Ewa Maria Slaska

Nowy Jork. Sen amerykański (1984)
Wylądował na lotnisku La Guardia 1 czerwca 1984 roku rano. Z okien samolotu przy bezchmurnym niebie widział Statuę Wolności, ruch statków po rzece Hudson, panoramę metropolii. Widział też Rikers Island, a niewykluczone, że nawet Hart Island, ale jeśli nawet, to obie mu zaledwie mignęły. I w końcu nic o nich nie wiedział i nie miał wiedzieć.
Miał za sobą długi lot, z przesiadkami we Frankfurcie nad Menem i w Amsterdamie. Całą noc nie spał, czuł się brudny i wymięty, choć stewardessy w ostatnim obchodzie po pokładzie zamiast oferować przekąski, jedzenie lub drinki, rozdawały mokre, gorące chusty, które wyciągały drewnianymi szczypcami z metalowych pojemników. Wydaje się, że wszyscy pasażerowie wiedzieli, do czego służą te parujące szmaty. Tylko Stefan nie wiedział i włożył narożnik chusty do ust, myśląc, że to może inny sposób podawania napojów. Na szczęście dyskretny rzut oka na boki pouczył go, co to jest – ręczniki do wycierania twarzy, karku i rąk, po to by wyjść na lotnisko nieco odświeżonym.
Tym niemniej był zmęczony, szary na twarzy i wymięty, zewnętrznie i wewnętrznie. Miał na sobie jedyny garnitur, jaki posiadał – brązowy, sztruksowy, używany, kupiony w Berlinie w sklepie z ciuchami z drugiej ręki. Włożył go, bo garnitur nie mieścił się w walizce i Stefan nie wymyślił dla tych dwóch sztuk odzieży, marynarki i spodni, innego sposobu transportu. Już o 10 rano na lotnisku było gorąco i Stefan pocił się niemiłosiernie w bawełnianej beżowej koszulce polo i ciemnym grubym garniturze. Przechodząc przez halę lotniska zobaczył swoje odbicie w szybie sklepu z elegancką damską bielizną. Na tle białych manekinów w koronkowych majtkach i stanikach wydawał się sobie ciężki, zwalisty, ciemny i ponury.
Basia stała tuż przy wyjściu z hali odpraw, szczupła, opalona na kolor jasnej brzoskwini, ubrana w lekką białoróżową sukienkę i czółenka na niewysokim obcasiku. Utleniła się i zmieniła uczesanie. Przedtem miała ciemne włosy obcięte na gładkiego pazia ze szpicami zachodzącymi na policzki, teraz była jasną blondynką, włosy się jej kręciły, miała loczki jak Shirley Temple. Stefan w pierwszej chwili w ogóle jej nie poznał.
Przez jakiś czas nic nie mówili, nie objęli się, nie przytulili. Stali i patrzyli na siebie ze zdziwieniem, którego nawet nie starali się ukryć. Wyglądali jak mieszkańcy dwóch odmiennych planet, a właściwie byli nimi. Planeta Polska, planeta Berlin Zachodni, planeta Europa oblepiły twarz i ciało Stefana jak szczelny kokon. Były zresztą też i inne planety, planeta więzienie, planeta przesłuchanie, planeta obóz dla internowanych w Jaworzu. Nie było tam kwitnących bzów, a w każdym razie, nawet jeśli były, Stefan ich nie zauważał.
Podobnie jak nie zauważył, że jest w Nowym Jorku – stolicy świata, nie zauważył szaleńczego ruchu na ulicach, nie słyszał niemilknących klaksonów, nie widział jarzących się światłami wieżowców i szalonych mostów.
Basia wyglądała jak istota z raju. Stefan początkowo pomyślał, że Basia już jest mieszkanką amerykańskiego raju, ale gdy dojechali wysmarowanym metrem na Bronx i weszli do budynku, w którym mieściło się mieszkanie Basi, wrażenie to minęło. Dom był obskurny, koło wejścia stały kubły na śmieci. Na podłodze w mieszkaniu nie było nawet wykładziny dywanowej, tylko coś w rodzaju pogipsowanego klepiska pomalowanego farbą olejną na kolor byczej krwi. Stefan pomyślał, że to brzydkie, obce mieszkanie lepiej do niego pasuje niż własna żona.
