W oczach przyjaciół
Pomysł, by w dniu dzisiejszym opublikować ten obraz Gerharda Richtera, na którym ta pojedyncza świeca wygląda jak fotografia, a przecież jest to obraz – podsunęła Monika Wrzosek-Müller.
Zdjęcie Ireny umieścił na Facebooku Olaf Kühl, który podał też daty jej urodzin i śmierci.
Irena 5.1.1978-24.7.2019
Piękny wiersz, specjalnie na moją prośbę, napisała Anna Dobrzyńska.
Anna Dobrzyńska
By nie zmarła nadzieja…
Puste papierki zamiast cukierków,
Zwiędła roślina zamiast bukietu,
Mycie podłogi zamiast wakacji,
Zamknięte odrzwia zamiast uśmiechu,
Pustka, bezsilność zamiast zdarzenia,
Koszta, wydatki zamiast dochodu,
Wyciąg bankowy zamiast liściku,
Ruiny, gruzy zamiast ogrodu,
Podłość zamiast męstwa,
Kamień zamiast chleba,
Ocet zamiast wody,
Piekło zamiast nieba,
Krzywda zamiast szczęścia,
Niebyt zamiast bycia,
Szatan zamiast Boga,
I śmierć zamiast życia.
/…/
Zamiast końca Słowo,
Zamiast pustki Droga,
Zamiast kłamstwa Prawda,
Zamiast śmierci Życie,
Zamiast grobu Miłość,
Zamiast mroku Światłość,
Zamiast klęski Twórczość,
Wieczne
serca bicie.
Ela Kargol
Irena
Poznałam ją w „Kater und Goldfisch“, narożnej knajpce na Weddingu. Siedziała z Ewą przy stoliku i tłumaczyły coś żarliwie, z polskiego na niemiecki. Przysiadłam się do nich, bo choć spóźniona, przyszłam na spotkanie, warsztaty transalatorskie w ramach chyba pierwszych Osteuropatage. Ewa i Irena zajmowały się prozą, Dorota z Joanną liryką. Przysłuchiwałam się chwilę jakiejś części tłumaczonego tekstu. Właściwie szło im to sprawnie. Było o dziewczynce w czerwonym płaszczyku, podeszłam do stolika z liryką.
Nie pamiętam, kiedy było drugi raz. Chyba jakieś szczecińskie spotkanie, czyli w ramach Stowarzyszenia Partnerstwa Miast Szczecin – Berlin. A potem zaczęło się już z ulicą Szczecińską, czyli z naszym projektem „Szczecińska – Berlińska“. Irena mieszkała w pobliżu, na przedłużeniu tej właśnie ulicy. No i powstał projekt, którym miałyśmy obie się zająć i który nas połączył.
Spotkałyśmy się w ogrodzie. Rozentuzjazmowane opowiadałyśmy o nowym przedsięwzięciu, o tym co można zrobić, z kim nawiązać kontakt, gdzie pojechać, co zobaczyć, co napisać. Irena szybko zabrała się do dzieła, pisząc maile do odpowiednich ludzi, nawiązując kontakty. Ruszyło wszystko jak z bicza strzelił. Aż było mi za szybko.
U mnie wszystko dojrzewa wolno, trochę z braku czasu, organizacji i ochoty.
Zarzuciła mnie wiadomościami. Spotkałyśmy się u niej w domu. Piękne, wypielęgnowane mieszkanie w brzydkim bloku. Na balkonie rósł bób. Przypomniała mi o istnieniu tej rośliny. W tym roku sama kupiłam nasiona bobu.
Wyszywała, o ile pamiętam, był to kogut. Wtedy jeszcze w trakcie, potem już chyba wisiał u niej na ścianie. Książki wręcz połykała. Nie byłabym nigdy w stanie jej dorównać. Książek, o których rozmawiałyśmy rok temu, nie przeczytałam do dzisiaj, jestem nadal w trakcie.
To ona nauczyła się wstawiać teksty na blog szczeciński. Ja do tej pory nie opanowałam tej sztuki.
