Zbigniew Milewicz
Dawniejsi absolwenci wojskowego szkolenia studentów, jako rezerwiści, zobowiązani byli od czasu do czasu do pojechania na poligon wojskowy, żeby nie zapomnieć, czego się nauczyli i, najważniejsze, by pozostać w dobrej formie na wypadek Godziny W. Podobnie, jak rezerwiści to robią dzisiaj, w związku z wojną na Ukrainie. Moim przydziałowym miejscem w latach siedemdziesiątych był P. na Dolnym Śląsku. Ciekawe miasto, w którym mieszkało więcej kobiet, niż mężczyzn, armia była więc tam potrzebna bardziej, niż gdziekolwiek indziej. Bardzo mi się tam podobał zwłaszcza pewien bar mleczny, który wieczorem przeistaczał się w lokal dancingowy z dobrze schłodzoną wódeczką i lubiącymi tańczyć paniami. Byli podobno klienci, którzy nigdy stamtąd nie wychodzili, ale nie o tym chciałem pisać.
Któregoś razu, przez źle zawiązane onuce, nabawiłem się odcisków i trzeba mi było jakoś się z tym problemem uporać, bo w piechocie zmotoryzowanej najwięcej się jednak chodzi. Wziąłem w koszarach przepustkę na miasto i w miarę szybko trafiłem do drogerii, w której pracował Johann. Chłop–szafa, z wianuszkiem siwych włosów na łysej czaszce i w ciemnych okularach. Był niewidomy. Mówił cichym, trochę sepleniącym głosem, z wyraźnym niemieckim akcentem. W tej drogerii, która przypominała mi bardziej sklep typu szmalc-mydło i powidło mrowiło się od ludzi a miejsca było mało. Po dwóch kwadransach udało mi się wreszcie podejść do lady. Poprosił mnie, żebym od razu przeszedł do rzeczy.
– A nogi każdy wieczór myje?
– Yhm – skłamałem
– Yhm każdy albo prawie każdy?
– Yhm prawie…
– No to jak będzie, że każdy, to…
Energicznie obrócił się na pięcie, podszedł do jednego z regałów, tak jak widzący i po chwili wręczył mi buteleczkę z czymś oleistym, do której przyklejony był opis użycia, wykonany ręcznie. Kosztowało mnie to równowartość dwóch paczek trochę lepszych, krajowych papierosów. Do drogerii już wchodzili następni klienci, mieściła się niedaleko miejscowego rynku, łatwo więc można było ją znaleźć, ale podobno zawsze czekało się w kolejce. Przysiadłem na wolnej ławeczce przy skwerze, żeby przestudiować ulotkę, prawie równocześnie ze starszym, eleganckim jegomościem pod muszką, który też wyszedł z drogerii.
Polowe moro zostawiłem w koszarach, ale w niedużym P. wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia, można się więc było domyślić, że nie jestem stąd.
– Pan Magister normalnie nie widzi, ale za to jasnowidzi – zaczął.
Nie wiedziałem, co starszy pan ma na myśli, więc opowiedział mi, że drogista pochodził z P., które za niemieckich czasów nazywało się Neustadt. Ludzie tytułują go magistrem, bo pochodził ze znanej w mieście, farmaceutycznej rodziny, gdzie już dziadek miał w rynku aptekę. Kiedy ojciec poległ na froncie w I wojnie, “geszeft” przejęła mama i powiedziała Johannowi, że on kiedyś ją zastąpi. Innych dzieci nie mieli. Do samego Berlina posłała go na farmację; studiował tę dziedzinę chętnie i był jednym z najlepszych na roku, chociaż pod koniec miał już problemy z czytaniem normalnych liter. Wiedział, że grozi mu ślepota, ale był ktoś, kto dodawał mu otuchy i gotów był towarzyszyć mu w dalszym życiu. Piękna Edith – koleżanka z roku, która także pochodziła z Dolnego Śląska. Cała ta opowieść brzmiała zbyt sentymentalnie i książkowo, jak na mój gust.