Wyciągnął ręce, spróbował objąć Basię, przyciągnąć ją do siebie, przytulić, może nawet podprowadzić do łóżka, ale Basia wymknęła się mu z objęć, a on był zbyt zmęczony, żeby się upierać.
Niewątpliwie i Stefan, i Basia spodziewali się, że Ameryka stanie się ich rajem. Tak musiało być. Nikt, wyjeżdżając na drugi kontynent, a nawet tylko do innego kraju, nie oczekuje, że w nowym świecie zdechnie jak pies pod płotem. Pewien znajomy Stefana tak to właśnie sformułował: jak masz zdychać pod płotem, to lepiej zdychaj u siebie, a nie wśród obcych. Było w tym zawarte pewne ostrzeżenie, które z kolei wujaszek Wierusz sformułował jeszcze prościej. Jeśli jesteś nieudacznikiem, trzeba było zostać w Polsce, Polska to kraj dla nieudaczników, zawsze cię tam ktoś złapie i przytuli do serca, zanim spadniesz na dobre i rozbijesz sobie głowę o bruk. Oczywiście wujaszek miał na myśli PRL, w kapitalistycznej Polsce w latach 90 nie było już tak słodko – rodziły się fortuny, a jednocześnie ludzie umierali pod płotem. Ale polski mit pomocy nieudacznikom trwał w najlepsze, aż doczekał się PiSu i pieniędzy dla najsłabszych, które jednak brali przecież wszyscy, a nie tylko najsłabsi. Wtedy jednak Stefan już dawno nie żył i nie potrzebował niczego, a dawna Basia, czyli amerykańska Bianka, nie potrzebowała żadnych pieniędzy od nikogo. I to ona pomagała. Owładnięta nawet była tą stuprocentowo amerykańską ideą niesienia pomocy innym w realizowaniu amerykańskiego snu. Uważała to za swój obowiązek, uprawiając swoistą mieszaninę amerykańskiej wiary w przedsiębiorczość z polską czy europejską wiarą w kolektywną pomoc. Bianka sądziła zatem, bardzo słusznie zresztą, że jak ktoś jest słaby, to nie trzeba mu dawać pieniędzy na życie, trzeba mu za to dać szansę, podsunąć mu biznesową ideę szycia ciepłych majtek w kwiatki, albo mycia samochodów.
Była w tym pełnej krwi Amerykanką, spełniającą American Dream, czyli amerykańskie marzenie o tym, że wystarczy przyjechać do Ameryki, a przy odrobinie pomysłowości i szaleńczej pracowitości, zyska się życie jak z filmów hollywoodzkich. Setki tysięcy nowych mieszkańców USA wiedziały, że sukces to narodowy etos Stanów Zjednoczonych. Gdy przychodzili z wizytą znajomi Basi, wciąż się o tym dyskutowało.
Stefan próbował oponować.
– Nieprawda, argumentował, American Dream to nie sukces i pieniądze, to demokracja, równość i wolność, to są fundamenty Ameryki, amerykańskiej way of life, amerykańskiego społeczeństwa i kultury.
Unosił się wtedy, był zły i głośny.
Ale to oni mieli rację, a nie on.
– USA to kultura maniakalna, przekonywał Stefan, któremu gdzieś w Berlinie wpadł do ręki tekst na ten temat. Wpadł i przypadł. Można by powiedzieć, że do gustu, choć co ma przypadać do gustu w teorii, że kraj, do którego miał jechać, a teraz przyjechał, jest maniakalnie opętany mitem dorabiania się. Autor tekstu, psycholog społeczny, zobaczył w zachowaniach amerykańskich wszystkie cechy ludzkiej choroby psychicznej – twierdził, że pojawia się tu zaprzeczenie tego, co naocznie widać w realnym świecie, projekcja własnych strachów na innych. W Ameryce projektowało się własny strach na nieudaczników. Dewaluowało to wprawdzie tych innych, ale zdecydowanie podnosiło wartość samego siebie. Początkowo próbował o tym mówić.
