Odcinek 14

Mieczysław Bonisławski

Aż do godziny osiemnastej nic się nie będzie działo. Ot, normalna sprzedaż, zwyczajny ruch klientów. Robotnicy z pobliskiej drukarni na placu Lenina przyjdą po parę paczek „sportów”. Do papierosów wezmą po pudełku zapałek. Matka z dzieckiem przy boku, zapewne po wizycie w przychodni naprzeciwko kina „Wenus”, udobrucha synka plastikową koparką. Będzie to nagroda dla małego za dzielną postawę podczas badania przez panią doktor audiolog. Taksówkarze z postoju, ci którzy zaczną swój popołudniowy dyżur, zapolują na „Tempo” lub „Przegląd Sportowy”, inni wezmą do poczytania „Żołnierza Polskiego” albo „Życie Warszawy”. Ludzie, idący ku pobliskiej poczcie, pooglądają widokówki ze wzgórzem winnym, z korowodem z Winobrania, z domem towarowym „Centrum” lub biurowcem zakładów elektronicznych „Lumel” i czerwonym autobusem miejskim. Gdy zacznie się już ściemniać, wyskoczy szatniarz z hotelu naprzeciwko.

– „Carmeny” i zapałki…
– Ile razy mam ci mówić, abyś nie kupował u mnie tego, co masz u siebie, co sam sprzedajesz gościom. W dupę z takim kamuflażem!
– Jasne! Przepraszam szefa…
– No, już. Gadaj, co tam masz.

Za kioskiem – co bardziej wyczuję, niż zobaczę – ktoś się zatrzyma. Wyciągnie papierosa lub fajkę i zapali. Będzie tak na kogoś czekać, czając się i chowając za moją budką.
Ten ktoś drugi podejdzie akurat wtedy, gdy będę zajęty szatniarzem:

– Dziś „wieczór winobraniowy” dla prawników. W południe przyjechał prokurator z tą swoją, ze wsi, spod Międzyrzecza.
– Ta z Gościkowa, od księdza przeora?
– Ta sama, tylko dzisiaj będzie dla odmiany „jeździć” pod prokuratorem, he, he… – rozkaszle się od złośliwego śmiechu mój szatniarz.

– Witam, co jest? Tak nagle? – tu dojdzie do mnie nerwowy, głośny głos zza kiosku.
– Ciszej! – ofuknie go ten pierwszy, sepleniąc z tym czymś w ustach.
– Wzięli pokój?
– A jakże, ten sam co zawsze. Sekretarka naszego dyrektora wygadała się, że pani prokuratorowa, jego żona znaczy się, ma trzy dni delegacji w Warszawie…
– …siostra ostro działa, tak jak ustaliliśmy. Ten tu, nie domyśla się…? – zza kiosku.
– Właśnie się dowiedział.

– Co jeszcze?
– Jest nasz sędzia z wojewódzkiego, co to szef wie. Ten też wziął pokój, a zaraz obok niego, ten młody adwokat z Krosna… Będą się pedalić pewnie… – z takim domyślającym się uśmiechem na ustach, ale jednocześnie z mocno przemawiającą do słuchacza dozą niepewności zaasekuruje się staruszek.
Po drugiej stronie ulicy pojawi się jedna z kucharek, pracujących w hotelowej restauracji.
– Znikaj na razie!
– Dzień dobry, dostanę szampon? Taki do włosów blond, może jeszcze taki ziołowy, jeśli pan ma?
Zamacha mi stertą jasnych loków, od widoku i powiewu których opadły już niejedne spodnie w tym mieście. Zamruga niebieskimi oczętami, obfity, sterczący jeszcze biust wbije w ladę przy okienku. Rozniesie się przyjemny zapach.
– Ty prosto z kuchni, czy pod drodze zaliczyłaś jeszcze salon piękności? – zakpię, aby nie ulec jej powabowi.
Zaniesie się pustym śmiechem. Poprawi ręką włosy. Zafaluje tym swoim biustem.
– Dyrektor PeGieeRu z Radwanowa przywiózł w południe lewą wołowinę dla prawników. Mówią, że nasz dyrektor ma z tego jedną trzecią. W gotówce.
– Co jeszcze mówią?
– No, że zbiera na renówkę dla tej swojej…
– …żony?
– A gdzieżby dla żony?! Dla tej swojej lafiryndy!