– Skąd Pan to wszystko wie ?
– Wiem, że komuś młodszemu może wydać się to nudne, ale proszę jeszcze o chwilę cierpliwości.
Senior był emerytowanym nauczycielem matematyki, ale historykiem z pasji i teraz pracował nad założeniem czegoś w rodzaju prywatnej izby pamięci dla P., bo historia miasta zawsze go fascynowała. Johannowi udało się ukończyć studia na krótko przed wybuchem II wojny. Edith nie miała tego szczęścia, była Żydówką i pod koniec studiów, za niearyjskie pochodzenie, została relegowana z uczelni. Mogła wraz z rodzicami i bratem wyjechać z Niemiec za ocean, jednak została. Kochała swojego chłopaka, on ją podobno w dwójnasób, planowali ślub i tak pewnego dnia znalazła się w jego domu rodzinnym. W zamożnej willi, położonej w centrum Neustadt, w której poza Johannem, jego mamą oraz kimś ze służby nikt nie mieszkał.
Edith z mamą Johanna bardzo się polubiły. Kiedy więc zaraz po Bożym Narodzeniu w 1939 roku, spadł kolejny, nieoczekiwany cios na ten dom, w mieście zaroiło się od plotek. Nagle zmarła mama Johanna, oficjalnie na serce, ale szeptało się, że może została otruta przez przyszłą synową, bo rodzina była bogata. Sekcja zwłok nie wykryła nic podejrzanego, jednak Edith musiała pilnie opuścić Neustadt, jeżeli chciała uniknąć deportacji do KZ. Według jednych, nie zdążyła, bo gestapo było szybsze, według innych udało się jej wyjechać, ale nie wiadomo dokąd i pozostawało pytanie, czy przeżyła Holocaust. Była wreszcie trzecia, najbardziej legendarna wersja, że Johann, zdolny majsterkowicz, zrobił jej skrytkę w piwnicy willi, z której na noc przychodziła spać do domu i tak przetrwała wojnę. Johann milczy na ten temat jak zaklęty po dziś dzień, nie wiadomo więc, jak było naprawdę.
Neustadt w czasie wojny wiele mu zawdzięczało. Brakowało całej masy leków na rynku, a on kręcił jakieś substytuty, w oparciu o posiadaną wiedzę i jeszcze przedwojenne zapasy środków. Nierzadko brał na siebie obowiązki lekarza i pomagał wszystkim, nie tylko Niemcom, każdemu, kto potrzebował jego pomocy i nie pytał o honorarium. W aptece pracowała też jego ciotka, starsza siostra jego ś.p. mamy, której wszyscy się bali, bo była jędzowata.
– Dobrą parę stanowili – opowiada mój rozmówca. – On wielkie chłopisko, ale do rany przyłóż, a ona mała, chuda, ryża i zjadliwa, jak muchomor, tylko dobry charakter miała. Jak przyszli ruscy, to od razu ich pod ścianą postawili, bo dla nich wszyscy tutaj to była giermanskaja swołocz i faszysty. Na szczęście drogą jechał na rowerze milicjant, który w czasie wojny był partyzantem i w swoim czasie potrzebował pomocy Johanna, więc powstrzymał wyzwolicieli.
Podziwiałem seniora za odwagę. Jak bym był bezpieczniakiem, już bym go miał na widelcu. W latach siedemdziesiątych za takie lekcje prawdziwej historii, bywały poważne kłopoty. Jego akcent śpiewał jednak z łyczakowska, że ta jojka, mogą mu nagwizdać. Po wojnie aptekę, jak wszstko inne, upaństwowiono, willę Johann zwolnił jakiemuś partyjnemu dygnitarzowi i poszedł mieszkać do walącej się przybudówki bez okna. I tak obywatel jest ociemniały, więc nie potrzebuje światła – uzasadnił urzędnik w magistracie. Dziś Johann mieszkał już w normalnym mieszkaniu w P., ale przecież nie o tym starszy pan chciał mówić…
– O tym jego darze jasnowidzenia Pan wspominał – podsuwam.
