Mieczysław Bonisławski
Pstryk. Taśma zatrzymuje się. Ile mam jeszcze czasu? No, niewiele minut minęło. Czy ten Sosiński nie zawaha się, nie zdrefi, czy pójdzie na całość, tak jak jest to umówione? Czy jakiś przypadek nie… Nie, nie mogę o tym myśleć, aż mnie ręce świerzbią, nogi mi podskakują, aby coś tylko robić. Nie mogę tak bezczynnie siedzieć. Jeszcze trochę narkotyku… Pstryk, PLAY:
– Mówiłem ci, to gość wychowany na KaBeWu, „Ogień” w Gorcach, „Bir” i „Stiach” w Bieszczadach… To jego żywioły, a mały do tego – to wnuk wojskowego prokuratora.
– Jeżeli chce zemsty…
– …chce.
– …a nie ma nic do mojej pracy, to można zrobić to jeszcze inaczej. Będzie miał zemstę, a mnie da spokój.
– Co masz na myśli?
– A mam! Napuszczę na tego jego małego takiego zboczeńca, Chrenowicza. On lubi podymać sobie młodych chłopców… A potem go wystawimy staremu Makarewiczowi… Taki gwałt, bardziej boli niż jakieś wygłupy kolegów z klasy. Będzie większy powód do zemsty dla kochającego ojca, a o mnie i o Teresce stary w takich okolicznościach zapomni…
– Nie, to potrwa za długo. To musi odbyć się jutro, pojutrze. Na dniach.
Tak, na dniach. Dzisiaj. Teraz.
Przez otwarte drzwi samochodu dochodzi stukot kół, torami zbliża się pociąg. Niestety, nie widać nic na drodze… Chociaż, ależ tak! Coś jedzie od strony CPN-u, zbliża się… Nie, to żuk, niebieski, blaszany furgon z plandeką z tyłu. Mija przejazd kolejowy, nie zatrzymując się, chociaż krzyż świętego Andrzeja i znak „STOP” nakazują inne zachowanie. Czy kierowca widzi czarny, średniej wielkości parowóz, który właśnie wyłonił się zza tego nowego, betonowego wiaduktu, pokonuje go i jest już tuż tuż… Łoskot hamulców, zgrzyt żelastwa, huk… Ze trzydzieści metrów za żukiem jedzie szarobrązowy wartburg nowego typu, podąża za furgonem krok w krok, dopasował do niego swoją prędkość, nie zmieniając odległości. Żuk przejeżdża dosłownie parę metrów przed nosem parowozu, ale osobówka jest za daleko z tyłu, aby zdążyć… Wartburg, szary wartburg, jakim jeździ Sosiński. Czyżby…?
Szybkie zdjęcia prosto z katastrofy. Wschodzące, nisko zawieszone słońce oślepia, przy złym ustawieniu się niewiele widać. Tylko złotą, pomarańczową poświatę.
Zbliżenia na wykolejony parowóz, na przerażoną twarz maszynisty. Panorama składu towarowego, w kadrze zza ostatniego wagonu biegną dwaj manewrowi, odpowiedzialni za bezpieczeństwo w czasie, gdy pociąg jedzie przez miasto. Na „kleinbahnie” nie było zapór, czyli szlabanów. Gdy towarowy zbliża się do przejazdu, dwóch ludzi w pomarańczowych kamizelkach, z chorągiewką i „lizakiem” schodzi na ziemię blokować ruch, ostrzec i zatrzymać kierowców. Tym razem nie zeskoczyli na czas ze stopni ostatniego wagonu, w kluczowym momencie wcale ich tam nie było. Do torów zbliżał się samochód, a oni nie zatrzymali go i dopuścili do zderzenia. Strach walczy na ich twarzach z grymasem wściekłości… Wiedzą, że ten poranek skończy się dla nich spotkaniem z prokuratorem, sądem, a kto wie – może więzieniem…
Panorama ulicy Krośnieńskiej, której koniec niknie w morzu zieleni. Zbliżenie pokiereszowanego wartburga Sosińskiego. Zbita przednia szyba, rozharatana maska po stronie kierowcy, leżące obok, pogięte drzwi. Zbliżenie na wgniecioną czaszkę kogoś, kto przyprowadził ten wóz prosto pod koła parowozu…
Zdjęcie żuka. Kierowca widząc we wstecznym lusterku co się dzieje, zatrzymał się po drugiej stronie przejazdu i biegnie do wraku wartburga. Coś krzyczy. Krzyczą też manewrowi z obsługi pociągu, krzyczy maszynista.
