Napisałam publikując pierwszy tekst Karusi, że to jej harcerskie powiązania sprawiły, że Mama poznała się z Tatą. Karusia i Mama pojechały bowiem na wakacje do Gdańska, gdzie Karusia chciała się spotkać ze swoją przyjaciółką z harcerstwa, Marią Krynicką. Maria Krynicka (z domu Mudryk) była przed wojną naczelniczką harcerek RP, a prywatnie była Ciocią Taty. Tata tam mieszkał, bo (za namową Cioci) studiował w Gdańsku budowę okrętów. No i tak się poznali.
Tata pięknie to opisał w swojej autobiografii Śladami życia.
Dariusz Bogucki
Lato 1947 roku było piękne i gorące, a dla mnie, po pierwszym roku studiów, również bardzo pracowite. Prędko skończyła się wakacyjna laba, wypełniona żeglowaniem. Przyszedł czas na letnią praktykę studencką, na którą przydzielono mnie do Gdyńskiej Stoczni Remontowej. Warunki były tam, ogólnie mówiąc, polowe. Królowała prowizorka i radosna improwizacja, do tego brakowało narzędzi i wyposażenia. Robiłem wprawdzie, co mi kazano, bo mimo wszystko człowiek lepiej się czuł pracując, niż obijając bez zajęcia, ale w sumie praca była męcząca. Niemal równie męczące były dalekie i niewygodne dojazdy. Wracałem na Batorówkę – tak nazywaliśmy dom wujostwa, na ulicy Batorego we Wrzeszczu – zniechęcony i brudny, potwornie zmęczony, a do tego piesko głodny.
Była połowa sierpnia. Dzień minął jak co dzień. Wróciłem do domu, umyłem się i siadłem w kuchni, gdzie babcia Jadwiga podała mi talerz zupy. Byłem głodny jak wilk, nic dziwnego, że poza talerzem reszta świata w ogóle dla mnie nie istniała. No, nie całkiem, bo głowę miałem zaprzątniętą matematyką, nad którą ślęczałem wieczorami. Egzamin poprawkowy wyznaczono na koniec sierpnia, a oblanie go równało się skreśleniu z listy i wyrzuceniu z Politechniki.
W takim stanie ducha jakoś nie dotarło do mojej świadomości, że naprzeciwko mnie przy stole usiadła dziewczyna. Po prostu jadłem i myślałem o matematyce. Dopiero przy drugim talerzu, gdy głód nieco zelżał, zauważyłem, że tam jest. Jadłem dalej, ale matematyka gdzieś się ulotniła. Obserwowałem i rejestrowałem, choć jeszcze nie wiedziałem, dlaczego. Miałem tylko nadzieję, że nic po mnie nie widać.
Chyba za wiele się nie odzywałem, ona zresztą też nie. Wydawała się zamknięta w sobie, nieśmiała i raczej milcząca. Po prostu tam była, a ja nie mogłem oderwać od niej oczu. Tak więc z tego pierwszego spotkania wyniosłem przede wszystkim obraz.
Nieduża, czarnowłosa, o filigranowej figurze. Sprawiała wrażenie czegoś bardzo egzotycznego. I zachwycającego. W istocie, tak zachwycającego i pełnego uroku, że cała reszta cech, które zazwyczaj charakteryzują daną osobę, niemal umknęła mojej uwadze. Jednak nie, utrwalił się nie tylko obraz. Był jeszcze ten uśmiech – trochę jakby smętny czy przepraszający, i sposób bycia, znamionujący dystans do wszystkiego i melancholię, a może brak żywiołowej radości życia.