– Ano właśnie. To mu się ujawniło chyba zaraz po wojnie, a może zawsze tak miał, tylko o tym nikomu nie mówił. Wtedy już nie prowadził swojej apteki, tylko tę drogerię ze spółdzielni. Przyszedł do niego po jakiś proszek, czy trutkę na szczury jeden chłop, nie miejscowy, tylko z pobliskiej wsi, a ten go za mankiet i szepce mu na ucho, żeby się strzegł pociągów. Chłop furą się poruszał, ale jak raz na dniach trzeba mu było dalej, do Wrocławia, w jakiejś urzędowej sprawie. Przeląkł się więc tego, co mu pan magister powiedział i załatwił sobie przejazd ciężarówką do Wrocławia. Pan dasz wiarę, że ten pociąg, którym miał jechać się wykoleił ? I zginęli ludzie.
Później przepowiadał różnym ludziom inne zdarzenia, nie zawsze tragiczne, ale i radosne, jakieś zaręczyny, śluby, potomków, awanse. Podobno większość jego klientów nie po zakupy przychodziła do drogerii, tylko, żeby im pan magister coś przepowiedział ciekawego, a on przecież tylko wobec niektórych miał te nadprzyrodzone właściwości. Czasami miały więc miejsce komiczne sytuacje, bo do lady podchodzi dajmy na to panna na wydaniu, prosi o szare mydło i zaraz pyta, czy ją tam jakiś Józek chce.
– A skąd ja to mogę wiedzieć um Gottes Willen? – odpowiadał w zadumie.
Aby panna nie odeszła rozczarowana ze sklepu, często dodawał coś gratis. Jakąś kolorową spinkę do włosów, plastikowego motyla, lustereczko, albo małe, pachnące mydełko, bo wiedział, że kawalerowie nie przepadają za zapachem szarego. Najbardziej jednak spektakularnym i najczęściej w mieście opowiadanym zdarzeniem było to, które miało miejsce pod koniec lat sześćdziesiątych. Do sklepu przyszedł coś kupić miejscowy szef służby bezpieczeństwa, podobno wyjątkowo wredna postać. Ludzie się dziwili, bo milicja miała swoje, dobrze zaopatrzone Konsumy, pewnie chciał coś wyniuchać osobiście. Był powszechnie znany w P. , więc zrobiło się cicho w sklepie.
– Jezus cie kocha – powiedział Johann
– Ty wiesz, do kogo ty mówisz ? – zaperzył się esbek.
– Jezus cię kocha – powtórzył z naciskiem.
Starszy pan powiedział mi, że od tamtego zdarzenia miejscowa esbecja jakby trochę pofolgowała w swoich śledztwach. Kiedy w 1979 roku po raz ostatni pojechałem na poligon do P., w miejscu drogerii Johanna był już sklep wędkarski. Miejscowi, których zapytałem o przyczyny tej zmiany, udzielali mi różnych odpowiedzi, większość mówiła, że stary Niemiec zmarł, inni, że wyjechał do Reichu. Wtedy Himmelsreich i Republika Federalna Niemiec były dla mnie prawie równoznaczne, dopiero jak sam wyjechałem do Reichu, to przekonałem się, że tak niebiańsko to tu ni ma.
Hej Zbychoo!
Ale super sympatyczne, z humorem napisane opowiadanko.
Johann, tajemnicza, wielce poważna osobowość, przechodzi do historii miasta P. jako jego nieodłączna legenda.
Podsumowałabym ją, (może błędnie ale tak mi głowy wpadło) :
“niby obcy, a jednak taki swój, nasz chłop”. Nawet odejscie jego w nieznane, jest również owiane tajemnicą. Wszystkie domniemane opcje świadczą o dużej dozie sympatii do “Magistra” z miasta P.
Pozdrawiam
Dziekuje Ci Tereso i rowniez pozdrawiam.