Magdalena Ciechomska
Maryla miała naturę wędrowca, takiego trochę cygana. Lubiła podróżować, poznałyśmy się zresztą w studenckim klubie turystycznym. Pamiętam jej wyjazdy na festiwal w Jarocinie. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, wybrała się do Grecji, to znów do Paryża. Pilotowała niemieckie wycieczki do Polski i na Litwę. W Berlinie długo nie miała stałego mieszkania. Korzystała z uprzejmości znajomych, przyjaciół, czasem co miesiąc mieszkała kątem u kogoś innego. Twierdziła, że częste przeprowadzki jej nie przeszkadzają. Potem wynajęła mieszkanie przy Nordufer, z którego wyprowadził się mój kuzyn, Jerzy.
Dziś, z perspektywy czasu, dostrzegam pewne napięcie, jakie istniało między tym zamiłowaniem do włóczęgi, a chęcią posiadania własnego, stałego miejsca na ziemi. Tym miejscem miał być dom rodzinny, chociaż Maryla tak naprawdę nie założyła rodziny. To był stary, przedwojenny dom na Mokotowie, własność Ciechomskich, któremu mieliśmy wspólnie przywrócić dawną świetność. Maryla swą przyszłość zawodową wiązała z Berlinem, ale z pełnym zaangażowaniem, finansowym i nie tylko, uczestniczyła w remontach. Musiała nieraz pokonywać wspólnie z nami opór rodziców, a moich teściów, którzy żywili różne obawy, zwykle irracjonalne, wobec naszych planów. Po śmierci teścia a potem teściowej okazało się, że jednak nie poradzimy sobie finansowo. Stanęliśmy przed koniecznością zapłacenia wysokiego podatku od dziedziczenia gruntu, Stary Mokotów to wszak jedna z najdroższych lokalizacji w Polsce. Dodatkowo ja i mój mąż coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy naprawdę sporych pieniędzy na terapię naszego autystycznego syna. Tymczasem nasz piękny, stary dom okazał się skarbonką bez dna…
Decyzje o sprzedaży Tadeusz i Maryla podjęli razem. Wiem, ile ich to kosztowało. Za otrzymane pieniądze kupiliśmy wspólnie z Marylą nowy dom, tzw. „szeregowiec”, z dwoma osobnymi mieszkaniami. Postanowiliśmy, że będziemy mieszkać razem, dbając o rodzinne więzi i jednocześnie szanując wzajemnie swą niezależność. Zachowaliśmy wszystkie meble ze starego domu, te podniszczone oddaliśmy do renowacji. Maryla zabrała się za to z wielką energią i entuzjazmem. Za każdym przyjazdem do Warszawy dokonywała czegoś nowego. Cieszyła się widząc odnowione sprzęty: starą szafę po babci, fotele ocalałe z wojennej pożogi, stół, który przez kilkadziesiąt lat porastał kurzem na strychu, a teraz cieszył oczy ciemną politurą i rzeźbionymi nogami. Starannie przeglądała książki, zgromadzone przez teścia papiery, rodzinne fotografie. Znajdowała wśród szpargałów prawdziwe perełki, te najcenniejsze oddała do introligatora, do oprawienia w ramy. Odkrywała pamiątki, które przez lata zalegały w pudłach, wyraźnie zafascynowana tą rodzinna archeologią. Ustabilizowała też swoją sytuację w Berlinie, kupując tam mieszkanie. I obserwowałam, jak w drugą stronę zachodzi analogiczny proces zadomowiania się Maryli, gdy zabierała do swego berlińskiego mieszkania różne drobiazgi, jakieś półeczki, które tu nie pasowały a tam owszem, kubeczki, naczynia, drewniane pudełko w kształcie kota, znalezione na działce u cioci stare, strugane w drewnie korytko…
Moja teściowa miała dwie siostry. Maryla bardzo dbała o kontakty z nimi, zwłaszcza z ciocią Oleńką, która, podobnie jak ona, nie miała własnej rodziny. Od śmierci swych rodziców, to jest dziadków Maryli i Tadka, mieszkała w Grójcu, w niezbyt dobrych warunkach. Za pieniądze, które jej zostały, Maryla kupiła cioci nieduże, ale wygodne mieszkanie w bloku. I systematycznie odwiedzała ją, sprzątała, wykonywała potrzebne prace, a także przywoziła ciocię do nas. Te wędrówki na trasie Berlin – Warszawa – Grójec odbywały się co miesiąc lub raz na dwa miesiące. Kiedy teraz o tym myślę, przypominają mi się sceny z jednego z moich ulubionych filmów – La strada Federico Felliniego, kiedy Gelsomina, której domem jest cyrkowy wóz jej męża brutala, na każdym dłuższym postoju próbuje założyć mały ogródek, robi grządki, sadzi rośliny, podlewa… a potem trzeba jechać dalej…
Odprowadzaliśmy Marylę na dworzec, gdy wracała z Warszawy do Berlina. Czasem Tadeusz, czasem ja. Kiedyś odprowadziły ją obie ciocie. Maryla zrobiła wtedy zdjęcie z okna pociągu – ciocie stoją na peronie i machają jej na „do widzenia”. Niedługo potem zmarła starsza z sióstr, chrzestna Maryli. Wtedy widziały się ostatni raz. Młodsza, Oleńka, zmarła kilka lat potem, w roku 2017. Niecały rok później Maryla zachorowała. Na początku marca 2019 roku znalazła tę fotografię, przedstawiającą obie ciocie. Napisała do nas, że patrząc na nią dopiero teraz mogła przeżyć żałobę po śmierci cioci Oleńki, że wcześniejsze zdarzenia związane z chorobą jej to udaremniły. I że dużo rozmyśla o obu zmarłych ciociach. Maryla odeszła 26 marca.
Pamiętam, jak podczas jednej z naszych rozmów na tematy eschatologiczne, powiedziała, jak wyobraża sobie życie po śmierci. Że będzie to stan egzystencji pozbawionej fizycznych ograniczeń, umożliwiający swobodne przenoszenie się w różne, nawet najbardziej niedostępne miejsca, jak głębiny oceanów, wnętrza wulkanów i odległe planety. Myślę, że to bardzo piękny obraz wieczności.
“zstąpił do piekieł…”; wielu teologow buddyjskich uwaza jezusa za jedno z wcielen buddy ( tzw. boddisatwa); osobom takim jest mozliwie czynienie takich podrozy o jakich mowila maryla; wedlug zdania teologow przenosimy sie po śmierci w stan bardo ( coś w rodzaju stanu przejściowego pomiedzy obecnym a kolejnym istnieniem, tradycyjnie uwaza sie ze proces ten trwa 49 dni), czyli z tego punktu widzenia,w rzeczywistości nie umieramy, tylko opuszczamy nasza powłoke cielesną i zostaje nam dana mozliwośc wyboru); nioświeceni mają w tym okresie bardzo trudno i nie pozostaje im nic innego jak ponownie sie narodzic i zyc jeszcze raz na tej przerazjacej planecie śmierci, ktorą mimo swojej piekności, jest ziemia;
natomiast o tym, co oswieceni potrafią, wspominala właśnie maryla, a jezus dał nam przykład; amen.