Ewa Maria Slaska
Koty już tu były kilkakrotnie i to tak fascynujące, że aż ręka swędziała, żeby sprawdzić w Sieci, czy jest (a na pewno jest) strona lub wręcz strony zatytułowane we wszystkich możliwych językach “koty w sztuce”. Ale powstrzymałam się. Internet to pożyteczny instrument, ale nie chcę, żeby mi odbierał radość odkrywania i równie wielką radość dostawania. Gdy Maryna Over, przyjaciółka z Facebooka, przysyła mi takiego oto kota:
to radość z tego podarunku jest w zimowy poranek wręcz niebotyczna. Obraz namalował Charles Joseph Grips w roku 1881 i zatytułował “A Domestic Interior”, ale ktoś kiedyś dodał do tego obrazu na Facebooku jeszcze cudny komentarz po włosku: quando l’ospite dipinge il padrone di casa… – gdy gospodarz maluje właściciela… Aha, czyli to kuchnia Gripsa i jego kot.
Sam Grips działał w Belgii, był znany w Anglii i w Niemczech, ale był Holendrem, żył w latach 1825-1920, a malował jakby się urodził co najmnie o sto lat wcześniej. Albo o dwieście. Jak Peter de Hooch. Czyli co? Eklektyzm. Deprecjonująca nazwa, podczas gdy Grips jest po prostu cudny. Czyli co, jak mi się podoba, to znaczy, że mam nieciekawy, mieszczański gust i lubię to, co ładne. Tzw. kalokagacja, fuj, każdy prawdziwy modernista odwróciłby się ode mnie z niesmakiem. A ja z uporem – Grips, wnętrza, flamandzkie klimaty, koty, meble, piękny…
Ciekawe, czy chodzi o to, że klatka jest być może otwarta, ptaszek wyleci, a kot jak to kot – skoczy i złapie. Moja poprzednia kotka – Matylda – potrafiła wyskoczyć za balustradę balkonu, upolować ptaka i wskoczyć z powrotem. Przynosiła takie truchełko do pokoju, tryumfalnie składała mi u stóp i żądała pochwał oraz szynki, bo sama takiego jadła nie konsumowała. To miałam zjeść ja, Królowa tego dwuosobowego stada dzikich łowców.
Ale tak naprawdę tematem dzisiejszego wpisu są koty pana Chardina. Jeden z nich zresztą też nadesłany przez Marynę, która odwiedziła w Madrycie Muzeum Thyssena-Bornemiszy. Reszta objawiła się sama.
Właściwie są to koty bardzo dramatyczne i, jak na dzisiejsze czasy, niemiłe do oglądania. Bo te koty pana Chardin łażą jak koty Gripsa po kuchni, ale kuchnia Gripsa jest sterylna, a kuchnia Chardina jest tłem dla rozpasanej orgii jedzenia, które się zaraz będzie spożywać, i to jedzenia połączonego z zabijaniem. Nie można mieć o to pretensji do Chardina. Inni też tak malowali.
To Vinzenzo Campi (1530/1535 lub 1536 – 1591). Wtedy tak się jadało i zresztą dziś nadal się tak jada. Tylko sklepy usuwają konsumentowi sprzed oczu co bardziej naturalistyczne widoki. Poza tym wcale nie wszystkie obrazy były takie krwiożercze, bo – wróćmy do pana Chardina – były i takie piramidy truskawek – to obraz z kolekcji prywatnej, szkoda że nie mojej…
ale najmilszy jest chyba obraz z Luwru przedstawiający samego artystę – w okularach.
To on, Jean-Baptiste Siméon Chardin, urodzony 2 listopada 1699 w Paryżu, zmarły 6 grudnia 1779 roku – też w Paryżu, tak jak widział sam siebie na kilka lat przed śmiercią, w roku 1775.
I czyż nie piękne ma nakrycie głowy? Turban, wstążka, daszek… Wszystko w beżowych różach. Pani Poseł Kempa dałaby mu za to po oturbanionej głowie.
Zaniedługo następne koty od Maryny!
A ja sie Wam pochwale, ze znam jedna graficzke we Wroclawiu, ktora robi bardzo wspolczesne koty (metoda wkleslodruku) i pewnie sie nawet ucieszy, gdy ktos bedzie podzielal jej milosc do kocurow (zwlaszcza czarnych) – i po obejrzeniu zapragnie sobie koci portret powiesic. No to zobaczcie: http://www.edytapurzycka.pl