Tymczasem za kioskiem stanie się mocno dramatycznie:

– Nie możesz tego ode mnie żądać!
– Muszę. On już nie liczy się nawet z Pułkownikiem. Pamiętaj, że to frontowiec, wystrzela nas jak kaczki. A ja nie zamierzam się poświęcać.
– Ale dlaczego ja?!

– Dobra, wracaj do garów. Rozglądaj się. Wieczorem może być ciekawie i u was, na zapleczu.
Na ulicy pojawi się szef grupy waluciarzy, znany z tego, że oprócz dolarów można u niego zaopatrzyć się w bardziej szeroki asortyment: od zagranicznych leków na prostatę, po morfinę na lepszy nastrój.
Kiwnę na niego ręką, pakując nos w okienko, ale on i bez tego skręci do mnie.

– Co ty, z dolarami pod „Orła”?
– A gdzieżby tam, szefie! Dzisiaj prawnicy. Marycha i sam cięższy kaliber. Po doktorach te papugi to najlepszy klient na te rzeczy.
– Chcę dokładnie wiedzieć kto, co i ile? Mam nadzieję, że dobrze na tym wychodzisz i nie chcesz tego tracić?
– Szefie, co szef?! – żachnie się obszczymur i zgięty w uniżonym pokłonie zniknie w drzwiach hotelu.

– Znowu mnie wrabiacie. Jak wtedy, jak zawsze – dobiegnie zza kiosku.
– Kto cię wrabia?! Sam pakujesz się jak w lepkie gówno. W pięćdziesiątym, zgłosiłeś się… Wiesz czemu. Nie Ostrowski ciebie pociągnął w dół, ale to ty pogrążyłeś jego… Pamiętasz jeszcze, że to był twój pomysł…
– Dajmy spokój.
– W Jarogniewicach, dziesięć lat później…
– Dajmy spokój… Tylko, że ja nie chcę tak skończyć… Da się coś zrobić? – zaskomlał ten drugi człowiek dobrze mi znanym głosem Sosińskiego.
– On łaknie krwi. Nic innego go nie uspokoi. Pragnie bezpieczeństwa dla syna, ale i zemsty. Bez zemsty, krwawej zemsty się nie obejdzie. Mówiłem ci, to gość wychowany w KaBeWu, „Ogień” w Gorcach, „Stiach” w Bieszczadach… To jego żywioły, a mały do tego – wnuk wojskowego prokuratora…

Od strony kina podejdzie chroniony przeze mnie „konik”.
– Dzień dobry. Butelkę wody po goleniu, poproszę.
– Może być „Przemysławka”?
– No, co pan! To dobre dla tych z budowy…
Zaśmieję się, ten gość zawsze będzie w stanie mnie rozbawić tą swoją ekstrawagancją. blichtrem na pokaz. Ale nigdy nie będę mu okazywać tej słabości do niego, bo by zaraz zagryzł. Musi być tak, że zawsze będzie czuć przede mną respekt, będzie się bać ucieczki ze smyczy.
– Masz coś dla mnie?
– Nasz profesorek z technikum dzisiaj będzie na wieczornym seansie.
– Z tą swoją…
– Iiii! Nawet dwie siksy weźmie. Obie z pierwszej klasy.
– Jakieś zupełnie nowe?
– Nie, no, ta jedna plus koleżanka. Ciekawska cipka… Chce powąchać, jak to jest ze swoim nauczycielem…
– Nieletnia…
– I to bardzo, aż zimowa.