Ile trupów jest w środku? Jeden czy dwa? Na co zdecydował się w końcu Sosiński…? Nurtuje mnie ciekawość, ale i niepokój. Przypominam sobie dokładniej koniec naszej wczorajszej rozmowy:
– Mam zabić Teresę?
– Osłodzę ci to.
– Po co? Ja robiłem swoje, wszystko na rozkaz. Nie trzeba jej do tego mieszać…
– Rozkazy się zmieniają.
– Nie rozumiem.
– Popatrz na to z takiej strony. Obiektywnie rzecz ujmując, działanie twojej siostry wymknęło się spod czyjejkolwiek kontroli: twojej, mojej, Pułkownika. Poniosło ją. W sumie sama jest sobie winna. Przesadziła i to niech ona za to zapłaci. Ty sam, osobiście, nie musisz.
– Przecież to pan, Redaktorze, przyszedł do mnie z tym zadaniem. Siostra miała zapaskudzić życie temu orlikowi według waszych wskazówek. Nie wiem, co wy tam macie do tego starego Makarewicza, ale myślę, że chcieli go jakoś podejść poprzez problemy syna…
– Czyżby to nie było tak, że ty sam zgłosiłeś siostrę do wykonania tego zadania? Czy to ja ją w to wplątałem?
– No nie, ja.
– Sama się do tego paliła. Zobaczyła w tym szansę na swoją własną zemstę… Całą intrygę z wykorzystaniem kolektywu klasowego wymyśliła wasza dwójka, ale wykonywała Teresa. Jako wychowawczyni chłopaka w szkole wykorzystała swoją pozycję nauczycielki… A ty masz żal do ubecji?
– W tej sytuacji…
– No, to zaaranżuj jakiś wypadek, w którym zginą oboje: Teresa i Januszek.
– Chętnie, ale… Dwa trupy i ja mam za oba odpowiadać? Tyle krwi mieć na rękach? Nie… Nie zrobię tego…
– No to oddaj go temu pedofilowi. Siostra i tak musi zapłacić ubecji swoją cenę za to, że ją poniosło, za to, co sama zrobiła. Ty, faktycznie, nie jesteś temu winien, nie możesz odpowiadać za to, że ona straciła kontrolę nad samą sobą. Możesz dalej robić swoje, dalej żyć swoim życiem. A ubecja zapłaci ci jakoś za siostrę.
– Raczej za całe moje zakichane życie, które mi zmarnowali. Może to rzeczywiście jedyna ku temu okazja? Przecież nie jestem złym człowiekiem, to tylko te szuje mnie tak wplątały, że teraz nie wiadomo, jak z tego wyjść? Jeden głupi błąd, wybryk gówniarza, a oni cap! za szyję i – koniec. A Teresa… – fakt, przesadziła, ale sama chciała…
– Rób tę akcję z chłopcami i ich ojcami w tych klubach piłki ręcznej. To naprawdę wielka sprawa, dla miasta, dla Polski… A skoro nie chcesz, aby doszło do wielkiej sensacji, że nauczycielka ginie razem z uczniem, uruchom tego zboczeńca. Wybór należy do ciebie, ale sama akcja z Teresą – jutro z rana, tak?
– Tak.
Tymczasem wokół przejazdu kolejowego mam już grupkę gapiów. Ale niewielką. Ludzie jednak spieszą się do pracy, przystają, patrzą, rzucają parę zdań komentarza i odchodzą do swoich spraw. Rozgadają się dopiero w fabryce, urzędzie, sklepie, podadzą kolegom, interesantom, klientom masę sensacyjnych, choć nie mających wiele wspólnego z tym, co się naprawdę wydarzyło, wykreowanych szczegółów. Potem może jeszcze wieczorem, przy kolacji będą tymi, co najlepiej wiedzą, tymi co widzieli na własne oczy. Jutro, pojutrze zapomną, ich uwagę przykują następne wydarzenia, kolejne plotki albo nowe, codzienne kłopoty i troski.
