Wszystkiego najlepszego, Krysiu ❤
Anna Burek rozmawia z Krystyną (Krysią) Koziewicz
Krystyna Koziewicz urodziła się 8 marca – w Dzień Kobiet, jednak nie tylko z tego powodu może służyć za idealny przykład kobiecości: silna, niezależna i odważna – przeszła w swoim życiu więcej niż niejedna z nas, a stale każdy dzień traktuje jak wyjątkowy prezent od losu.
Anna Burek: Gdyby miała się Pani przedstawić w kilku zdaniach, jak by się Pani opisała?
Krystyna Koziewicz: Urodziłam się w Dzień Kobiet, od zawsze czułam, że kobiecość idzie w parze z moimi wewnętrznymi potrzebami. Od dziecka uwielbiałam się wcielać we wszelkie role damskie – jak każda dziewczynka bawiłam się w dom, w rodzinę, udając mamę, babcię czy nauczycielkę, jednak wyobrażałam sobie siebie także w mniej typowych rolach kobiecych, np. zakonnicy. Kobiety zawsze mnie inspirowały – podziwiałam ich urodę, obycie, umiejętność budowania relacji, ale także oczytanie, elokwencję i zainteresowania. Zazdroszcząc im cech, których początkowo nie miałam lub w sobie nie widziałam, starałam się pilnie obserwować i uczyć od swoich autorytetów. Wiele pięknych przykładów kobiet odnajdywałam w książkach – czytając ich biografie, uczyłam się o życiu tego, czego nie wyniosłam z własnego domu.
AB: Pani dzieciństwo nie należało do łatwych – jak na Panią wpłynęło?
KK: Mój dom nie zapewniał beztroskiego dzieciństwa. Ojciec był tyranem, mama nie radziła sobie z rolą gospodyni domowej ani opiekunki domowego ogniska. Jeszcze jako dziecko od codziennych problemów uciekałam w przyrodę i w lekturę – tam odnajdywałam spokój i ukojenie, a także bezpieczną przestrzeń dla moich dziecięcych marzeń o pięknym życiu. W domu dziecka, do którego ostatecznie trafiłam, miałam okazję do korzystania z wszelkich dobrodziejstw kulturalnego świata – całymi godzinami przesiadywałam w bibliotece, grałam w teatrze, ale także zaczęłam uprawiać sporty, byłam harcerką – interesowało mnie właściwie wszystko, chciałam wykorzystać każdą okazję do nauczenia się czegoś nowego. W wieku szkolnym szukałam schronienia w świecie sztuki już nie sama, ale z moimi przyjaciółkami, które od najmłodszych lat imponowały mi oczytaniem i pasją życia. Prześcigałyśmy się w czytaniu i pisaniu poezji, śpiewałyśmy w chórze, grałyśmy na instrumentach, kochałyśmy kino i teatr. Razem też zaczynałyśmy wchodzić w dorosłość – odkrywać swoją kobiecość, zauważać swoje potrzeby, oglądać się za chłopakami. Zawsze chciałam mieć dom, w którym otaczać mnie będzie rodzina – pierwszą sympatię znalazłam już w wieku 10 lat.
AB: Wyszła Pani za mąż w nadziei na zbudowanie szczęśliwego domu, którego jako dziecko nigdy Pani nie miała. Czy udało się Pani spełnić swoje marzenie?
KK: Rzeczywiście stworzenie własnej rodziny, wyjście za mąż, posiadanie dzieci były moim pragnieniem od najmłodszych lat. Bez żalu porzuciłam większość swoich zainteresowań na rzecz rodziny. Jako matka chciałam dać swoim dzieciom wszystko to, czego sama jako dziecko nie miałam – pokazać im świat, którego ja musiałam uczyć się z książek i z obserwacji życia innych. Jednocześnie jednak dawałam im wiele swobody – nie chciałam ograniczać ich wyobraźni i umiejętności podążania za swoimi marzeniami. Ja sama, już jako żona i matka, nie miałam nigdy wrażenia, że coś mnie ogranicza – zawsze towarzyszyło mi poczucie, że znajduję się w takim momencie życia, pełnię taką rolę, jaka w danej chwili najbardziej mi odpowiada. Kiedy moje pierwsze małżeństwo, z przyczyn zupełnie niezależnych ode mnie (emigracja męża), rozpadło się, marzenie o szczęśliwym życiu nie legło w gruzach – założyłam, że tam, gdzie jedno się kończy, drugie się zaczyna. Potraktowałam to wydarzenie jako sygnał, że czeka na mnie coś lepszego. Dlatego, kiedy kolejna miłość zawołała mnie do Berlina, bez wahania porzuciłam stanowisko dyrektorki przedszkola w Opolu i ponownie ruszyłam za swoimi marzeniami.
AB: Skąd w Pani energia na realizowanie swoich marzeń?