– Może siostra? – to znowu stamtąd.
– Kto? Moja?
– Nie, moja! – żachnie się Demianiuk (poznam go po głosie). – Nie ma musu, byś to ty zginął, ale daj kogoś innego na żer. On wie, że to ona. Będzie zadowolony.
– Mam zabić Teresę?
– Osłodzę ci to
– Jak? – w tym momencie na postój zwali się stara zastawa z rozklekotanym tłumikiem. Wysiądzie z niej siwowłosy mecenas P., adwokat – senior miejscowej palestry ze świtą swoich trzech, młodych i gorących jak czerwcowa noc aplikantek. Ubrane w wieczorowe suknie, w błyszczących złoto szpilkach perlistymi wykrzyknikami zagłuszą nawet łomot tej rozwalonej rury wydechowej. Cisza miejskiego wieczoru (o ile w ogóle można mówić o takiej ciszy) wróci dopiero wtedy, gdy znikną w hotelowym foyer.
– Jakbym miał to zrobić, to z Teresą? O ile w ogóle mogło by to wchodzić w grę… Kurwa, o czym ja, kurwa, w ogóle myślę!

Zrobi się już zupełnie ciemno. Po dziewiętnastej, już tak bliżej dwudziestej, zaczną schodzić się liczniej prawnicy na swój bal winobraniowy. Kwiat wojewódzkiej palestry, sędziowie sprawiedliwie każący w imieniu ludowej władzy, prokuratorzy ścigający niegodziwców i dzięki swej skuteczności zapewniający poczucie bezpieczeństwa ludziom pracy. Sługusy na skinienie władzy, łapownicy, biorący od tych co ich stać, homoseksualiści i seksoholicy, narkomani i hazardziści, ustawiacze przy kawkach i koniaczkach.
Przed dwudziestą pierwszą ja sam zacznę się już zbierać do domu. Tuż przed zamknięciem zapuka do drzwi kiosku Redaktor.
– No, panie oficer. Załatwione.
Wyjdziemy razem przed budkę. Powoli, lekceważąc obecność tamtego, będę obracać klucz w zamku. W końcu odwrócę się ku Demianiukowi.
– Tak? Doprawdy?
– Nie wierzycie mi? – spróbuje obrócić moją reakcję w żart, ale szybko zacznie przypominać siebie. – Mam opowiedzieć jak to wszystko się odbędzie? Chcesz posłuchać, panie oficer?
– Tak, chcę – rzucę mu bezczelnie, zaczepnym tonem.
– No to, posłuchaj…

W jego głosie zabrzmi ukryte szyderstwo. To będzie znak, którego nie odczytam właściwie. A przecież „Duch” mnie ostrzegł, kazał uważać na cenę… Nie słuchałem go zbyt uważnie? Zlekceważę go? Gdybyż mogło być inaczej! Ale nie będzie, a potem – już za późno na cokolwiek… „Zanim będzie za późno” powie „Duch” na odchodne i jak zawsze będzie miał rację…
Demianiuk powtórzy się, syknąwszy niczym żmija:
– Słuchaj, tatuśku…

A w duchu pomyśli: Słuchaj… Słuchaj, jakie to przeżycie. Tobie wydaje się, że wszystko możecie, w imię wzniosłych idei. Bo za wami stoi władza, że jesteście ponad ludzkie słabości i osądy. A taki jak ja, to według ciebie kto? Najgorszy z najgorszych, bo jak ja zrobię to samo co taki jak ty, to wyjdzie brak mojego namaszczenia…? No to słuchaj prawdy i razem ze mną ją przeżywaj. Zniż się do poziomu człowieka i martw się i na przemian raduj, miej nadzieję i ją trać, bądź pewien i zaraz potem – pełen zwątpienia i strachu, przeżywaj ze mną naprawdę to teraz. No, popatrz i poczuj jak –

karta nr 128/ 191 / 302 (kilka nachodzących na siebie numerów, pisanych niebieskim długopisem, zielonym, skreślanych na czerwono itd.)

Deszcz już nie pada. Całą noc tłukło o dach samochodu, ale w końcu mam spokój. Rozwidnia się. Samotny poranek przed warzywniakiem na Krośnieńskiej. Sklep jeszcze zamknięty, ruch zaczyna się już natomiast po drugiej stronie ulicy, przy kiosku „Ruchu”.