Ktoś przechodzi, staje, rozgląda się, postoi i odchodzi. Takich przechodniów naliczyłem już pewno ze trzydziestu: byli, są, odeszli. Ale ciągle mam wokół wraku tak pięciu do ośmiu ludzi. Kobiet, mężczyzn, robotników i pracowników biurowych, sprzątaczki i sklepowe. Cały przekrój mieszkańców nowych osiedli powyżej przejazdu.
Ulica też nie jest ani zbyt pusta, ani zbyt zatłoczona. Nie liczę ich, ale do czasu przyjazdu radiowozu milicyjnego i karetki pogotowia, będzie tego nie więcej niż z dziesięć. Wszystko osobówki.
Pogotowie i milicję wezwał maszynista ze swojej kabiny w parowozie, korzystając z jakiejś wewnętrznej, kolejowej sieci łączności. Radiowóz tarasuje teraz ulicę, stoi w poprzek jezdni przed przejazdem kolejowym. Po drugiej stronie karetka. Milicjanci robią swoje, zabezpieczają i opisują ślady, a lekarz czeka, aż skończą oględziny wraku i trupa kobiety. Wtedy będzie mógł go zabrać. W wartburgu leży tylko ciało nauczycielki Barczyńskiej. Teresy. Januszek zatem żyje i przeżywa kolejne swoje porażki. Ich pasmo nie zniknie tak od razu, kwadrans po śmierci ich sprawczyni.
Nie ma już niebieskiego żuka, a obaj manewrowi spokojnie odpowiadają na pytania śledczego. Są przeze mnie przygotowani, podobnie jak kierowca żuka:
– Zaraz przyjedzie milicja.
– Zeznam co trzeba. Widziałem wszystko w lusterku.
– Ja byłem w samochodzie, jak pan przejechał przed nosem parowozu, nie zatrzymując się na znaku stopu…
– No, wie pan… Tu tak się jeździ… Ruch mały, prosta droga przez ogrody, a pociąg, pojawia się raz na ruski rok.
– Ale dzisiaj się pojawił. Ta kobieta, pojechała na pamięć za panem. Można powiedzieć, że wciągnął pan ja pod ten pociąg…
– Nie przesadza pan?
– Nic a nic.
– To co ja mam im powiedzieć…?
– Nic, znikaj pan stąd.
Patrzę jak odjeżdża. Zapisuję nazwę i adres firmy, do której należy furgon. Zbieram materiał do artykułu…
– Nie wyskoczyliście na czas na przejazd. Powinniście być na przejeździe przed parowozem i zatrzymać tę kobietę.
– Co pan gadasz! To bzdury!
– Siedziałem w samochodzie i wszystko widziałem. Najpierw przeleciał żuk, a was nie było…
– I coś pan jeszcze widział?
– Nie było was na wagonie. Biegliście za pociągiem. Nie mogliście więc na czas być na przejeździe… Coś was zatrzymało przed wiaduktem, opuściliście posterunek. Co to było? Albo kto to był?
Patrzą po sobie i trzęsą się, cali w strachu przede mną. Uspokajam ich.
– Możecie mi powiedzieć. Nie zakapuję was na mentownię, potrzebuję tego tylko do artykułu. A potem posłuchajcie co ja powiem śledczemu i mówcie mu to samo. Uratujecie tak swoje tyłki, tylko mnie powiedzcie całą prawdę…
Słucham ich opowieści i wszystko mi się układa w spójną całość. Jest tak, jak podejrzewałem. Sosiński wszystko perfekcyjnie przygotował, na tak wielu płaszczyznach, że aż zaczynam czuć do niego podziw.
– Witam redaktora! Katastrofa w tym mieście bez pana, to tylko sen. Nie mogłaby się zdarzyć naprawdę.
– Służba nie drużba, jak to mówią, droga milicjo.
