzielę o poranku. Zwrócił moją uwagę, bo był super ubrany, podeszłam więc i zapytałam, czy mogę mu zrobić zdjęcie. W końcu okazało się, że zdjęcie zrobi nam wspólnie, jemu i mnie, jego kumpel. Zrobił ich chyba 40, wszystkie takie same i wszystkie nieostre. Wsiedliśmy razem do pociągu do Rathenow, oni wysiedli w trzy minuty później czyli na Spandau, my pojechałyśmy dalej. Teoretycznie na grzyby. Grzybów jednak nie było, za to spadł deszcz i w trzy dni później zaczął się wysyp.

Zamieniliśmy ze sobą co najwyżej pięć zdań, głównie się śmialiśmy. Była to ewidentnie tzw. znajomość nowojorska. Pamiętam, że gdzieś kiedyś taki termin przeczytałam u Vonneguta; jeśli zamieniłeś z kimś kilka słów i uścisnęliście sobie dłonie, to jesteście znajomymi nowojorskimi. I możecie się chwalić tą znajomością do końca życia.

No więc zostaliśmy znajomymi nowojorskimi, ale to dopiero twarzoksiążka mi uświadomiła, jaką niezwykłą osobę spotkałam i kto jest teraz moim “przyjacielem na Facebooku”.

Didi co weekend publikuje na FB różne komentarze na temat tego trzydniowego dnia, który jest w Berlinie dniem najlepszym pod słońcem, bo nie trzeba pracować i można się zajmować życiem (choć Bogiem a prawdą w Berlinie weekend jest przez cały tydzień). Teksty są bez znaczenia, chodzi raczej o podkreślenie radości:

All about the week End! Enjoy ur live And be in love with God. More blessings and happyness for all of US. Bonne fin de week End! Kaviar Diesel de Berlin

C moi veron kaviar Diesel de berlin! Bonne nuit à tous!

Juste une affaire à suivre.
Bon Week end à tous
Veron Diesel de berlin.

War sehr schön das Wochenende.
Ich wünsch euch allen einen guten rutsch ins neue.
Diesel de berlin!

Diesel – włoska firma designerska – ma w Berlinie 18 sklepów z modą. Didi przynosi zaszczyt wszystkim. Od czasu do czasu na FB pokazują się kolorowe jak rajskie ptaki zdjęcia mody dla mężczyzn, ale uważam, że Didi bije wszystkich…

Miłego adwentu, moi mili! Minęła Pierwsza Niedziela Adwentu nadchodzi Druga. Urządźcie przyjęcie, zaproście gości, otwórzcie kolejne drzwiczki w kalendarzu adwentowym, zapalcie pierwszą świeczkę, a potem drugą, a przy okazji pamiętajmy, że od 2 do 10 grudnia święcimy Hannukę. Albo jak to mówią Niemcy Weihnukka (Bożukka?) ugotujcie coś pysznego, ubierzcie się kolorowo, dajcie sobie jakiś drobiazg…

Reblog about clothes we don’t wear

My dear friends, Ania and Anne, Monika, Teresa, Dorota and Dorota, Lidia, Ela, Marta, Joasia, Tanja, Agnieszka and Johanna, Kasia, Krysia and Christine, Maria and Maryla, o, Esther of course – is it something we can copy for Berlin? Can we start with our own items and see how it works? I have plenty of things, probably we all have…

Alexandra Schwartz

Rent the Runway Wants to Lend You Your Look

With its subscription service, the company has created an unusual hybrid of fast fashion and luxury. Will it stop you from buying new clothes?

At the back of my narrow New York City closet, squished between a thick sweater that has gone ignored since last winter and a long-retired pair of floral-print jeans, is a dress that I have never worn. I bought it at Zara last April, in a flush of springtime optimism. The dress is a hundred per cent cotton, midi length, and belted at the waist. It is also bright yellow, somewhere between ripe banana and free-range egg yolk. In the dressing room, I thought that it made me look cheerful, like a modest yet sexy daffodil. At home, my unsparing mirror told the truth: I was Big Bird with pockets. The return window closed long ago; that’s seventy-nine dollars added to my open tab of sartorial bets made and lost, joining the expensive brocade palazzo pants I wore to a fancy function and then forgot about, and the mom jeans that I got on a trip to Stockholm, where they seemed safely on the hip side of hideous. I have plenty of clothes that I love. Even so, the weeds are starting to choke the garden.