Zanosi się na gorący dzień. Uliczny bruk szybko paruje. Jest jeszcze cały mokry, śliski, ale za dwie godziny będzie suchy i nagrzany. Teraz jest najlepsza pora na wykonanie zadania, nikogo nie powinno zdziwić, że to co ma się stać, stało się na takiej śliskiej nawierzchni. Bruk po deszczu jest jeszcze bardziej zdradliwy niż asfalt. Zresztą niedługo przejedzie skład do Polskiej Wełny i browaru. Tak, to wszystko jest bardzo dobrze obmyślone. Co teraz robi ten domorosły mistrz trenerski, czy ustawia jeszcze całą akcję, czy też ma już wszystko ułożone? Czy zastanawia się do ostatniej chwili, czy gryzą go wątpliwości? Czy istnieje cokolwiek, co byłby on w stanie – już na tak końcowym etapie przygotowań – jeszcze spartolić?

Cała noc w samochodzie. Gdy nie ma przepustki, ON musiał zostać za kratami, po tamtej stronie. A to, że tu ktoś czeka i tęskni, to nic takiego klawisza nie obchodzi. Nic dziwnego, że lepszy mi taki samochód, choćby i ostukiwany deszczem, niż puste mieszkanie a w nim samotna noc, samotna pomimo tylu przygotowań. Tu, w tym blaszanym wnętrzu nie patrzy człowiek przynajmniej na tę nową pościel rozłożoną i czekającą na tego, który nie mógł przyjechać. Zapraszającą nas obu bez skutku świeżym zapachem i kolorami poszwy. Na lodówkę z pełnymi półmiskami naszych smakołyków, na ekskluzywny, tak wyśniony prezent dla NIEGO, stojący w przedpokoju…

Samochód. Czy aby nie rzuca się za bardzo w oczy? Wszyscy go widzą, szczególnie, że nie jest to byle fiacik, czy syrenka. Każdy kto przechodzi Krośnieńską musi go dostrzec i zapamiętać. Robotnicy, urzędnicy, ci wracający z pracy i ci idący do pracy. Służby miejskie z samego rana, jeszcze po ciemku i obsługa lokali, hoteli, knajp, przeżywających do późna oblężenie gości, jak to podczas dni Winobrania bywa. Po drugiej, w środku nocy była jeszcze przecież ta grupa, wracająca od strony centrum z jakiejś imprezy. Totalnie pijani, może nie zapamiętają zachodniego auta, samotnie stojącego przed sklepem? A jak zapamiętają?

Błąd, duży błąd. Takiego śladu żaden zawodowiec nie podaje organom na tacy. Jestem zupełnie rozklejony przez ten JEGO odwołany w ostatniej chwili przyjazd. Niech szlag trafi tamtego naczelnika! Szczególant z zasadami się znalazł. Z zasadami, w więzieniu. Rzeczywiście, w takim miejscu są potrzebne zasady…

Muszę koniecznie coś znaleźć, jakieś wyjaśnienie. A może tak? Mam cynk na adwokata, który zaraz po tej popijawie prawników „Pod Orłem” jeszcze przed ranem prześlizgnie się do naszego aresztu, do klienta. Poleje trochę sędziemu, trochę prokuratorowi i już razem wchodzą przez zamknięte dla innych wrota, na potajemną pogawędkę z osadzonym. Tajna, prywatna, nocna rozprawa w sali odwiedzin? Czy to nie jest zbyt grubymi nićmi szyte, czy w to można uwierzyć? Ale właśnie z takiego powodu mogę siedzieć całą noc w aucie, zaparkowanym przed tym sklepem, z widokiem wprost na bramę aresztu śledczego, która zamyka z tej strony perspektywę ulicy Krośnieńskiej.

Tak, potrzebuję czegoś co mnie podniesie na duchu. Boli głowa, ale nie od alkoholu. Moja noc, choć traumatyczna, samotna i pełna tęsknoty, była zupełnie trzeźwa. Nie popijam przed ważną robotą. Boję się kaca w takie dni, kiedy spełniają się moje wielotygodniowe przygotowania. Mam sucho w ustach, pali mnie zgaga, potrzebuję mleka lub kefiru, jakbym się przepił. Nie wychodzę jednak z wnętrza tego blaszanego sarkofagu. „Warzywniak” otworzą dopiero za jakiś czas. Czym innym mogę się jeszcze pocieszyć?