– To depresyjna kultura, argumentował, zjadając kawałek pizzy (gdy przychodzili goście, zawsze zamawiali pizzę, tak samo było, gdy szli do kogoś z wizytą), to depresyjna kultura, a mania jest obroną przed depresją.
Na razie jednak to raczej on cierpiał na depresję, podczas gdy Basia dosłownie z dnia na dzień zmieniała swoją pozycję na drabinie społecznej.
W międzyczasie zmieniła nazwisko. Było oczywiste, że nazwisko Sęp-Szarzyński w Ameryce nigdy nic nikomu nie powie, że nikt nigdy nie będzie wiedział, że w rodzinie jej męża był słynny renesansowy poeta polski, jeden z tych tajemniczych poetyckich duchów, wybrańców bogów, którzy odchodzili młodo, pozostawiając po sobie niezwykły, metafizyczny i twórczy dorobek. Nie było się czym chwalić, bo żaden szesnastowieczny autor sonetów, nawet po łacinie, nie był w Ameryce powodem do chwały. Pragmatycznie machnęła więc ręką na wielkość rodu, oceniła, że nikt jeszcze nie wymówił tu jej nazwiska prawidłowo i po krótkim namyśle wystąpiła do sądu o prawo używania nazwiska panieńskiego, w którym jakiś urzędnik dokonał pewnej zmiany, napisał bowiem, że nazywa się Bianca Grubba, a Basia na to milcząco przystała. Gdy Małgosia poszła na studia, wystąpiła z kolei do sądu o zmianę imienia z Małgorzaty na Margaret i prawo używania takiego nazwiska, jakiego używa matka. Tadzio natomiast, nie oglądając się na sądy i inne sprawy formalne, gdy został raperem i poszedł na naukę szkutnictwa, po to by produkować deski surfingowe, nazwał się po amerykańsku Ted Sep, i tak to jeszcze za życia Stefana, w momencie jego rozwodu z Basią, ich rodzina składała się z Stefana Sępa-Szarzyńskiego, Bianki Grubba, Margaret Grubba i Teda Sepa.
Ich polscy przodkowie ze wstydu obróciliby się w grobach, gdyby oczywiście nieboszczycy naprawdę obracali się w grobach.
Po latach socjologowie ocenią, że Polonia posolidarnościowa w USA nie garnęła się do polityki i nawet ci, którzy w Polsce byli rzeczywistymi działaczami opozycyjnymi, a nie tylko opowiadali o rozrzucaniu ulotek, w Ameryce zmienili opcję, stawiając na rozwój indywidualny, czyli – mówiąc jasno – zarabianie pieniędzy. Takie były tu twarde wymogi życia. Bez pieniędzy nie można się było wyprowadzić z miejskich czynszówek do zamożnych przedmieść, posłać dzieci do dobrej szkoły ani na studia. Z czasem ten zamysł realizowali. Indywidualnie powodziło im się całkiem dobrze, zarabiali i inwestowali w przyszłość swoich dzieci. Stosowali się do ogólnej zasady, którą tak naocznie wyłożył wujek Wierusz: trzeba się dorabiać. Przy okazji Basia ze zdumieniem dowiedziała się sama o sobie, że jest lepsza „w te klocki” od innych Polaków i wielu innych mieszkańców Amerykańskiego Raju. Była po prostu dobra i już.
Po rozmowie z wujkiem Wieruszem Stefan zapytał Basię, czy uważa, że powinni jakoś lokować pieniądze, bo na razie po prostu wpłacali nadwyżki na konto oszczędnościowe. Był rok 1985.
– Może by przenieść oszczędności na konto u Karczewskiego?
– Jakiego Karczewskiego?, zapytała Basia.
Stefan zdziwił się, że Basia nie wie, kto to jest Karczewski. Ale w końcu to on pracował wśród Polaków, a ona nie.
– Taki jeden, powiedział, założył właśnie bank. Eugeniusz. Jest też jego syn. Płacą lepszy procent niż banki amerykańskie.
