Magdalena Ciechomska
Jesień w pełni, teraz bardzo piękna, kolorowa i słoneczna. Złota polska. Taką jesień lubię najbardziej. Robi się coraz chłodniej, naturalną koleją rzeczy. W sklepach pojawia się coraz więcej zniczy, sztucznych kwiatów na nagrobne wiązanki, na straganach królują wrzosy, suszki, coraz więcej chryzantem. Za niecały miesiąc Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, te nasze polskie Dziady, najważniejsze, po Bożym Narodzeniu święto w całym roku. Ponieważ wszyscy mamy coraz więcej mogił do odwiedzenia, uporządkowania, przystrojenia, już powoli zaczyna się wędrówka po cmentarzach, również do tych miejsc położonych w odległych zakątkach kraju. Jesień w naturalny sposób przywołuje temat przemijania i śmierci. To pora roku gdy najbardziej odczuwam obecność archetypów. Czas uświadamiania sobie istnienia granic, schyłku, przesilenia, zamknięcia. Czas zwrócenia się ku eschatologii. Dla mnie jest to jednocześnie pora obfitująca w doznania zmysłowe. Bogactwo kolorów, mocnych, nasyconych, intensywne zapachy, ostre, korzenne, jakby płynące z samego wnętrza ziemi, powiedziałabym – chtoniczne. Jesienne warzywa i owoce mają też inny smak niż letnie.
Nasz stary, mokotowski ogród pachniał jesienią liśćmi drzew orzecha włoskiego. Orzechy spadały na ziemię i trzeba było systematycznie je zbierać, żeby zdążyć, zanim zostaną przykryte kolejną warstwą liści. Te liście grabiliśmy i początkowo paliliśmy w ogrodzie, wtedy jeszcze w mieście wolno było to robić. Charakterystyczny był ten zapach jesiennych ognisk, unoszących się ze wszystkich ogrodów. Później, gdy w zamieszkały u nas jeże, zostawialiśmy pryzmy liści i gałęzi dla nich na zimę. Przez wiele lat ogrzewaliśmy dom za pomocą starego, jeszcze przedwojennego pieca koksowego. Był to niewątpliwie zabytek techniki, wyglądem przypominał mały parowozik, wmurowany był w podłogę piwnicy, w wydzielonej kotłowni, obok której znajdowało się pomieszczenie na opał. I działał jeszcze dobre dziesięć lat. Codziennie rano musieliśmy w nim rozpalać. Rozgrzewał się powoli i trzeba było poczekać z godzinę, zanim gorąca woda zacznie krążyć w kaloryferach. Zapach dymu węglowego każdego rana wypełniał kuchnię, z której schodziło się do piwnicy, żeby dorzucić do pieca. Jesienne chłody zawsze były utrapieniem Maryli, z trudem je znosiła. Często się przeziębiała. Narzekała na jesień i zimę w Berlinie, bardziej deszczowe i wilgotne niż w Polsce. Otulała się w wełniane, luźne swetry, pod które mogła założyć kilka warstw, „na cebulkę”. Pamiętam czasy, gdy sama dziergała na drutach te swoje swetry, chusty, szale. Potem zrezygnowała, gdyż intensywna praca przy komputerze zbytnio męczyła jej wzrok. Za to nieraz szyła coś na starym Singerze, do którego domontowano elektryczny silnik. Przeważnie były to przeróbki zasłon lub poszewki na poduszki. Jesienią Maryla odkładała do szafy krótkie spódniczki, które tak chętnie nosiła latem. Przez cała zimę chodziła wyłącznie w spodniach, wtedy nie marzła. Do tego zakładała długie płaszcze lub kurtki sięgające przynajmniej za kolana. Przez pewien czas miała długie, prawie do kostek, sztuczne futro . Zwykle dużo wcześniej niż ja zakładała czapkę lub beret i wełniane rękawiczki.
W domu po wstaniu rano z łózka otulała się w długi, ciepły szlafrok, na nogi naciągała wełniane getry i ciepłe skarpety. W tym stroju i z kubkiem gorącej herbaty w ręku zasiadała do pisania. Początkowo przy maszynie, później przy komputerze. Było to zawsze miejsce, w którym spędzała najwięcej czasu. Z jej pokoju dobiegał stukot klawiatury, a gdy nie pracowała, grające radio lub jakaś muzyka. Tak było również w nowym domu, gdy przyjeżdżała z Berlina. Te dźwięki oznaczały, że Maryla jest w domu. Zawsze miała jakąś pracę do wykonania. Po jej śmierci, wchodząc na górę do jej mieszkania, długo odczuwałam przede wszystkim dojmującą ciszę.
Jednym z największych naszych motywatorów jest nadzieja – przekonanie, że mimo niskiego prawdopodobieństwa zajścia określonych zdarzeń w naszym życiu i tak będą miały miejsce, a fakt przemijalności wszystkiego, w trudnych sytuacjach życiowych przychodzi w sukurs jako nadzieja – wręcz pewność, że przeszłe, czy obecne trudne sytuacje życiowe w końcu przeminą!
Znów bardzo obrazowy, pastelowy w kolorze, opis życia Maryli, podczas pięknej i ale też
i smutnej i chłodnej jesieni.
I jak zwykle czuje się jej przenikającą obecność, w tej jakże przecież realnej nieobecności.
Bardzo piękne są te wspomnienia.
Nie każdy z nas będzie miał szczęście, by zostać tak kiedyś uwiecznionym, a może też i nie każdy na to zasluży, by zostać tak szczegółowo, detalicznie zapamiętanym?
To wielki hołd oddany komuś bliskiemu, kto od odszedł.
zgadzam się całkowicie i podpisuję
tibor
Dobrze, że mamy wspomnienia. Kim bylibyśmy bez nich? Nadchodzi powoli ten refleksyjny miesiąc. Szkoda Pani Maryli, to nie była staruszka ale ludzie przychodzą i ludzie odchodzą i tylko serca znają prawdę. Obejrzałam film o Groningu. Nigdy o nim nie słyszałam. Dziękuję.