According to Jennifer Hyman, the C.E.O. of Rent the Runway, I am not alone. “Every woman has the feeling of opening up her closet and seeing the dozens of dead dresses that she’s worn only once,” she told me recently. Each year, as Hyman is fond of pointing out, the average American buys sixty-eight items of clothing, eighty per cent of which are seldom worn; twenty per cent of what the $2.4-trillion global fashion industry generates is thrown away.

Chief among the culprits here are fast-fashion businesses like Zara and H&M, which flood their stores with a constantly renewed selection of cheaply manufactured styles cribbed from high-end designers. Inditex, the Spanish company that owns Zara, is the biggest clothing retailer in the world, and produces 1.5 billion items a year. Its business relies on both the fact of surplus and the impression of scarcity. If you take a few days to mull over a possible purchase, it may well be gone by the time you return. Prices are low enough to nudge customers to buy that bedazzled leopard-print cape to wear out on Saturday night, even if it ends up at Goodwill on Sunday morning.

Hyman founded Rent the Runway in 2008 with Jenny Fleiss, while both were in their second year at Harvard Business School. The idea was simple. Men have long been able to rent tuxedos for black-tie events. Why should a woman spend a fortune on a gown that she’ll probably never wear again? Rent the Runway gave women access to designer dresses for a fraction of the sticker price. A dress was delivered in two sizes, returned by prepaid shipping label to the company’s warehouse, dry-cleaned, and sent out to the next wearer.

A few years ago, Hyman thought hard about how to expand the business. The company tried offering a subscription service for handbags and accessories, but it fell flat. At a focus group held in Washington, D.C., Hyman spoke with a customer who compared Rent the Runway to an ice-cream sundae. “It’s delicious. It makes me feel awesome,” the woman said. “But after I eat the sundae I feel really fat, and I don’t want to have another one.” Hyman said, “For me, that was a eureka moment. She was saying that Rent the Runway was a nice-to-have, not a need-to-have. If I’m going to be an analogy to food, I want to be your meat and potatoes.”

In 2016, Hyman and Fleiss launched Rent the Runway Unlimited, a subscription service that initially aimed to help professional women dress for work, and has since expanded to cover most of their daily fashion concerns. For a hundred and fifty-nine dollars a month, a customer can keep up to four items at a time, rotating out any piece as often as she likes. She might, in October, rent a heather-gray coat in a woollen-cashmere blend by Theory (retail price: $925), then, in December, trade it in for a pillowy Proenza Schouler puffer ($695), with three rental slots remaining to cycle through a dizzying selection of skirts, slacks, joggers, jeans, and jewelry that she might wear to the office, or to a party, or on vacation, once, or ten times, or never.

By the end of this year, Rent the Runway will offer fifteen thousand styles by more than five hundred designers, with a total inventory of eight hundred thousand units, stored in what Hyman calls “the closet in the cloud.” Browsing that inventory on its Web site, or scrolling through its app, can feel like bobbing for apples in the sea. Styles go by—too cheesy, too skimpy, too random, too reasonably priced to waste a rental on—and then: a billowy floral Marni skirt ($1,140; “TO DIE FOR,” according to one reviewer), or a sporty Vince day-to-night number ($375; “glamorous & comfortable”) to pair with a bold Oscar de la Renta tulip necklace ($990; “Walked around like Princess Diana with it”).

“Lots of forces are disrupting the fashion world right now,” Cindi Leive, the former editor of Glamour, told me. “There’s the over-all demolition of every old rule you can think of about how people should dress. The concept of work dressing versus casual dressing is gone in a lot of fields. So is the idea of dressing for day versus night, or of what makes a January outfit versus a July outfit, or of what’s appropriate for a twenty-year-old versus for a fifty-year-old.” With its subscription service, Rent the Runway has created an unusual hybrid of fast fashion and luxury, offering speed, variety, and that dopamine hit that comes from buying something new plus the seductive tingle of leaving the house in something expensive. Customers are encouraged to play with their style without guilt. If a piece doesn’t work out, it goes not to a landfill but to another user, and another, and another.