Mam! Magnetofon. Małe, japońskie cacko, na którym nagrywam swoje dziennikarskie materiały. Tranzystory, przedmiot zazdrości połowy tego miasta, na baterie, wygoda!

Wyjmuję sprzęt ze skrytki po stronie pasażera. Przewijam taśmę, szukając nagrania wczorajszej, popołudniowej rozgrywki z tym Sosińskim. Po chwili puszczam sobie fragment, który mnie uspakaja…

– …Siostra ostro działa, tak, jak ustaliliśmy. Ten tu, nie domyśla się?
– Właśnie się dowiedział.
– O czym?
– Na razie o tym, że robisz coś na boku. Mają jakiś przeciek…
-Sam Makarewicz, czy Pułkownik…
– Pułkownik też.
– Niedobrze. Dużo wiedzą…?
– Poszła fama, że wykorzystujesz swoje możliwości i kontakty dla rodziny. W prywatnej sprawie.
– Co to za świnia im nadała?! Zaraz, a Redaktor skąd wie tak wszystko?
– Niby co wiem…
– Orientują się, że chodzi o Teresę?
– Tak, powiązali ją ze sprawą.
– Ty świnio! To ty im doniosłeś!
– Spokój, siad! Od donoszenia, to ty tu jesteś… Dowiedziałem się, to i cię ostrzegam. Po starej przyjaźni. Z wdzięczności, w końcu coś dla mnie zrobiłeś. Podziękowałbyś, a nie rzucać się do gardła.
– Cholera, nerwy. Może i Redaktor ma rację. No, już dobrze, przepraszam.

Na razie starczy tego dobrego. Naciskam na klawisz, szpulka we wnętrzu nieruchomieje. Która to już godzina? Tak, czas podjechać bliżej przejazdu kolejowego.

Krośnieńska jest jedną ze starszych ulic w Zielonej Górze. Powstała po to, by wyprowadzać podróżnych z miasta do Krosna i dalej do Frankfurtu, Berlina.

Aż do wysokości więzienia, ten stary trakt wychodzący z Doliny Łęczy (dzisiejszy Rynek Starego Miasta) idzie cały czas lekko pod górę, obudowany pięknymi w skromności swych detali, acz nieubłaganie niszczejącymi secesyjnymi kamieniczkami. Stąd dawna nazwa tego jego odcinka, Obergasse, czyli Górna Uliczka. W połowie XIX wieku przemianowano ją na Berliner Straβe (obecna Jedności Robotniczej). Przy więzieniu stary trakt rozwidla się. Jego lewa odnoga wiedzie prosto, na południowy zachód, dzisiejszą ulicą Łużycką, prowadzącą właśnie przez Nowogród na Łużyce, do Żar i do Lubska, prastarych grodów Serbołużyczan. Krośnieńska, to jego prawa odnoga. Dawna niemiecka Lessener Straβe (pierwszą wsią w kierunku na Krosno jest Leśniów) odbija tu lekko na północy zachód.

Jeszcze parę lat temu to rozwidlenie dawnej Berliner Straβe na dzisiejszą Łużycką i Krośnieńską było bardzo w mieście znane i przyciągało wszystkich mieszkańców jak lep muchy. Tuż obok była sala koncertowa i drewniany podest do tańca na skraju parku, a wszystko z wyszynkiem. Tu były sylwestry i potańcówki. Tu przyjeżdżali artyści na koncerty. Miejsce nie przetrwało jednak. Dzisiaj Krośnieńska odchodzi od Łużyckiej w bok tuż przed ciasnym barem z piwem, bigosem i fasolką po bretońsku, mieszczącym się na parterze takiej małej, na wpół wiejskiej, piętrowej kamieniczki. Od wczesnego popołudnia brzęczy tu jak w ulu. Robotnicy budujący w pobliżu nowe osiedla i robotnicy fabryczni Zielonej Góry, mieszkający już na tych osiedlach, zapijają tu piwem swoje smutki i marzenia. Takie słabe echo gastronomiczno – rozrywkowych tradycji tego kwartału miasta.