– Dziennikarski dyżur? W takim miejscu? To chyba coś bardziej z obyczajówki… Winobranie, nocne powroty na osiedla i te sprawy…
– Niestety, obywatelu chorąży, niestety. Też tak bym chciał… Ale sprawy, które śledzę są naprawdę wokół nas. I to nie są problemy z żoną wywąchującą zapach obcych perfum, jak się przyjdzie w nocy po większej wódce. To zasrane gówno, rak toczący nasze społeczeństwo… Powiem wam, ale to na razie zupełna tajemnica. Tylko po starej znajomości…
– Ależ oczywiście, redaktorze. Ma się rozumieć.
– To poważna zagwozdka. Tu będą umoczeni prokurator, sędzia i – kto wie – może personel aresztu, albo ktoś jeszcze wyżej…?
– Mieliście nockę, tam? – śledczy wskazuje ręką przed siebie, w stronę aresztu na niewidocznym stąd końcu ulicy.
Kiwam potakująco głową i przykładam palec do ust.
– Cicho, cichuteńko. Nie trzeba nic więcej. I potem, w papierach też, ani słowa o tym… To zagadnienie znika. Byłem. Po prostu byłem, nie pytać po co, dlaczego? Pan, spec w swoim fachu, na pewno rozumie powagę tajemnicy śledztwa.
Chorąży kiwa ze zrozumieniem głową. Milknie, ale tylko na moment. Zaraz obraca się i podejmuje dalej swoje dochodzenie:
– A tu, w tej sprawie? Możecie być świadkiem?
– Właśnie wracałem, tam, stamtąd. Co to wiecie – robię to, co tacy funkcjonariusze cenią sobie najbardziej – dopuszczam go tymi niedopowiedzeniami do komitywy. – I nadjechałem, akurat, wtedy, gdy ona…
– Jak wy to widzicie? Tu nie ma żadnych śladów hamowania. Jakby w ogóle nie widziała przejazdu, nadjeżdżającego pociągu. Patrząc po rejestracji, to ktoś miejscowy, pewnie nie raz tędy jechała. Czy jest możliwe, aby nie wiedziała, że tu są tory, że o tej porze przetaczają skład z nocy?
– Albo…
– Albo co? Mogła zrobić to z premedytacją, samobójstwo, to macie na myśli?
– Było tuż po deszczu. Mogła wpaść w poślizg.
– A widzieliście manewrowych, no, tych z pociągu, od zatrzymywania ruchu? – pojawia się z nowym wątkiem sierżant z wózkiem do mierzenia odległości.
– Nie, nie, ja myślę o czymś innym. Tak teraz skojarzyłem, że tuż przed nią przeleciał jak szalony furgon… Tu często kierowcy lekceważą przepisy i nie zwalniają, pomimo tego przejazdu. Utarło się, że nie warto, że tu ten towarowy raz na ruski rok jedzie… Ja myślę, że ona zapatrzyła się na tego żuka i on ją pociągnął za sobą jak na sznurku.
– Czyli, zaufała, że jak wóz przed nią jedzie tak na pewniaka, to na pewno nie ma pociągu… – rozpoczyna swoją myśl chorąży, ale jej nie kończy.
– I pewnie nawet nie spojrzała na boki – wtóruje mu sierżant, który jednak wraca do swojej poprzedniej myśli – Mnie jednak nie daje spokoju to, dlaczego nie zatrzymali ich ludzie z regulacji ruchu? Nie było ich na miejscu, czy jak? Widział ich redaktor, czy nie?
– Miejsce, gdzie by stali, zasłaniał mi najpierw ten żuk, a potem już sam pociąg. Ale chodzą słuchy, że tam, za wiaduktem, gdzieś przy Krakusa, przy fabryce dywanów można dostać dobry bimber. Podobno instruktorzy z PZMot-u robią sobie przerwy i korzystają… Mówią, że kolejarze, obsługujący te składy towarowe na dawnej szprotawiance, też.
– Robiliście zdjęcia? – przerywa mi rzeczowo śledczy.
– Tak, kilka zdążyłem pstryknąć – chwalę się, nieudolnie, w widoczny dla nich sposób, skrywając dumę pod maską skrępowania.
– Zauważyliście, skąd był ten żuk? A może na zdjęciu będzie uchwycony napis na burcie?