Następne dni, zamiast zatrzeć, pogłębiły wrażenie z tego spotkania. Było wprawdzie krótkie i dość milczące, jednak smutna dziewczyna tak mnie poruszyła, że postanowiłem przeprowadzić ostrożny, aczkolwiek, jak teraz myślę, zapewne dość niezgrabny wywiad na jej temat. Od babci Jadwigi dowiedziałem się, że ma na imię Irena. Od cioci Marysi wyciągnąłem, że jest krewną pani Karoliny, przyjaciółki cioci z harcerstwa. Najmłodsza kuzynka, Teresa, dorzuciła kolejną garść cennych informacji: dziewczyna studiuje w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, jej rodzice nie żyją, a do Gdańska przyjechała na wakacje. W niedzielę, po całym tygodniu męczącej praktyki w stoczni, zamiast jak zwykle na jacht, dałem się namówić i pojechałem z Marytą, kolejną kuzynką, do Sopotu na jakąś wystawę malarstwa. Już obejrzeliśmy wszystko i zbieraliśmy się do wyjścia, gdy nagle zobaczyłem, że ona – „moja” dziewczyna – właśnie wchodzi do galerii. Tak mnie to poruszyło, że tym razem postanowiłem działać. Skoro studiuje sztuki piękne, to może wrócimy na wystawę z fachowym przewodnikiem? Maryta bardzo się zdziwiła, ale z tego zdziwienia zapomniała zaprotestować. Przyznam, że pomimo dwukrotnego obejrzenia wystawy, nic z niej nie zapamiętałem, nie potrafiłbym nawet powiedzieć, co to było za malarstwo. Wiedziałem tylko jedno, że nagle, i to bardzo gwałtownie, przekręciła się oś mojego życia, otwierając przede mną całkowicie nowy, nieznany i niezwykle absorbujący świat. Wszystko odbyło się tak jakoś dziwnie niepostrzeżenie, wręcz bezszelestnie i jakby bez mojego udziału, a jednak efekt był piorunujący. Kiedy w parę dni później Irena zjawiła się ponownie na Batorówce, wiedziałem już, że jestem absolutnie po uszy zakochany. Chociaż tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to znaczy, ani co mam dalej z tym fantem zrobić. Krótko mówiąc, na jej widok zbaraniałem. Wujostwo mieli wielką tekę grafik Michała Anioła. Chcąc zyskać na czasie, rozłożyłem przed nią na stole dzieła mojego imiennika (nie wiem, czy już wspominałem, że na chrzcie ojciec dodał mi do Dariusza imiona Michał Anioł, zapewne w nadziei, że pójdę kiedyś w ślady mistrza). Jej kazałem oglądać album, a sam… uciekłem do lasu, który był o kilka kroków od domu, zaraz za płotem.
Wróciłem po godzinie z jedynym postanowieniem, jakie mi przyszło do rozkojarzonej głowy. Muszę jej natychmiast o wszystkim powiedzieć. Irena skończyła już przeglądanie albumu i, lekko zdezorientowana, zbierała się do wyjścia, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. W porywie determinacji oznajmiłem, że mam jej coś niezwykle ważnego do zakomunikowania. Zdziwiła się, ale posłusznie poszła za mną na balkon. Tam jednym tchem wyrzuciłem z siebie, że ją kocham i chcę się z nią ożenić, ale żeby się nie martwiła, bo na pewno zostanę z nią przez całe życie, nie tak jak mój ojciec, który opuścił mamę. Wtedy, po raz kolejny w tak krótkim czasie, cały świat zawirował. Bo ona zarzuciła mi ręce na szyję, a potem nieśmiało wyznała, że też mnie bardzo kocha. Następnie, już bez dalszych zbędnych słów, zaczęliśmy się całować, co tak oburzyło Dżeka, małego foksterierka wujostwa, że zaczął szczekać jak oszalały. Wyjrzała na to ze swego pokoju babcia Jadwiga, chwyciłem więc Irenę za rękę i uciekliśmy do lasu. Długo po tym lesie krążyliśmy, niewiele mówiąc, tylko całując się zapamiętale.
Taki był początek naszego wspólnego życia.
***
I rzeczywiście – nie opuścił jej aż do śmierci.
Na zdjęciach poniżej owe teczki z reprodukcjami dzieł Michała Anioła. Posiadam je do dziś.
Za tydzień uzupełnienie czyli wpis o Cioci Marysi.