Łapacz na polu żyta

Ewa Maria Slaska:

W miniony piątek minęło 70 lat od wydania Buszującego w zbożu J. D. Salingera. Dziwaczny tytuł, ale i tak wszyscy pamiętamy, o co w nim chodzi. Niestety Catcher in the rye został nieprawidłowo przetłumaczony na polski. Holden Caulfield nie chciał, jak dorośnie, buszować w zbożu, chciał być “łapaczem” dzieci, buszujących w łanie dojrzałego żyta na polu, które dochodzi do krawędzi przepaści. Ale myślę, że niczego nie powinniśmy już zmieniać w tym, że po polsku książka nazywa się “buszujący w zbożu”, bo to dobry tytuł i wywołuje dobre, obrazowe skojarzenia.

Mnie jednak zawsze intrygowały kaczki w tej powieści. Holden właśnie uciekł ze szkoły (a właściwie opuścił ją kilka dni przed czasem) i odwiedza swojego nauczyciela angielskiego, który dał mu złą ocenę za ostatnie wypracowanie. Nauczyciel się tłumaczy, dlaczego musiał to zrobić, Holden mu coś odpowiada.

Najzabawniejsze, że plotąc tak trzy po trzy myślałem przez cały czas o czymś innym. Mieszkam stale w Nowym Jorku i myślałem o stawie w południowej części Parku Centralnego. Zastanawiałem się, czy będzie zamarznięty, kiedy przyjadę, a jeżeli zamarznie, co się stanie z kaczkami. Głowiłem się, co robią kaczki, kiedy lód ścina cały staw. Czy ktoś po nie przyjeżdża ciężarówką i zabiera je do zoo albo gdzie indziej, czy też może same po prostu odlatują?

Pytanie powraca, gdy Holden, już w Nowym Jorku, jedzie taksówką.

Nagle coś mi się przypomniało.
– Ej, słuchaj pan. Pewnie pan zna te kaczki na lagunie w południowej części parku.
– Co?
– Kaczki z tego jeziorka? Może pan przypadkiem wie, gdzie się podziewają, kiedy woda zamarza? Nie wie pan tego przypadkiem?
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że mam jedną szansę na milion, żeby trafić na szofera, który by to wiedział. Obejrzał się na mnie, popatrzył jak na wariata.
– O co chodzi? – spytał. – Balona pan ze mnie robisz czy jak?
– Nie, skąd znowu. Po prostu jestem ciekawy. Nic więcej.

Prawdopodobnie na zasadzie skojarzeń Holden następnego taksówkarza pyta o to samo.

Po jakimś czasie nawiązałem coś w rodzaju rozmowy z kierowcą taksówki. Nazywał się Horwitz. Okazał się o wiele sympatyczniejszy od tamtego taksówkarza, z którym jechałem poprzednio. Przyszło mi więc do głowy, że może on coś wie na temat kaczek.

– Panie Horwitz – powiedziałem – czy pan przejeżdża czasem koło laguny w Parku Centralnym? Wie pan, w południowej części parku?
– Koło czego?
– Koło laguny. Takie, wie pan, jeziorko. Gdzie pływają kaczki. Wie pan?
– Aha. No to co?
– Zauważył pan kaczki, co tam pływają w kółko po wodzie? Wiosną i latem. Czy pan przypadkiem nie wie, gdzie one się podziewają w zimie?
– Kto?
– Kaczki. Nie wie pan tego przypadkiem? Czy może ktoś po nie przyjeżdża i zabiera je samochodem, czy też same odlatują na południe?
Horwitz odwrócił się i popatrzył na mnie. Chłop był widać z natury niecierpliwy. Chociaż zły nie był.
– Skąd, u diabła, mam wiedzieć? – odrzekł. – Skąd, u diabła, mam wiedzieć takie głupstwa?
– W każdym razie niech się pan nie gniewa – powiedziałem. Gniewał się. Może o to pytanie, a może o coś innego, nie wiem.
– Kto się gniewa? Nikt się przecież nie gniewa.
Nie próbowałem dalszej pogawędki, skoro taki był drażliwy. Ale on sam się odezwał. Znów się odwrócił i rzekł:
– Ryby nigdzie się nie wynoszą. Zostają na miejscu. W tym tam głupim jeziorku.
– Ryby to co innego. Ryby są inne. Ja mówię o kaczkach – odparłem.
– Co to za różnica? Żadnej różnicy nie ma – powiedział Horwitz.
Cokolwiek mówił, miało się wrażenie, że okropnie się irytuje.
– Dla ryb zima jest jeszcze cięższa do wytrzymania niż dla kaczek. Niech się pan zastanowi.
Przez chwilę nic nie odpowiadałem. Potem powiedziałem:
– Może i racja. No, więc, co robią ryby, kiedy całe jeziorko aż do dna zamarza, a ludzie ślizgają się po nim?
Horwitz znowu się odwrócił.
– Rany boskie, o co panu chodzi? – wrzasnął na mnie. – Gdzie mają się podziać? Siedzą tam gdzie zawsze.
– Nie mogą przecież nie zwracać wcale uwagi na lód. To niemożliwe.
– A kto mówi, że nie zwracają uwagi? Jak jest lód, to każdy go przecież widzi – powiedział Horwitz.
Był okropnie wzburzony, bałem się, że wpakuje wóz na latarnię czy coś w tym rodzaju.
– Żyją sobie dalej w lodzie. Taka już ich cholerna natura. Zamarzają na miejscu, tak jak są, na całą zimę – Taak? A co żrą? Bo jeżeli zamarzają na dobre, to nie mogą pływać i szukać sobie żarcia.
– Rany boskie, czego pan chce? Całym ciałem ciągną pożywienie, i co im tam potrzeba, po prostu z rozmaitego wodnego zielska i śmieci, co są w lodzie. Mają wciąż pory otwarte. Taka ich cholerna natura. Rozumie pan?
I znów się odwrócił do kierownicy, żeby na mnie popatrzyć.
– Aha – powiedziałem.
Dałem temu spokój. Bałem się, że rozwali wóz i mnie razem z wozem w drzazgi. Zresztą słaba przyjemność dyskutować z takim obraźliwym facetem.
– Może by pan zgodził się przystanąć i wstąpić ze mną gdzieś na jednego? – spytałem.
Nic nie odpowiedział. Pewnie jeszcze rozmyślał o rybach. Powtórzyłem propozycję. Chłop był w gruncie rzeczy sympatyczny, i zabawny także.
– Nie mam, bracie, czasu wstępować na kielicha – powiedział. – A ile właściwie pan ma lat? Dlaczego pan o tej porze nie leży w łóżku, w domu?
– Nie chce mi się spać.
Kiedy zajechaliśmy przed lokal Ernie’ego i zapłaciłem rachunek, Horwitz znowu wyjechał z rybami. Zabiłem mu ćwieka w głowę, fakt.
– Słuchaj pan – powiedział. – Gdyby pan był rybą, matka przyroda opiekowałaby się przecież panem, co? Mam rację czy nie? Nie myśli pan chyba, że ryby po prostu wszystkie zdychają zimą? Myśli pan?
– Nie, ale…
– Nie, przysięgam Bogu, że nie! – powiedział Horwitz i ruszył wozem z miejsca, jakby go piorun strzelił.