KK: Zawsze powtarzałam, że wolę żyć, a nie tylko istnieć, chciałam wykorzystać każdą wolną chwilę, każdą sekundę życia na cieszenie się tym, co mam, ale także na śmiałe sięganie po więcej. Czasami, patrząc wstecz, sama zastanawiam się nad tym, skąd brałam siłę i czas na realizację wszystkich pomysłów i marzeń. Wydaje mi się, że ta energia przyszła z góry, jako swego rodzaju rekompensata za trudne dzieciństwo. Z drugiej strony mam wrażenie, że zgoda na to, co przynosi życie, bardzo ułatwia radzenie sobie z nie zawsze łatwą codziennością. Staram się akceptować to, co niesie rzeczywistość – nie buntuję się, nie obwiniam innych za swoje niepowodzenia, nie szukam winnych, ale rozwiązań. Są takie momenty z mojego życia, których wolałabym nie pamiętać, wolałabym, żeby nigdy nie zaistniały, jednak je także traktuję jako lekcję, jako doświadczenie, które miało mnie czegoś nauczyć.
AB: Przeszła Pani piekielną chorobę, z którą wygrała Pani trzykrotnie – co to dla Pani oznacza?
KK: Jako osoba wyjątkowo wrażliwa, bardzo mocno przeżywałam wszystkie wydarzenia z mojego życia. Nie nazwałabym ich niepowodzeniami, ale raczej stałą walką o to, by było lepiej – walką wymagającą siły i dużych pokładów energii. Kiedy z dnia na dzień zmuszona byłam uciec od drugiego męża, który, jak się okazało, był uzależniony od alkoholu, i zamieszkać w tymczasowo znalezionym lokum, zacząć po raz kolejny wszystko od nowa, mój organizm się zbuntował i dał mi do zrozumienia, że ma już dosyć ciągłego stresu. Śmiertelna choroba trzykrotnie próbowała zwalić mnie z nóg, pozbawiając siły do życia. Ja jednak nie należę do tych, co się poddają – akceptuję to, co daje los, jednak zawsze walczę do samego końca. Jestem typem Wańki Wstańki, wygrałam z chorobą trzy razy, udowadniając sobie, że chęć życia jest ważniejsza niż to, co przynosi los. Choroba nauczyła mnie spokoju i zaufania do samej siebie, dała mi także impuls do pełniejszego korzystania z życia – doceniania każdego dnia, cieszenia się z każdej chwili.

AB: W jakie działania przekuwa Pani obecnie swoje życiowe doświadczenia?
KK: Przede wszystkim ze szczególnym zapałem działam wszędzie tam, gdzie jest okazja do celebrowania życia – uwielbiam doceniać to, co dookoła. Dlatego chętnie administruję kilka stron internetowych poświęconych życiu Polaków w Berlinie, udzielam się jako dziennikarka, pisarka, fotografka – korzystam przy tym z mojej pasji do dokumentowania – utrwalania tego, co w gąszczu historii może łatwo umknąć. Pełnię rolę takiej trochę kronikarki życia polonijnego w Berlinie – gromadzę wszelkie wydruki, zaproszenia, plakaty, broszury, które ukazują się w związku z Polonią. Wierzę, że moje działania mogą przyczynić się do pogłębienia wiedzy przyszłych pokoleń na temat naszej obecności w stolicy Niemiec – z moich materiałów korzystają m. in. studenci kierunku Europeistyki na Uniwersytecie Wrocławskim i Instytutu Badań Europy Wschodniej w Bremie. Nadal chętnie uczestniczę we wszelkiego rodzaju spotkaniach Polaków w Berlinie na płaszczyźnie społecznej i kulturalnej – wykorzystuję swoje zamiłowanie do spotkań z drugim człowieka i umiejętność wsłuchiwania się w ludzkie potrzeby. Jestem również matką i babcią – role, które marzyły mi się od dziecka, sprawiają mi ogromną przyjemność i dają niewiarygodną satysfakcję. W nich spełniam się całkowicie, wykorzystując swoje życiowe doświadczenie, ale także stale ucząc się czegoś nowego od coraz młodszych pokoleń mojej własnej rodziny. Moje życie nie było łatwe, ale doceniam każdą jego chwilę i nie poddaję się – korzystając z kulturalnych dobrodziejstw Berlina, inspirując się pięknymi i mądrymi ludźmi z mojego otoczenia, nadal marzę i walczę o szczęście. Po prostu żyję w harmonii z samym sobą i w swoim przyjaznym otoczeniu.
***
Krystyna Koziewicz organizuje z Elą Kargol i Ewą Marią Slaską comiesięczne spotkania literackie w SprachCafé Polnisch na Weddingu. Najbliższe odbędzie się w piątek 17 marca o godzinie 19 – będzie to spotkanie z Muzykującą Rodziną Brodowskich.