Julka auf dem FlowMarkt Neukölln

Jeden zweiten Sonntag / co drugą niedzielę
Textilienmarkt / pchli targ z tkaninami i ciuchami

Berlin Maybachufer

FlowMarkt

Julka (Julia Sokolnicka) ist dabei, vielleicht nicht immer, aber immer öfter und bietet Vintage Fashion an – na targu sprzedaje też Julia Sokolnicka. … to są za każdym razem inne sukienki, mówi, bo one są Vintage – używane, wyszukiwane.

Vintage3 Vintage1 Vintage2Ich gehe am Sonntag dorthin / wybieram się tam w niedzielę i Wam też radzę.

Moda

Sobota 1 czerwca, Krakowskie Szkoły Artystyczne (moda, aktorstwo, fotografia, architektura wnętrz, choreografia) w  Nowohuckim Centrum Kultury. Laboratorium mody, wizaż, teatr, taniec, performance. Błękit, biel i beż. Moje ulubione kolory, powiedział Kłapouchy. Moje też odpowiedziałam i zamyśliłam się głęboko. Kolory dobre, ale te sprane tkaniny z lat 70, no i jeens sam w sobie, z tego można by spokojnie zrezygnować. Ale może musieli użyć tych materiałów, bo je dostali od producenta. Kto to wie. W każdym razie dobre projekty i dobra kolorystyka. Wygląda na to, że to dobra szkoła. Myślę, że też bym chciała projektować modę w dzisiejszych czasach. Tworzyć ubrania, stylizować modelki, fotografować pokazy.

Ale nawet gdyby tak się zdarzyło i zaczęłabym jako projektantka mody, na pewno skończyłoby się na tym, co i tak jest – na pisaniu. Wydaje mi się, że nic innego nie umiem, tylko gotować i pisać. I może tak byłoby dobrze, bo wydaje mi się, że Krakowskie Szkoły Artystyczne, które kształcą chyba niezłych projektantów, aktorów, fotografików i architektów wnętrz, powinny też zacząć przygotowywać do pracy na rynku teksterów z prawdziwego zdarzenia. Sama chętnie byłabym wykładowczynią na takich studiach i proszę, żeby Dyrekcja zechciała potraktować poważnie tę ofertę. Tylko uprzedzam – nie wolno by było używać słowa “modowy”, ani innych tego typu dziwolągów. Zastanawiam się też, czy coś by się stało, jakby modelki i modele od czasu do czasu uśmiechali się do widza, a nie tylko patrzyli z lekceważeniem lub, w najlepszym wypadku, obojętnie. Są nadundani, to właściwe słowo. Na pewno ktoś im tak kazał. Stali w domu przed lustrem i godzinami ćwiczyli to patrzenie nad głowami widza z miną zblazowanej i zdegustowanej obojętności.

Z poważaniem

Ewa Maria Slaska

1-2Dawid
1-2Rachelasalcia-mosiekZdjęcia: Dawid Woźny

O modzie z Krakowskich Szkół Artystycznych pisałam już tu: https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2013/05/13/arystokracja-i-moda/

Arystokracja i moda

Przyszedł mail. Przeczytałam. Najpierw myślałam, że to śmieszne. Przepraszam, ale ten styl. Jednak gdy zobaczyłam pierwsze zdjęcie, pomyślałam, że pani Rapacz z Krakowskich Szkół Artystycznych, która przysłała mi tego maila, ma rację. To warto opublikować na blogu. Tekst jest nudny, sama dziewczyna też nie umie pisać o tym, co robi (rzeźbione ręcznie dłonie w butach???), ale za to na pewno umie projektować.  

mode0“Druga edycja Fashion Culture odbyła się 6 kwietnia 2013 roku w Londynie, w pałacu White House księcia Jana Żylińskiego (…) kolekcje pokazywały dwie absolwentki Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru – Anka Letycja Walicka i Marta Makary. Kolekcje (…) oceniało jury pod przewodnictwem polskiego arystokraty Jana Żylińskiego w skład którego weszli projektanci bings bungs bangs i bongs (nie chce mi się ich wszystkich wymieniać, ale są takie nazwiska jak Klimas i Zień) (…)
To oni zdecydowali, że główna nagroda, którą jest dwumiesięczny płatny staż w prestiżowej pracowni krawieckiej MEYER&MORTIMER. powędruje do Anki Letycji Walickiej (…) która pokonała konkurentów przeważającą ilością głosów. Warto wspomnieć, że  firma MEYER&MORTIMER istnieje od XVII wieku i szyje ubrania dla członków rodziny królewskiej i gwardii Królowej Elżbiety, co świadczy o tym, jak wysokiej rangi jest to wyróżnienie.