Krośnieńską jeżdżą jeszcze autobusy miejskie. Nawet dwie linie („czwórka” i „szóstka”), co jak na średniej wielkości miasto, jakim jest Zielona Góra nie jest mało. Pewnie jednak już niedługo. Obie linie wożą ludzi do nowopowstałych obiektów Wyższej Szkoły Pedagogicznej oraz na pętlę przy starej elektrowni, już kawałek za miastem, w lesie. Od kiedy jednak zbudowano nowoczesną, dwujezdniową arterię Wojska Polskiego, ruch w tym kierunku wyprowadzono poza nowe osiedla przy starej Krośnieńskiej. I o ile od strony centrum, czyli przy więzieniu zachowała ona swój naturalny bieg, jako główny ciąg komunikacyjny, o tyle od strony zachodniej została rozcięta na dwie, nie stykające się ze sobą części. Jedna kończy się dochodząc z ukosa do arterii, a druga zaczyna się dwieście pięćdziesiąt metrów dalej, na nowym skrzyżowaniu i biegnie dalej znowu starą trasą. Na te dwieście pięćdziesiąt metrów Krośnieńska de facto znika. Dawny jej przebieg zaślepiono, a ten ślepy koniec poszerzono w okrągły plac i zbudowano przy nim stację benzynową (nawiązującą tradycją do takiejż stacji, zlokalizowanej dawniej na wylocie ze Starego Miasta na Krosno, tuż za murami miejskimi, między dzisiejszymi ulicami Sobieskiego a początkiem ulicy Jedności Robotniczej). Miejskie autobusy omijają teraz, wyjeżdżając z tego pierwszego odcinka Krośnieńskiej, zabudowania CPN, włączając się krótkim łącznikiem w Aleję Wojska Polskiego. Chwilę później, za skrzyżowaniem z nową ulicą Gwardii Ludowej znowu jadą dawnym przebiegiem Krośnieńskiej. Obok nowego gmachu Wyższej Szkoły Pedagogicznej i potem w las, przez przejazd kolejowy linii na Żary, aż do elektrowni, gdzie kończy się miejski odcinek trasy na Krosno. Od tego skrzyżowania wylotowa ulica jest już niezabudowana, a po obu jej stronach ciągnie się szpaler wiekowych, liściastych drzew, tak potężnie rozrośniętych nad asfaltową nitką, że nawet w najbardziej słoneczne południe samochody giną tu w półmrokach i cieniach. Pewnie niedługo te dwie linie miejskie, „czwórkę” i „szóstkę”, puszczą w całości, od starówki po WSP dwujezdniową Wojska Polskiego, usuwając je ze wschodniej, zabudowanej części Krośnieńskiej.

Póki co ten najbliższy centrum odcinek starej ulicy, od więzienia, to przedwojenna brukówka, porządnie wyłożona równo wyciętą, niemiecką kostką, pasującą do tego, jak wyobrażamy sobie XIX-wieczne miasto. Po obu stronach ulicy rośnie szpaler wyrośniętych brzóz, dając ciekawy efekt kolorystyczny. Za nimi chodniki, sąsiadujące ze starą zabudową z końca XIX i początku XX wieku. Na początku, po lewej stronie są cztery małe kamieniczki, natomiast po prawej – trzy nowe, trzypiętrowe, dwuklatkowe bloki z lat 60. Tak jest do wysokości blaszanego pawilonu warzywniaka. Dalej są już przedwojenne zabudowania fabryczne, magazyny, warsztaty i tak aż do przejazdu kolejowego. Punktem charakterystycznym jest tu wysoki, okrągły, ceglany komin fabryczny.

Przejeżdżam akurat obok niego, w tyle pozostawiwszy te trzy nieduże bloki, warzywniak i kiosk „Ruchu”. Przede mną w oddali zielenieją ogrody, a przed nimi wyłania się przejazd kolejowy.

