Magdalena Ciechomska
Koty
Ponieważ jest lato, są wakacje, przyroda rozkwita, więc i moje wspomnienia krążą wokół naszego dawnego ogrodu i jego mieszkańców. Ogród ten otaczał stary, rodzinny dom Ciechomskich na warszawskim Mokotowie. Z czasów przedwojennych ocalało w nim pięć wysokich drzew orzecha włoskiego, dwie stare jabłonie i śliwa węgierka. Było jeszcze kilka mirabelek, najwcześniej wiosną pokrywających się białymi kwiatami. Od ulicy rósł szpaler świerków, posadzonych przez mojego teścia, między nie wcisnęła się czeremcha i dwa krzewy bzu lilaka, jaśminowiec oraz różowo kwitnący migdałowiec. Jeden róg domu oplatała liliowa glicynia, po murze ganku pięły się pędy winorośli, podobno przywiezionej przez dziadka gdzieś z głębi Rosji. Z tyłu ogrodu rosły cztery dorodne, rozłożyste krzewy dzikiego bzu.
Od kwietnia do końca czerwca ogród pełen był zapachów. Oprócz krzewów na trawniku przed domem pyszniły się amarantowe peonie. Kiedy przekwitły, nadchodził czas różowych i niebieskich hortensji. Na początku lipca kwitła wielka stara lipa, rosnąca (rośnie chyba do dziś?) w ogrodzie Muzeum Władysława Broniewskiego, od którego odgradzał nas mur z tyłu ogrodu, a jej rozłożyste konary zacieniały cały jego róg. W sierpniu wzdłuż alejki prowadzącej od furtki zakwitały floksy.
Wiosną ogród napełniały o świcie ptasie trele, a o zmierzchu biegały po nim jeże. Nocą budziły nas piski kun ogrodowych i od czasu do czasu rozpaczliwy krzyk ptaka, nieszczęsnej ofiary ich nocnych łowów. Najważniejszymi rezydentami ogrodu były jednak zawsze koty. Koty dzieliły się na „nasze – stałe” oraz „dochodzące”. Te ostatnie to były koty wolno żyjące, które dokarmialiśmy. Nie byliśmy w tym osamotnieni, mieszkająca na piętrze muzeum staruszka, dawna gosposia Broniewskich, systematycznie wystawiała na taras miseczki z jedzeniem, do których też zachodziły i nasze, „stałe” koty. Liczebność tego stadka zmieniała się, od czasu do czasu przybywał nowy kot, zdarzały się też tragiczne historie. Dwa kotki zginęły pod samochodem, dwa przepadły bez śladu… Kilka zmarło wskutek chorób, na które wówczas nie było skutecznych lekarstw.
Kiedy Maryla dowiedziała się, że jej brat i ja zamierzamy wziąć ślub i – zgodnie z wolą ich rodziców – zamieszkać w ich rodzinnym domu, zapytała, czy ja lubię koty. Odpowiedziałam, że w ogóle nie rozumiem, jak można kotów nie lubić? Moja odpowiedź bardzo ją ucieszyła, często później wspominała tę rozmowę i zawsze podkreślała, że tą odpowiedzią trafiłam w samo sedno, no bo przecież, jak można kotów nie lubić?!
