Adam Slaski
Zachód słońca
Przyjechałem do Jazdu i pozwolę sobie na krotochwilę: to znów ten sam stary dobry Iran. Ludzie są mili, pomocni, pozdrawiają mnie na ulicy, ale niczego ode mnie nie chcą. Hotel zabukowałem przez agencję, więc widziałem tylko, że ma to być w miarę porządny, chyba trzygwiazdkowy. Okazał się zupełnie wyjątkowy! Jest to hotel tradycyjny, czyli pokoje są w piwnicy, nie ma w nich okien. Jest za to przestronne lobby, w którym stoi samowar, jest sadzawka i takie krzesła-łóżka, na których można się rozwalić i sączyć herbatę.
Hotelem jestem zachwycony, miasto zwiedzałem na razie po ciemku (podoba mi się), ale na zdjęcia i więcej szczegółów musicie poczekać do jutra. Albo i dłużej, bo jutro jadę na wycieczkę na pustynię. Jazd to pustynne miasto, więc chcę tę pustynię trochę zobaczyć.
Widziałem już nieco przez okno w autokarze, ale tylko trochę, bo dziś w podróży oglądałem filmy: “definitely, maybe”, “love and death”, “czas pijanych koni” i “20000 days on earth”. Strasznie smutne te pijane konie, a Iran, który widzę, nie ma z Iranem z filmu nic wspólnego
Jeszcze śmiesznostka na temat papug w hotelu: one potrafią naśladować głosy (i odgłosy), szczególnie przekonująco mówią “salam” (cześć) i naśladują dzwonki telefonów i dźwięk przychodzącego smsa.
I ciekawostka na temat zachodu słońca. O zachodzie słońca rozlega się głos muezina nawołujący wiernych do modlitwy. Śpiew jest piękny, człowiek czuje się uduchowiony, gdy go słyszy, za chwilę dołącza kolejny muezin, ale oni nie koordynuję tego w żaden sposób, drugi muezin śpiewa swoje w zupełnie innej tonacji i tempie, za chwilę dołącza jeszcze 10 innych, niektórzy używają skrzeczących głośników, robi się straszna kakofonia, nastrój trafia szlag.
Wybrałem się oglądać zachód słońca do kawiarni, która posiada na dachu taras z pięknym widokiem. O zachodzie słońca zupełnie zmieniła się widoczność i na horyzoncie ukazały się góry, których w ciągu dnia nie było widać. Patrzyliśmy zachwyceni. Poza mną były tam dwie dziewczyny, które rozmawiały między sobą po francusku. Zapytałem je, co sądzą o hidżabie i jedna z nich opowiedziała mi historię swojego życia:
Pochodzę z rodziny emigrantów politycznych z Iranu, moi rodzice nie byli w ojczyźnie od czasu rewolucji islamskiej, czyli od 35 lat. Urodziłam sie i wychowałam w Paryżu, ale mówię równie dobrze w farsi jak po francusku. Do Iranu pierwszy raz przyjechałam 2 lata temu, aby poznać moją liczną rodzinę i zobaczyć kraj przodków. Okazało się jednak, że krótki pobyt to zbyt mało, by odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania: czy jestem Iranką czy Francuzką, co to znaczy być Iranką, gdzie chcę mieszkać w przyszłości itd. Osiem miesięcy temu przeprowadziłam się więc do Iranu na jeden rok, mieszkam ze swoją rodziną w Szirazie.
Hidżab to drobnostka, właściwie w ogóle mi nie przeszkadza. Już raczej zakaz odsłaniania nóg – w lecie nie wychodziłam z domu do zachodu słońca, bo nie dało się wytrzymać upału. Ale prawdziwym problemem są ludzie. Patrzą, przyglądają się, oceniają. Nie ma chwili spokoju, bo ciągle ktoś mnie zaczepia, pozdrawia, czegoś chce, np. podwieźć (ale wiadomo, że to tylko pretekst i chodzi o coś innego). Patrzą, czy się właściwie ubieram, a zazwyczaj ubieram się niewłaściwie, więc patrzą krzywo. Nie spotkałam nigdy policji, która robiła by mi na coś zwracała uwagę, ale spojrzenia przechodniów czuję na sobie ciągle. A załatwienie każdej sprawy jest bardzo trudne dla kogoś wychowanego w Europie. Na przykład w banku: nie ma żadnych reguł, wszystko trzeba sobie wywalczyć, wytargować. Taksówkarz zawsze spróbuje mnie naciągnąć. Chciałam pracować, ale okazało się, że w Szirazie (1,3 mln mieszkańców) nie potrzeba nauczycieli francuskiego, zaproponowano mi pracę w Isfahanie lub Teheranie, ale mi zależy właśnie na tym, żeby mieszkać w Szirazie. Więc obijam się, chodzę na jogę i zwiedzam kraj. I nie mam już żadnych wątpliwości: nie zostanę tu na stałe. Chętnie jeszcze kiedyś wpadnę na tydzień lub dwa, ale moje miejsce jest we Francji!