mode2Charakter nagrodzonej kolekcji najlepiej opisuje sama autorka:

Chciałam stworzyć surowy charakter kolekcji jak również efekt trójwymiarowości i złudzenia optycznego. Ogólnie – kontrastowe połączenia materiałów sztucznych i naturalnych, gładkich i fakturalnych, ciężkich i lekkich. Dzięki zamkom błyskawicznym, zapinanym i rozpinanym w różnych kombinacjach, można nadać ubraniom różne formy. Podeszwy – koturny, podobnie jak rzeźbione ręcznie dłonie w butach, zostały wykonane z drzewa lipowego, zaś cholewki z koziej skórki: futerka oraz bydlęcej. Dzięki szczególnym proporcjom butów, sylwetki zdają się unosić lekko nad ziemią – mimo warstw materiałów i nagromadzenia tkanin.  Drewniane dłonie występują nie tylko w rzeźbieniach koturn, ale i jako element akcesoriów, na przykładów postaci naramiennika. Odnalazłam też spójność pomiędzy liniami papilarnymi opuszków palców i… słojami w drewnie. Oba rodzaje linii zostały zgeometryzowane do formy trapezu. Stał się on figurą wyjściową nie tylko do samych druków, ale i do budowania kształtów i konstrukcji poszczególnych sylwetek.”

mode1

Wszystkie zdjęcia prezentują projekty Anki Letycji Walickiej. Fotografowała Michele Ardu. Wnętrza – White House, pałac księcia Żylińskiego w Londynie.

mode3

PS:

Tradycji nie pielęgnuje nikt prócz biedaków. Arystokracja hołduje modzie, nie tradycjom.
Gilbert Keith Chesterton

Modenschau für Blinden

Ewa Maria Slaska

Es ist die Fortsetzung der Seite von Karsten Hein “Die Schönheit der Blinden” – mein Anteil am Gelingen seines Projekts. Ich machte schon früher solche Bilderbeschreibungen, für die Ausstellung habe ich mehrere Bilder beschrieben, wählte hier aber nur fünf. Sie wurden mir ganz zufällig zugeteilt. Für mich bildeten sie trotzdem eine in sich geschlossene Geschichte: Defragmentierung des Ichs.

Ausw  neu 07Ausw  neu 52Ausw  2 07Ausw  08IMG_0430

Drei Männer und eine Frau in einem undefinierbarem Innenraum, oben weiß getüncht und unter dunkelbraun. Ein Mann in weißem Hemd steht ganz vorne am rechten Rand des Bildes. Sein Gesicht ist abgeschnitten und verschwommen. Nicht desto trotz weißt man, dass er der wichtigste Protagonist der Szene ist. Er lächelt sehr breit. Zwei Männer hinter ihm, obwohl besser sichtbar, sind nur Zuschauer.  Einer mit geliertem nach oben gezupften Haar trägt eine schwarze Sonnenbrille. Der andere scheint ganz andächtig auf die Hände der Frau zu schauen, die links steht und sehr konzentriert etwas auf dem Rücken des Mannes in weißem Hemd zupft. Man sieht sie vom rechten Profil. Sie wirkt wie eine blasse Indianerin mit rot geschminkten Mund.

