Zbigniew Milewicz
Król waletów
Nie lubię szczegółowo planować podróży; szkic owszem, warto mieć, ale później życie samo koryguje marszrutę. Jadąc w swój Rajd ozdrowieńca, opisany tydzień temu, chciałem odwiedzić Kraków, a w nim Żaczka, moje dawne siedlisko, w którym byłem ciekaw zmian i chciałem coś zobaczyć.
Mianowicie – portret dawnego kierownika domu studenckiego UJ, Jana Buszka, który kiedyś zdobił ścianę w Nowym Żaczku, klubie akademika. Namalował go pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia krakowski artysta plastyk, a także człowiek teatru – Łukasz Jasielski i wtedy obejrzałem płótno tylko raz, na szybko, bo w klubie trwała jakaś impreza. Oczywiście nie wiedziałem, czy teraz portret jeszcze tam wisi, ale gdyby gdzieś już wywędrował, to powinni znać nowy adres. Moja córka Ania i wnuczka Zosia, które mi towarzyszą w drodze na Błonia, mówią, że dobrze się czują w tym mieście; mają szczęście spotykać na swojej drodze życzliwych ludzi i to sprzyja aklimatyzacji. Jak żyło się w Krakowie i jak w akademiku ponad pół wieku temu, tego oczywiście nie wiedzą, bo skąd. Ania dojeżdżała na zajęcia na swojej uczelni z rodzinnego domu, a Zosia najpierw musi ukończyć liceum. W przyszłości jednak chciałaby być bardziej niezależna i taki akademik byłby dla niej w sam raz.
Opowiadam im więc, jak w pewne Juvenalia, na wielkim skrzyżowaniu Alei Trzech Wieszczów w pobliżu Żaczka, czwórka studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego rozłożyła na jezdni koc i zasiadła do kart. Pora była szczytowa, w kilka minut powstał spory korek, rozeźliły się klaksony, a ci spokojnie grali sobie w brydża. Zjawił się milicjant z drogówki, zasalutował i grzecznie zapytał, czy panowie studenci byliby uprzejmi przenieść się z kartami w jakieś inne, mniej kolizyjne miejsce. Na to jeden z nich, że owszem, jak pan władza siądzie do gry i wygra. Trafił chyba na karciarza, bo mundurowy bez namysłu zdjął czapkę, usiadł i zagrali w oczko. Przy trzecim rozdaniu milicjant wygrał, trefnisie honorowo zeszli ze skrzyżowania i ruch samochodowy wrócił do normy.
W Juvenalia, doroczne święto braci żakowskiej, sięgające w grodzie Kraka XV wieku, wszelka krotochwila była dozwolona. Skoro burmistrz, zgodnie z tradycją przekazywał na kilka dni studentom klucze miasta, można było prześcigać się w pomysłach na najlepszy żart i nikt nie miał o to do młodych pretensji. Potem wiara musiała wyhamować, wracało się do normalnych zajęć na uczelni, ale niektórzy świętowali dalej, jak jeszcze mieli na wino. Tylko już nie było ulgowej taryfy, jak coś przeskrobali. Za samo spanie po pijanemu na ławce w parku miewało się kłopoty. Pewnej nocy posterunkowy przyprowadził do Żaczka wstawionego, młodego człowieka i powiedział dyżurującemu portierowi, że chce rozmawiać z kierownikiem domu. Portier – był to chyba Armatys – lojalnie uprzedził milicjanta, że pan Buszek już śpi i ogólnie nie lubi, żeby go w nocy budzono. Tamten postawił jednak na swoim. Buszek zjawił się po chwili zaspany, w swojej szlafmycy i płaszczu narzuconym na koszulę nocną, bo piżam nie uznawał, potoczył niechętnym wzrokiem po nocnych markach z akademika, którzy w międzyczasie oblegli portiernię i warknął:
– Czego pan chcesz…
Na to stróż prawa, że zastał delikwenta śpiącego w stanie nietrzeźwym na Plantach i bez dokumentów tożsamości. Kiedy zapytał go, gdzie mieszka, usłyszał, że w Żaczku, ale na waleta, czyli bez zameldowania. Przyprowadził go tu więc, żeby ustalić, czy to prawda, a przy okazji dowiedzieć się, dlaczego kierownik domu toleruje u siebie ludzi bez zameldowania, czyli waletów.
– Dużo tu takich mieszka ? – dopytywał się.