Tych stałych kotów przewinęło się przez nasz dom chyba kilkanaście. Każdy miał swoje imię, ale były takie, które pamięta się szczególnie. Na przykład Jednooczka. Pewnego listopadowego wieczoru Maryla znalazła przy ogrodzeniu pobliskiej budowy metra młodą, burą kotkę z ogromnym ropniem w miejscu jednego oka. Natychmiast zawiozła ją do weterynarza. Operacja nie uratowała oka, ale prawdopodobnie życie kota, bo stan zapalny był już bardzo zaawansowany. Jednooczka była z nami sześć lat. Urodziła kocięta, potem, gdy została poddana sterylizacji, zmieniła zarówno wygląd jak i obyczaje. Urosła i zaczęła zachowywać się jak kocur. Wypuszczała się na dalekie eskapady, toczyła boje z kotami wolno żyjącymi. Wyróżniała się niezwykłą inteligencją i ostrożnością. Mając jedno oko, doskonale umiała przechodzić przez ulicę. Bywało, że nie widywaliśmy jej przez trzy-cztery dni. Zawsze wracała. Kiedyś wróciła bardzo chora. Niestety, nie udało się jej uratować. Została jej córka, Kluska. Żyła 19 lat, kilka razy miała młode. Zachodziła w ciążę tak szybko, że zanim się zorientowaliśmy, było za późno na sterylizację. Kilkoro jej dzieci zostało w domu, kilka kotków rozdaliśmy. Gdy ostatni raz była w ciąży, tuż przed porodem – zniknęła… Byliśmy pewni, że wydarzyło się coś złego. Pół roku później zjawiła się, tak , jakby wyszła poprzedniego dnia… Była sama. Nie znamy losu jej ostatnich dzieci. Ostatnich, bo czym prędzej umówiliśmy się z weterynarzem na operację. Potem żyła jeszcze długo i szczęśliwie. Już nie uciekała, tolerowała swoich wcześniejszych potomków. Przeprowadziła się z nami do nowego domu. W nowym, znacznie mniejszym ogrodzie najchętniej drzemała w zacisznym kątku pod jałowcem. Przeżyła wszystkie swoje dzieci. Spośród „ kotów dochodzących” wyróżniał się jeden, duży czarny kocur o zbójeckim wyglądzie, z zielonymi oczami, naderwanym uchem i górną wargą odsłaniającą biały kieł… Nazwaliśmy go przekornie Małym Czarnym Kotkiem, bo gdy przychodził do naszego domu był bardzo przymilny, mruczał, łasił się. Ale nigdy nie pozwolił zatrzymać się dłużej, jeśli nie miał na to ochoty. Chadzał własnymi drogami. Być może miał kilka domów. Za to gdy potrzebował pomocy, pojawiał się z głośnym lamentem, raz ze zropiałą raną na pyszczku, innym razem z łebkiem pokrytym świerzbowcem. Podleczony zaraz ruszał w świat i znikał na długie tygodnie.
Maryla przyjeżdżając do Warszawy, często mówiła, że w berlińskich mieszkaniach brakuje jej kota. Jakiś czas mieszkała w akademiku, tam, w okolicy znalazła chorego jeża, którym się zaopiekowała. Później, gdy już miała stałe lokum, wzięła do siebie kotkę Ewy, Matyldę. Matylda była mniej więcej w wieku naszej Kluski, umarła chyba niedługo po niej, zresztą również dożyła sędziwego, kociego wieku. W Berlinie Maryla zajmowała się także kotami osób wyjeżdżających. W ogóle zawsze była bardzo wrażliwa na los zwierząt, zwłaszcza na ich cierpienie. Pewnego razu latem znalazłyśmy na chodniku przed domem chorego gołębia, pokrytego jakimiś pasożytami. Ja następnego dnia wyjeżdżałam z synem nad morze. Maryla zapakowała ptaka w koci transporter i odniosła do przychodni weterynaryjnej.
Przez wiele lat była wegetarianką. Musiała z tego zrezygnować z powodu problemów z układem pokarmowym. Wiem też, że wspierała finansowo różne organizacje zajmujące się zwierzętami.
Kiedy przyjechała do Warszawy już po badaniach, mając zdiagnozowanego raka przełyku, opowiedziała mi, jak po otrzymaniu wyników poszły z Ewą do kawiarni, gdzie fruwały kolorowe papugi. Rok po śmierci Maryli ponownie usłyszałam tę historię również od Ewy. Bo też było to dla Maryli charakterystyczne, że w takiej chwili wybrała miejsce, w którym mogły towarzyszyć jej zwierzęta, kolorowe ptaki.