– Nie, nie pamiętam, ale jak tylko wywołam zdjęcia, dam wam znać. Napiszę o tym w artykule, może ktoś się zgłosi?
– Dobrze, spróbujcie redaktorze. My też sprawdzimy we wszystkich bazach w mieście…
– Musimy sprawdzić dokładnie wrak – podchodzi do nas czymś wyraźnie zaaferowany technik milicyjny. – Nie daje mi spokoju ten brak śladów, żadnej reakcji. To tak, jakby miała uszkodzone hamulce, albo układ kierowniczy… Zero hamowania, żadnej próby skręcenia w bok, ucieczki spod lokomotywy. Przecież ani ona nie pędziła, ani pociąg nie jechał szybko. Był czas, mogła zrobić wszystko…
– Jeżeli się zagapiła…
– A jeżeli nie? Trzeba dokładnie sprawdzić.
– Zaleciłbym toksykologię – wtrąca lekarz. – Awarii mógł ulec samochód, ale i organizm nie jest od nich wolny. Może miała ograniczoną reakcję pod wpływem jakichś środków, leków? Jeżeli coś wzięła, badanie to wykaże…
– Moim zdaniem pojechała na pamięć za żukiem, a potem, w tym deszczu, na tej śliskiej kostce zawahała się, czy hamować, czy skręcać obawiając się poślizgu. I jeszcze dodam, że tak jak ja to widziałem, ani ona, ani żuk wcale nie jechali wolno. Pędzili co najmniej osiemdziesiątką, jak szaleni!
– Tutaj osiemdziesiątką?! – dziwi się śledczy.
– Tak tu jeżdżą, odcinek prostej drogi, same ogrody – popiera mnie sierżant. – Zgodziłbym się, że to możliwe.
– A wy jak to opiszecie, redaktorze? Znowu jako tajemnicze i gwałtowne wydarzenia bez wyjaśnienia, niczym w „Kobrze”, czy bardziej pod kronikę towarzyską…? – próbuje sobie podkpiwać ze mnie śledczy.
„Poczekaj, zobaczysz. Zrzednie ci jeszcze mina” – syczę jadem, odgrażając mu się w duchu. Irytuje mnie tym prześmiewczym tonem – „Zdziwisz się, tak ci to napiszę. A do prawdy i tak nawet się nie zbliżysz, choćbyś się i zesrał… „
Uśmiechając się od ucha, do ucha, pstrykam jeszcze tylko kilka zdjęć milicjantom. Przydadzą się do zilustrowania dłuższego reportażu w sobotnio-niedzielnym magazynie gazety. Bo na pierwszą stronę wydania codziennego dam, oczywiście, sam moment zderzenia wartburga Sosińskiego z parowozem! I duże litery tytułu tnącego jak brzytwa. Mam go już w głowie, dobry będzie, taki aby rzucili się na niego nawet robotnicy na budowie, ojcowie rodzin i tyrani domowi, różni pijacy, niewierni seksoholicy i pomniejsi zboczeńcy, o których nikt się nie dowie. Tytuł będzie brzmiał…
karta nr 140/ 203 / 314 (kilka nachodzących na siebie numerów, pisanych niebieskim długopisem, zielonym, skreślanych na czerwono itd.)
egzemplarz gazety, typowy papier gazetowy, nieco wymięty
CZY ŚMIERĆ NAUCZYCIELKI KRYJE TAJEMNICĘ?
Gdzie była obsługa ruchu? Czy tajemniczy furgon to ręka z zaświatów, która wciągnęła kobietę w okowy śmierci? Wypadek, samobójstwo, czy dobrze zaplanowane zabójstwo?
W dniu wczorajszym, w porze wzmożonych dojazdów mieszkańców Zielonej Góry do pracy, doszło do tragicznego, śmiertelnego wypadku. Osobowy samochód marki wartburg, wjechał pod lokomotywę pociągu towarowego, przetaczającego wagony do „Polskiej Wełny” i fabryki mebli „Zefam” po torach bocznicy tzw. kolei szprotawskiej. Do zdarzenia doszło na przejeździe kolejowym przy ulicy Krośnieńskiej.