W roku 1991 Eugeniusz Karczewski został skazany na pięć lat więzienia za wyłudzanie pieniędzy i oszustwa. Okradł około tysiąca inwestorów, wyłudził od nich 34 milliony dolarów. Basia nigdy nie ulokowała pieniędzy u Karczewskiego, Stefan owszem, ale zdążył je wybrać, gdy stał się bezrobotny, czyli zanim Karczewski zbankrutował.
Stefan w ogóle nie znał się na finansach, nie bardzo więc rozumiał, na czym polegało to oszustwo. Wpłacał Karczewskiemu co miesiąc małą sumkę stu dolarów, a on dopłacał mu też co miesiąc 25.
– Bo, powiedziała Basia, jego bank nie miał kapitału, gdy chciałeś wyjąć pieniądze, dostawałeś to, co akurat ktoś inny wpłacił. To się nazywa piramida Ponziego, powiedziała i narysowała na kartce zbudowaną z poziomych pasów piramidę. To system naganiaczy. Ktoś cię namówił?
– Tak, Mateusz.
– Mhm, powiedziała Basia. Tu jest Karczewski powiedziała i pokazała ołówkiem czubek piramidy. Paseczek pod spodem to było pierwszych sześciu klientów Karczewskiego. Ci musieli mu nagonić 36 klientów. Tu, gdzieś pewnie byłeś Ty. Basia pokazała pasek 10 od góry. Też pewnie kogoś namówiłeś, prawda?
– Nnno tak, Zenka i Henka. Byli to dwaj koledzy z pracy, którzy zawsze trzymali się razem. Stefan nie wiedział nawet, czy chłopaki naprawdę tak mają na imię, czy je sobie przerobili na użytek amerykański. Jemu też sugerowano Steve’a, ale jakoś udało mu się wywalczyć prawo do Stefana.
– No, ale tylko dwóch. Tak jest zawsze. Nikt nie nagania tych sześciu. Jeśli każdy z nowych klientów nagoniłby do banku sześciu nowych, a ci znowu, każdy po sześciu – tu, Basia nadal pukała w dziesiąty pasek od góry, bank miałby w tym miejscu więcej klientów niż cała Polska mieszkańców. Cały obrót finansowy takiego banku to wpłaty i wypłaty, a nowe wpłaty finansują wszystko. Karczewski to mały pionek, taki Grobelny wypłacał swoim udziałowcom nawet 300% ich wkładów, bo to napędzało napływ następnych facetów z pieniędzmi.
– Nie żartuj. Można założyć bank nie mając pieniędzy?
– Teoretycznie tak. Cały system pada w momencie, jeśli wszyscy, którzy zainwestowali w taki bank w tym samym momencie chcieliby odebrać włożony do banku kapitał. Tak się czasem zdarza i wtedy te banki upadają, chyba że państwo je wesprze finansowo.
– Rozumiem, mogę być oszustem i udawać, że założyłem bank, a jak mi się nie powiedzie, to państwo mnie wesprze z pieniędzy podatnika. Kto to wymyślił? Ten Ponzi?
– Ciekawe pytanie. Nie, oczywiście Ponzi po prostu sto lat temu założył pierwszą taką piramidę, która była wielka. Bo małe piramidy tworzą się wszędzie, nawet tam, gdzie kilkanaście osób pracujących w jednym miejscu wrzuca po dolarze do wspólnej kasy, żeby podratowywać w nagłych wydatkach tego z kolegów, który akurat jest w potrzebie. To procesy samoistne.
– No, ale ci faceci, ten Ponzi, ten Karczewski, ten Grobelny to oszuści, czy nie, bo już nie rozumiem.
– Niby nie, ale jak już wiedzą, że są niewypłacalni, a nadal naganiają nowych udziałowców, to jednak są.
– A skąd ty to właściwie wiesz?
– David mi wyjaśnił.
***
Wiadomości zawarte w tym rozdziale zawdzięczam książce Maksymiliana Berezowskiego, Ameryka pięknych snów, 1989 i Iwonce
Ewo. Coraz bardziej ciekawi mnie Twoja książka. Pozdrawiam