Buszek był pięćdziesięcioparoletnim mężczyzną, słusznego wzrostu i atletycznej postury, milicjant, choć młodszy, sięgał mu do brody, ale gospodarz załatwił go psychologicznie:
– Ja panu dobrze radzę, lepiej idź pan stąd, bo jak zawołam wszystkich waletów, którzy tutaj mieszkają, to pan żywy stąd nie wyjdziesz.
Na co dzień nie dawał chłopakom żyć, tropił, wyrzucał z akademika, oni wracali, dekowali się w innych pokojach, on ich znowu namierzał, ale kiedy przychodziło zagrożenie z zewnątrz, bronił delikwentów. Sam, na trzecim roku, przez parę miesięcy mieszkałem na dziko w Żaczku. Wiedział o tym, znał wszystkich waletów z imienia i nazwiska, ale za bardzo nie utrudniał mi życia, może dlatego, że moje podanie o kwaterunek w DS zostało załatwione pomyślnie, tylko nie było wolnych miejsc. Niemniej któregoś dnia zaczepił mnie na schodach i doszło do następującej wymiany zdań:
– Czemu pan nie mieszkasz u narzeczonej?
– Bo jej nie mam.
– To kup se pan sznur i się powieś.
– Nie mam na sznur.
Przekrzywił charakterystycznie siwiejącą głowę, łypnął na mnie znad okularów i wysapał:
– To przyjdź pan jutro do biura, coś może się znajdzie
Jakiś doktorant zwalniał akurat jednoosobowy pokój i przez dwa tygodnie mieszkałem jak gość, a później dostałem miejsce w prawniczej czwórce. Dzieliłem ją z Jędrkiem Ziębą – późniejszym, szanowanym profesorem nauk prawnych na UJ, który niestety już nas pożegnał, z Bogdanem Bednarkiem i Jurkiem Kowalskim, czyli dziadkiem, dzisiaj mieszkającym za oceanem, a moje lokum było już w pełni legalne.
Za tamtych czasów najbardziej ściganym w akademiku waletem był niejaki King, bodajże student rusycystyki. Nie znam powodu, dla którego Jan Buszek tak uporczywie go tropił, może nie lubił ruskich, kto wie… W każdym razie kiedyś zgodziliśmy się, żeby King, na jedną noc – no, góra dwie – zatrzymał się w naszym pokoju. Daliśmy mu do przenocowania pawlacz na walizki, gdzie zwykle lokowali się waleci. Ledwo wszedł na górę, pukanie do drzwi. Pytamy, kto tam, a z drugiej strony kierownik we własnej osobie. Wchodzi do środka i mówi, że szuka Kinga, my na to, że u nas go nie ma. A on, że jest, bo rozpoznaje jego krawat na wieszaku. Faktycznie kolega całymi dniami i wszędzie nosił ten sam krawat; z powodu nadmiernej eksploatacji nie wiadomo już było, jakiego jest on koloru, ale węzeł imponował iście królewską wielkością i znamionował Kinga, jak Big Ben – Londyn. Właściciel nigdy go nie rozwiązywał, do spania tylko trochę luzował, żeby ozdobę zdjąć z szyi i nazajutrz ponownie zakładał. No i ten właśnie krawat, który wisiał w naszym pokoju, był koronnym dowodem, że kłamiemy i King musiał w końcu zejść z pawlacza.

Kierownik słynął z lapsusów językowych, przeinaczeń, które później krążyły po akademiku ku uciesze mieszkańców. Zanim przytoczę jeden, mała dygresja. W latach sześćdziesiątych studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego zobowiązani byli – w ciągu pierwszych trzech lat nauki – do odbycia służby wojskowej, w ramach zajęć miejscowego Studium Wojskowego; podobnie było na wszystkich polskich uczelniach. W wybrane dni zakładało się więc mundur i szło na ćwiczenia z musztry, wykłady z taktyki, polityczne pranie mózgu, szkolenie ogniowe, albo jechało na poligonowy Pasternik. Czołgaliśmy się tam, forsowali różne przeszkody, nacierali tyralierą na wroga i oczywiście strzelali z kałasznikowów. Kiedy nie strzelaliśmy do celu, to każdy otrzymywał swój przydział ślepaków i jeżeli nie zużył wszystkich, to miał do wyboru – oddać je po zajęciach, albo zabrać ze sobą do domu. To drugie było nielegalne, ale kusiło. Z prochu ślepych naboi można było zmajstrować ładną petardę i odpalić ją w Sylwestra, albo z innej okazji i tu wracam do głównego wątku.