Niestety, zawiadomione przez kolejarzy pogotowie ratunkowe, które przybyło wprawdzie niemal natychmiast, nie mogło już nic pomóc nieostrożnemu kierowcy samochodu. Lekarz stwierdził zgon na miejscu, na skutek rozległych i głębokich obrażeń, powstałych w wyniku zderzenia. Na zdjęciu widać skalę zniszczeń.
Czy ta tragedia to skutek nieostrożności i brawury? Zastanawiają się nad tym od wczoraj pracownicy Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Zielonej Górze. Wprawdzie niejednokrotnie na naszych łamach piętnowaliśmy naganne postawy kierowców, rozpędzających się do szaleńczych prędkości na niezabudowanej części ulicy Krośnieńskiej i ignorujących niestrzeżony przejazd kolejowy, to jednak prowadzący śledztwo nie są pewni, czy przyczyny tej tragedii są takie same, jak w większości podobnych przypadków.
– Musimy przeprowadzić analizę toksykologiczną ciała kierowcy oraz badania techniczne wraku samochodu – mówi szef grupy dochodzeniowej. – Wszystko pod kątem wykluczenia udziału osób trzecich.
Jak się dowiedzieliśmy, śledczych zastanawia brak śladów hamowania lub próby uniknięcia zderzenia ze strony kierowcy, poprzez nagły skręt. Do tragedii doszło w otwartym terenie, przy dobrej widoczności, co dawało czas na właściwą reakcję. Ślady na jezdni nie wskazują też na to, aby samochód wpadł w poślizg. Na zdjęciach obok prezentujemy moment zderzenia oraz funkcjonariuszy MO, badających ślady na ulicy.
Zastanawiające są zeznania nielicznych świadków. Podobno był dwa samochody, które pędziły ulicą wprost pod nadjeżdżający pociąg. Pierwszemu z nich, niebieskiej furgonetce, udało się przejechać, natomiast wartburg już nie zdążył. Czy obaj kierowcy byli ze sobą powiązani, czy jeden gonił drugiego? Może kryje się za tym zupełnie inne wydarzenie, o charakterze przestępczym? Milicja Obywatelska zwraca się z apelem do czytelników o przekazywanie informacji o każdym niebieskim furgonie marki żuk, z metalową skrzynią ładunkową, krytą plandeką, jaki był poza swoją bazą w nocy ze środy na czwartek lub wyjechał z bazy bądź wrócił na nią wczoraj wcześnie rano.Innym tematem, jaki sprawdzają śledczy, jest właściwe zabezpieczenie przejazdu przez manewrowych, odpowiedzialnych za drogę pociągu przez miasto. Istnieje podejrzenie, że nie było ich we właściwym miejscu i we właściwej chwili, tak aby zatrzymać obu kierowców przed wtargnięciem na tory prosto pod rozpędzony pociąg.
Wątpliwości śledczych i dziwne zeznania świadków nakazują zadać pytanie, czy to był zwykły wypadek? Tajemniczy furgon, domniemane zaniedbanie służby organizacji ruchu. Nie wyklucza się też hipotezy, że mogło to być samobójstwo kierowcy. Gazeta będzie systematycznie sprawdzać postępy Milicji Obywatelskiej i informować czytelników o tej, być może najbardziej tajemniczej katastrofie, jaka wydarzyła się w Zielonej Górze w ostatnich latach.
Na zakończenie dodajmy, że samochód był własnością znanego trenera grup młodzieżowych piłki ręcznej, profesora S., w wypadku zaś zginęła nauczycielka szkoły podstawowej, Teresa B., która prowadziła jego samochód, będąc w nim jednak sama. Więcej o przebiegu wypadku, relacja z prac zespołu dochodzeniowego oraz informacje od naocznych świadków już w jutrzejszym wydaniu gazety. Być może odpowiemy na pytanie, dlaczego Teresa B. prowadziła nad ranem nie swój samochód i skąd jechała? Spróbujemy też porozmawiać z pracownikami PKP, obsługującymi przejazd feralnego składu przez zielonogórskie ulice. Czy na pewno jesteśmy bezpieczni na ulicach Zielonej Góry, tam, gdzie przechodzą tory bocznicy przemysłowej, czyli praktycznie w każdej dzielnicy miasta?