Mal Content
Z dziennika tetryka 5
Wirują, wirują, tysiące szprych w kole fortuny matuli…, a rower dzielnie niesie przez las mnie samego i moje znienawidzone nadmiarowe kilogramy. Akurat mam pod górkę, więc zgrzałem się nieco. Stanąłem (albowiem nie jestem obdarzony małpią zręcznością, pozwalającą mi sięgnąć do plecaczka w trakcie jazdy), wyciągam wodę mineralną. Piję, obserwując przydrożną zieleń.
Wspominam, iż stanąłem, dlatego że to istotna okoliczność. W trakcie jazdy przeoczyłbym bowiem niechybnie to, co zauważam stojąc. Ale zanim zauważam, doznaję poczucia dysonansu. Niezgodności. Coś mi w otoczeniu nie pasuje do kontekstu, ale nie od razu identyfikuję, co konkretnie.
Aha, już wiem! Buk. Młody buczek właściwie. Tyle, że w odmianie czerwonej. Czyli ozdobnej, hodowlanej. A las naturalny. No, może nie dziki, bo ręką ludzką sadzony. Jednak okazów parkowych w nim nie uświadczysz.
Skąd przeto ten cudak tutaj? Sam jeden. Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegam podobnego, a na pewno by się na tle zielonych braciszków wyraźnie odcinał. Mutacja? Samosiejka – uciekinier? Ale jak uciekł? To naprawdę dzika gęstwina i do cywilizacji ludzkiej stąd daleko. Fakt: tuż obok, kilkanaście metrów dalej, w głębokim wąwozie przebiegają tory kolei żelaznej. Jako, że przebiegają w wąwozie, na zdjęciu ich nie widać, lecz wysokie sosny w tle, uwierzcie na słowo, porastają już drugi brzeg parowu. To niewątpliwie twór cywilizacji. Ale przecież nikt nie sieje umyślnie wokół torów kolejowych parkowych odmian buka. Raczej przeciwnie: rżnie się bezlitośnie i bezmyślnie wszystko, co wyrosło po brzegach. Zwłaszcza ostatnio. Pod topór kolejowych ekip trafiły w moich okolicach tysiące dorodnych, pomnikowych drzew.
Może i lepiej, że na zdjęciu nie widać wąwozu, bo to karczowisko nie napawa optymizmem.
Nieważne, jak tu trafił. Ważne, że jest malowniczy. Młode, świeże, wiosenne liście w głębokiej barwie zacnego burgunda, tak przeze mnie ukochanego. Już same w sobie są efektowne, a w kompozycji z zielenią sąsiednich buczków, tych naturalnej odmiany, prezentują się jeszcze piękniej.
Chciałoby się umieć opisać to piękno. Ale nic z tego, warsztat nie ten. O czym już zresztą, „źle zadowolony”, wspomniałem w pierwszym sprawozdaniu ze swych przejażdżek.
Z tego samego powodu nie poważę się, choć z żalu serce krwawi, a wątrobę gorzka żółć zalewa, na poważniejsze robótki literackie, choć inspiracja aż dudni!
Można by na przykład pokusić się o ulepienie liryku dumającego nad zagubieniem i alienacją tego drzewka samotnego-odmiennego w gęstym boru.
Albo machnąć kawałek chropawej, twardej prozy, prezentującej marne perspektywy „buka malowanego”, którego niechybnie czeka zagłuszenie przez pleniącą się wokół obficie zieleń.
Lub też skonstruować misterny esej, analizujący z wdziękiem i erudycją zagadnienie możliwości powrotu do natury po latach życia w pobliżu ludzkich siedzib. Czy wydelikacenie będące spuścizną wieloletniego zamieszkiwania parków i ogrodów pozwoli na readaptację w dziczy? I dalej w tym stylu.
Można by spróbować. Ale po co? Impotencję twórczą w takich chwilach czuję wyjątkowo dotkliwie. Efekt pracy byłby jeszcze bardziej karykaturalny, niż przedstawione wyżej projekty. Potraktuję je przeto jako „tematy do odstąpienia”.
Korzystajcie!
I mknę dalej przez las, sprytnie strząsnąwszy z ramion brzemię odpowiedzialności.
A ja tu widze, calkiem “zgrabne” rozmowy ze soba…i ladne zdjecia…..
I to juz wspaniala pochwala BUKU, ktory stoi tam jak Superstar!
Dziekuje…
I ja dziękuję.