Ausw  neu 08Ausw  neu 53Ausw  2 08IMG_0396

Eine Frau in grauer schwarz gemusterten Bluse steht neben einen schlanken Mann in weißem Hemd. (Es sind wahrscheinlich dieselbe Menschen wie auf dem Bild Nr. 7, zumal man auch die zwei Zuschauer vom Vorhin vermutet – von einem, rechts vom Mann im Hemd, sieht man die Finger seiner linken Hand, von dem anderen – hinterm Hemdkragen der männlichen Hauptfigur ein Stückchen vom Stirn und Haare. ) Die Frau mit spitzen dunkel lackierten Fingernägel berührt mit ihrer rechten Hand das Hemd des Mannes, schaut aber nicht in seine Richtung, sondern nach unten. Sie wirkt wie eine Ärztin, die vielleicht  den Puls des Mannes abhört, indem sie seine Brust leicht berührt. Von dem Mann im Hemd, der eigentlich den Großteil des Bildes annimmt, sieht man nur das Hemd, Hals und Unterkiefer. Er lächelt ganz ganz leicht.

Ausw  neu 09Ausw  neu 54Ausw  2 09IMG_0420

Zwei Figuren auf dem Bild waren schon auf den Bildern 7 und 8 zu sehen – der Mann in weißem Hemd (jetzt sieht man, dass er auch eine weiße Hose trägt und schwarzen Gürtel mit metallener Schnalle), der ganz zentral im Bild steht und die schwarzhaarige Frau, die neben ihm kniet. Von ihr sieht man nur den Arm, rechtem Profil und rechte Hand mit bemalten Nägel, von ihm lediglich den mittleren Körperteil, vom Oberschenkel hin bis Stückchen über die Taille. Er steht zwar nicht steif, aber doch bewegungslos, mit beiden Armen nach unten, dem Stegreif entlang. Die Frau berührt ganz leicht den Hosenschlitz der weißen Hose, die mit kleinen roten Schrägstichen bestickt ist. Vor dem Mann im Weiß steht, unerklärlich  und fast bedrohlich nah, ein dunkel angezogener, kaum sichtbarer Mann, der in der linken Hand einen dünnen Stiel hält, von einem Mop vielleicht.

Ausw  neu 10Ausw  neu 55Ausw  2 10Ausw  10IMG_0501

Es ist ein Bild von dem weißen Mann von den Fotos 7,8 und 9, der hier aber nicht mehr zu erkennen ist. Er steht immer noch zentral im Bild. Man sieht nur ein Stückchen seiner Teille und des Hemdes, sowie ein Teil des rechten Ärmels. Um ihm herum drängeln sich fünf Hände, die drei oder gar vier Personen gehören, die allesamt etwas an dem weißen Hemd ziehen, zupfen oder betasten. Eine Person, neu in der bisherigen Konstellation, die sich am rechten Rand des Bildes befindet, wahrscheinlich eine weiß angezogene langhaarige Frau mit einem rosa Schal, ist die einzige, die den Mann mit aller Sicherheit  mit ihrer zwei Händen berührt, oder gar ankratzt und angreift. Sie unterscheidet sich somit von allen anderen, die vorhin entweder ganz unbeweglich da standen oder nur ganz leichte Berührungen betätigten. Die neue Person dagegen wirkt dominant und possesiv.

Ausw  neu 11Ausw  neu 56Ausw  2 11Ausw  12IMG_0525

Diesmal sieht man den Mann im Weiß von hinten, vom Po ab zu Schulterblätter. Er steht ganz still und hinter ihm stehen drei Personen, von denen man nur Hände sieht. Sie alle verbessern etwas am Hosensattel oder Hemd des Mannes. Die zwei Hände und nackte Unterarme im Hintergrund gehören wahrscheinlich einer Frau, die zwei in der Mitte – in den schwarzen Ärmeln, linke Hand mit einer dicken Uhr  und zwei massiven silbernen oder stahlernen Eheringen – einem Mann. Von der Person, die ganz vorne steht, kann man unmöglich sagen, ob ein Stückchen Hand, das man sieht, einem Man oder einer Frau gehört.

***
Wenn man all diese Bilder als eine Reihe sieht, kann man sagen, dass sich auf dem ersten Bild vier glückliche Menschen befinden, konkrete Personen, mit Gesichter und Namen, auch wenn wir sie nicht kennen. Diese vier Personen werden im Laufe dieser kurzen Geschichte immer stärker fragmentiert und depersonaliesiert, um auf dem letzten Fotos als laute Fragmente anonymer Menschen zu enden. Sehr befremdend.

Fotos: Karsten Hein. Mehr über das Projekt auf der Seite “Bilder für die Blinde”