W 1910 roku, gdy wykopano tu w morenie polodowcowej sztuczny jar, którym poprowadzono nową linię kolejową do Szprotawy, było to znaczące miejsce na mapie komunikacyjnej miasta Grünberg. Kolej do Szprotawy, chociaż była linią prywatną, lokalną, miała duże znaczenie dla kilku okolicznych powiatów. Duże zakłady Buechelta, produkujące stalowe mosty, montowane w całej Europie, wagony kolejowe i samochody, sprowadzały wyroby hutnicze ze Szprotawy pociągiem, właśnie tędy. Tą koleją rozwożono po regionie węgiel brunatny z kopalni w Słonem, wino i piwo z zielonogórskich wytwórni. Tędy dostarczano drewno do zakładów meblarskich a rolnicy wozili inwentarz i płody rolne. Choć tylko powiatowa, kolejka była bardzo istotna dla gospodarki regionu, nawet wtedy gdy od czasów Wielkiego Kryzysu przewoziła nieco mniej towarów niż na początku swego istnienia. I właśnie tutaj jej tory przecinały strategiczną drogę samochodową na Krosno, Frankfurt, Gubin i dalej w głąb Niemiec.

Do końca wojny, do 1945 roku był to zatem ważny przejazd kolejowy. Teraz mieszkańcy okolicy uważają go za nic nieznaczące, niemalże osiedlowe przejście dla pieszych i samochodów przez tory, po których mało co jeździ. Odkąd na początku lat 50 – tych zdemontowano szyny poza granicami miasta, dwa – trzy razy na dobę przetacza się tędy tylko wagony towarowe do miejscowych zakładów: włókienniczych, winiarskich, do tartaku, browaru, do magazynów i składów.

Łącząca dawniej tereny czterech powiatów linia, dzisiaj jest tylko mocno rozgałęzioną, wewnątrzmiejską bocznicą towarową. A i ruch samochodowy coraz bardziej przechodzi stąd na alternatywny szlak nowoczesnej arterii Wojska Polskiego. Bruk Krośnieńskiej, przedzielonej w najważniejszym miejscu placem manewrowym stacji benzynowej wybiera coraz mniej kierowców.

A z tego co wiem, będzie jeszcze gorzej. Widziałem plany, na których Krośnieńskiej za torami, patrząc od strony miasta, w ogóle już nie ma. Teraz do torów bruk prowadzi między małomiasteczkową, peryferyjną zabudową, a dalej, między przejazdem a stacją benzynową wiedzie przez morze zieleni: to dawne podmiejskie sady i ogrody, na zachód od granic miasta. Wśród drzew i opłotków gdzie niegdzie przebija czerwona plamka spadzistego dachu parterowej chałupy. Według planistów za kilka lat będą tu wieżowce, szkoła, przychodnia. A zamiast dawnej, wylotowej arterii, plątanina wąskich, jednokierunkowych uliczek osiedlowych. Ruch ogólnomiejski i tranzytowy całkowicie przejmie dwujezdniowa aleja Wojska Polskiego. A Krośnieńska po prostu zupełnie zniknie.

Właśnie dojeżdżam do przejazdu kolejowego. Chcę wybrać miejsce, w którym zaczekam na to co zaplanowałem, co – mam nadzieję – nieuniknione. Mam dylemat, czy stanąć tutaj, czy po drugiej stronie torów? Gdzie to ma się stać: z tej strony, czy tam dalej od stacji CPN? Skąd najlepiej to obserwować…?

Z lewej, jak okiem sięgnąć, wynosi się przede mną długą i stromą, gliniastą ścianą płaski taras z ciągnącym się bez końca czteropiętrowym mrówkowcem z wielkiej płyty. To jeden z tych bloków przy Waszkiewicza. Od tej strony nie ma podwórka dla dzieci. Przed budynkiem ułożono z betonowych płyt drogę dojazdową dla mieszkańców. Płaski teren urywa się tuż przy ulicy niemal pionową ścianą, a u podnóża urwiska wije się wśród zieleni wąska gruntówka. Kilka małych domków jest pustych, bo niedawno wysiedlono z nich dawnych powojennych pionierów. Do bloków albo… na cmentarz. Tak, czas mija, ówcześni osadnicy, którzy niegdyś szli na zachód, odchodzą na zawsze… Tym razem może w drugą stronę, może wracają tam skąd przybyli? Do miejsc za którymi do końca życia tęsknili?