(…)

Kombinowałem że pójdę nad jeziorko i przekonam się w końcu, co kaczki robią, zobaczę, czy są tam gdzieś w pobliżu, czy też ich nie ma. Ale po dziś dzień nie wiem, jak jest naprawdę z tymi kaczkami.
Do parku było niedaleko, poza tym nie miałem dokąd iść, nie wiedziałem nawet, gdzie przespać resztę nocy, więc poszedłem. Nie czułem się ani trochę zmęczony. Tylko przegrany jak diabli.

Wszedłem do parku, Ciemno było tam, choć oko wykol.

Od urodzenia mieszkałem w Nowym Jorku, Park Centralny znam jak własną kieszeń, bo kiedy byłem mały, całymi dniami rozbijałem się po nim na wrotkach albo na rowerze, a mimo to nie mogłem tamtej nocy trafić nad jeziorko. Wiedziałem, gdzie jest – w południowej części parku – ale nie mogłem go znaleźć w żaden sposób. Musiałem być gorzej zalany, niż mi się wydawało. Szedłem i szedłem, coraz ciemniej się robiło dokoła i coraz bardziej ponuro. Nigdzie w parku żywej duszy nie spotkałem. Z tego zresztą byłem zadowolony. Pewnie bym zwiał ze strachu, gdybym się na kogoś napatoczył. W końcu znalazłem, czego szukałem. Woda była częściowo zamarznięta, a częściowo nie. Kaczek ani śladu. Obszedłem całe to cholerne jeziorko, raz o mały włos nie chlupnąłem do wody, ale kaczek ani widu, ani słychu. Przyszło mi na myśl, że jeżeli są w pobliżu, to pewnie o tej porze śpią gdzieś tuż nad brzegiem, w trawie. No i tym sposobem o mało nie wpadłem do wody. Ale kaczek nie znalazłem. Ani jednej.

To tyle o kaczkach.

Przełożyła Maria Skibniewska

3 thoughts on “Łapacz na polu żyta

  1. wiem, ze to niepoprawne, ale moim zdaniem tytul “buszujacy w zbozu” oddaje dobrze i celnie atmosfere opowiadania salingera;

  2. A więc to borowanie dziury w głowie, (a często w wyniku tego “natrętcwa” rownież w rzeczywistosci) dobrze z tego, bardzo młodego okresu u siebie znam.
    Bylam “podróżniczką” gotową wszystko odkrywać, ale bez ostatecznego zacięcia i niestety wiedzy odkrywców.
    Często nie dochodziłam już nawet
    do stadium konfrontacji: “kaczek w zimie nie ma na lagunie”, nie mówiąc już o znalezieniu odpowiedzi na pytanie: “ale gdzie w takim razie są?”. Dlatego nie zostałam ani podróżniczką, ani odkrywczynią w wieku dorosłym.
    Może też dlatego, że rownież wszystkich dookoła, młodszych
    i starszych wkurzałam?
    Och, jak podobał mi się ten wpis….
    Dziekuję. T Ru

  3. “szczerze mowiac nie pamietam kiedy ta nowela wpadla mi do reki, ale na pewno bylo to w latach 70-tych u.s., kiedy historie coming of age byly jeszcze bardzo popularne i odgrywaly podobnie wazna role tak jak dzisiaj opowiadania
    coming out; juz sama sceneria, nowy jork, a zwlaszcza central park, byly dla czytelnika znudzonego literatura realnego socjalizmu juz dogorywajacego prl- u, jak i wszechobecnym magicznym realizmem modnej wowczas literatury poludniowoamerykanskiej, czyms orzezwiajacym; to czytalo sie jednym tchem, i tak jak pierwsze opowiadania marka hlaski, wrecz pod napieciem;
    to bylo mieso, soczysty stek rzucony na intelektualny stol mlodego dinozaura, kawal niepodrobionego zycia na pograniczu nadziei, bolu i wscieklosci;
    tak, to jest to! myslalem, tak chcialem pisac, ale niestety nie dalem rady(…)”
    fragment wspomnien

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.