– Studenci przynieśli z wojska pederastę – skarżył się Buszek – i kiedy noc zapadła, podpalili go, podstępnie wrzucili do studni i pederasta wybuchnął. Oczywiście spałem wtedy, moja żona Eulalia również, ale na ten huk wyskoczyliśmy z łóżka, bo nie dało się dalej spać.
Studnią nazywano wewnętrzny dziedziniec w czworoboku budynków akademika.
Znane było również wystąpienie pana Jana na pewnym forum PZPR, na którym usprawiedliwiał swoją małżonkę przed szanowną instalacją partyjną, że nie przyjdzie na zebranie, bo na nieszpór musi pójść. Albo jego powiedzenie, że mieszkańcy akademika się analizują i jak zanoszą pani Krysi do prania pościel, to istnieje obawa, że w ciążę zajdzie, bo plemniki skaczą.
Kiedy jedni w Żaczku imprezowali, a inni potrzebowali ciszy, bo chcieli się uczyć, albo spać, interweniował:
– Wchodzę do pokoju, a tam pijana dziwa i pijany student. Ona nie dość, że naga, to jeszcze bez majtek.
Wymiany zdań między stronami nie przytoczę, bo niecenzuralna, ale doszło do obrazy organu interweniującego. Nie dlatego, że naguska nazwała go delikatnie mówiąc – palantem, ale, że starym i tego Buszkowi było już za wiele.

Żartowaliśmy z niego na potęgę, ale kochali, jak ojca. Dowodem jego popularności i uznania wśród młodzieży był tytuł Króla Waletów, który otrzymał w 1964 roku, na Juvenaliach zorganizowanych w związku z 600-leciem Uniwersytetu Jagiellońskiego, najstarszej polskiej uczelni. Pięć lat później odebrano panu Janowi kierownictwo domu, PRL-owskie władze nie darowały mu, że w marcu 68, jako jedyny stanął w obronie demonstrujących studentów. W 1995 roku, w dziesiątą rocznicę jego śmierci (jako uczestnik kampanii wrześniowej spoczął na cmentarzu wojskowym) dawni mieszkańcy Żaczka ufundowali mu tablicę pamiątkową na fasadzie akademika. Pamięć o nim i o domu, którym wiele lat gospodarzył, doczekała się również publikacji książkowej, którą mam za kilka dni otrzymać. Jest także w Krakowie ulica jego imienia, na terenie miasteczka studenckiego Akademii Górniczo-Hutniczej. Niestety, portretu Jana Buszka w królewskich gronostajach, birecie na głowie i z berłem w ręku nie udało mi się ponownie zobaczyć, bo pani w recepcji akademika powiedziała, że po raz pierwszy o takim słyszy. Nie mogła nas z Anią i Zosią także wpuścić do środka, żebyśmy mogli się rozejrzeć, jak Żaczek wygląda obecnie od środka, gdyż wstęp mieli tylko mieszkańcy. Tak zawsze tutaj było.
Na pocieszenie dostaliśmy jednak linka z materiałem reporterskim z TVN, sprzed paru lat, który ładnie o Żaczku opowiadał i polecam go również Państwu.
Hej łza się w oku kręci. Wprawdzie miejsce inne – akademik Politechniki Warszawskiej – ale waleci i studnia tacy sami.
Tak, ja to samo w Poznaniu. W akademiku im. Hanki Sawickiej
Piszac to, czulem zapach pasty do podlog, ktore froterowala pani Szatanowa. Zgodnie z nazwiskiem, grozna osoba, potrafila przylozyc delikwentowi szmata, jak wlazl buciorami w wysprzatany rewir. Jej tez juz niestety nie ma.
Pozdrawiam
T.Ru
Wzruszylem sie Tereso, dziekuje i pozdrawiam.
Z tego ciekawego wpisu wynika że jako pilny student nauk wyzwolonych w Krakowie ,niegardzacy też praktycznymi cwiczeniami w Zaczku,zasluzyles sobie ,Zbyszku,na
uhonorowanie tytulem “humoris causa”.Mnie to w sierioznym Bernie niestety nie było dane.Od takich artykułow możnaby sie uzaleznic.
Dziekuje Marysiu. Szwajcarzy sa bogaci i powazni, bo z pieniedzmi nie ma zartow, ale przeciez wyroslas na dowcipnego czlowieka. Mimo, zes herbu Topor😇