Z prawej, za pojedynczym torem, na granicy opuszczonego sadu, sięga ku niebu smukły wieżowiec. Zasiedlono go dwa lata temu, zatem okna mieszkań i balkony noszą już ślady indywidualnych upodobań konkretnych pań domu. Tu kwiatek w korytku, tam palemka, leżaczek. W oknie fikuśna firanka, blade zasłony albo krzykliwie kolorowe zazdrostki.

Tuż za nim prawie gotowy, drugi, bliźniaczo podobny, ale jeszcze nieotynkowany wieżowiec. A za nim buduje się jeszcze trzeci, na razie ma tylko trzy piętra, ale stojący dźwig i sterty budulca wskazują, że niedługo dołączy do swoich braci. To już jest najświeższa zabudowa, nowej wielkomiejskiej arterii, gdyż wszystkie trzy tulą się do tej przyszłościowej Alei Wojska Polskiego. Sprawiają wrażenie, jakby odwracały się tyłem do archaicznej, brukowanej Krośnieńskiej, uciekały od niej i okalających ją jeszcze ogrodów, nie chciały, aby je utożsamiano z tymi „starociami”, z czasem, który właśnie przemija…

Przed torem trzy półwiejskie obejścia ulicy Świętej Trójcy. Otoczone parkiem przerobionym ze starego cmentarza. Widać że budowlańcy powoli wchodzą i tutaj, na zielony pas dzikiej roślinności, oddzielający te domki od nowej arterii w dole. Coś się tu zaczyna dziać, rozryty grunt, początki ogradzania drucianą siatką rozciągniętą między drewnianymi okrąglakami.

Wiem z lektury planów rozwoju miasta, ze spotkań na szczeblu, że i ten cichy, zielony zakątek ustąpi wkrótce miejsca księżycowemu krajobrazowi a potem będzie tu betonowa pustynia z wielkiej płyty, wyprodukowanej w fabryce domów w Nowogrodzie…

Narasta przygnębienie, tak nie da się czekać na to, co mocno upragnione. Która godzina? Jeszcze wcześnie. Gdzie jest ten magnetofon, o, mam. Znowu przewijam taśmę, wciskam klawisz STOP, klawisz PLAY i słucham analizując w podnieceniu każde słowo. To pozwala oderwać się od czekania, skupić się na czymś innym, konkretnym. Choćby i na tę krótką chwilę…

– …ja nie zamierzam się poświęcać.
– Ale dlaczego ja?!
– Uważają cię za bezużytecznego. A tak właśnie kończą ludzie nie potrzebni już służbom. Nie wiedziałeś o tym, zaczynając współpracę…?
– Nie zacząłem jej z własnej woli. Przecież pan Redaktorze wie, że to ja dałem granaty Towpikom, wtedy na samym początku, co to spłonął ten magazyn w Ochli…
– W Jerzmanowie.
– Niech cię licho, Jerzmanów, Ochla, jeden czort!
– Musiałeś…
– Musiałem, ale teraz jestem w porządku. Ta akcja z chłopcami, z ich rodzicami – przecież rozwija się doskonale. A to dopiero początek! Redaktorze, pan wie, ile z tego można wyciągnąć za pół roku, za rok?!
– Nie mnie o tym sądzić. Twoją sprawę tak, a nie inaczej Makarewicz przedstawił szefostwu, a szefostwo w pełni dało mu wiarę. Taki los agentów. Przejdzie ich czas i – do piachu! Nie będziesz pierwszy, masz słynnych poprzedników. Taka Mata Hari, Rosenbergowie. Mówią ci coś nazwiska kolegów po fachu…?
– To nie może się tak skończyć…
– A co, może mają cię zdekonspirować i sądzić jak złodziejaszka, czy alimenciarza? Sąd, świadkowie, zeznania co i komu doniosłeś, relacja w gazecie – tak to sobie wyobrażasz? A potem więzienie, grypsy, historia kontaktów z Pułkownikiem opowiadana kolesiom pod celą, tak, że po roku będzie trąbić o szczegółach cała ferajna na wolności? Tu za błędy płaci się od razu życiem, bez wyroku i sądu.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.