Życie boli. Boli inaczej jak głowa, zwichnięta noga, wyrwany ząb, albo rwa kulszowa. Nie pomoże pigułka. Życie jest lekoodporne.
Przyjeżdżałaś rowerem do naszego ogrodu, smukła, gibka, wysportowana. Sama jeżdżę rowerem, a więc za ten rower miałaś już u mnie dodatnie punkty i za góry. Zazdrościłam tobie twoich górskich wypraw. Bo ja też miłośniczka gór, ale bardziej w schronisku, przy gitarze i wódeczce. A ty naprawdę przemierzałaś alpejskie i tatrzańskie szlaki. Pamiętasz, jak obiecałyśmy sobie wysłać kartkę z wakacji? Wiem, że od ciebie dostałam, a ja swoją do ciebie wysłałam dopiero z Berlina.
W naszym ogrodzie obrodziła śliwa, która w zasadzie rosła u sąsiada, ale sąsiad nie miał do niej dostępu, zresztą chyba nie chciał mieć dostępu. Sąsiad lubi skoszoną trawę i jak najmniej pracy z plonami ziemi. Śliwa mu przeszkadzała, powiedział, że ją zetnie i że możemy sobie zerwać śliwki. Ja, przyznaję się, jestem czasem jak ten sąsiad i też mi się nie chce. Owszem śliwki jedliśmy na bieżąco, obdarowaliśmy wszystkich przyjaciół i znajomych, ale na drzewie, na nie bardzo dostepnej jego koronie było ich nadal zatrzęsienie. Gdy się drzewem potrząsło niektóre spadały, ale nie wszystkie.
Znając twoje zamiłowanie do wypieków, zaprosiłam cię na śliwobranie. I ty, jak ta driada, do której porównała cię Ewa, weszłaś na sam czubek drzewa i zerwałaś wszystkie śliwki. Trochę zmuszona większość zabrałaś, zamroziłaś i piekłaś ciasta.
Znowu zepsuło się światło w łazience, lodówka za mocno mrozi, tłuszcz z patelni rozlał się na dywan, z urzędu finansowego przyszło drugie upomnienie, z biblioteki pierwsze i wiele innych spraw, które serwuje ci życie.
Życie.
Błahostki dnia codziennego, którym można zaradzić, które można naprawić, albo i nie, z którymi da się żyć. Żyć.
Na twojej klatce schodowej są schody z lastrika i pręty balustrady wygięte w serca. I one cię codziennie odprowadzały, gdy wychodziłaś z domu i witały, kiedy wracałaś.
Nie wiem, czy w tym roku posiałaś bób? Czy zakwitł, czy pojawiły się pierwsze strączki, a potem pęczniały od nasion? Czy porzeczka przezimowała?
Jak dużą mitregą musiało być twoje życie, Ireno Mitręgo?
Jeśli był to impuls, zły dzień, bylejakość chwili, to cholernie szkoda, że ciebie nikt nie powstrzymał, szkoda, że ten moment był na tyle długi, że spowodował, to co spowodował,
a jeśli to był twój wybór, świadomy i przemyślany, to miałaś do tego prawo i muszę to akceptować, bardzo niechętnie i wcale nie chcę tego akceptować. Nie akceptuję, nie przyjmuję.
Było spotkanie z poezją, które prowadziłaś, robiłaś to z klasą profesjonalnego moderatora.
Byliśmy zachwyceni. Wtedy dostałam od Ciebie zbiór wierszy Marka Maja i płytę „Sklepu z ptasimi piórami“, a potem przyszłaś na moje urodziny i przyniosłaś ciasto ze śliwkami, śliwkami, z mojego ogrodu, tymi których sąsiad nie chciał.
Tego też ci zazdrościłam, tej gospodarności, której u mnie brak, ale ja żyję , jak umiem, leniwie, powoli.
Nie dawałaś żadnych znaków, przynajmniej ja ich nie widziałam, nie chciałam widzieć, nie umiałam zobaczyć, zajęta własnym życiem, i jego ciężarem, nie narzucałam się, tłumacząc ciebie i siebie twoim brakiem czasu na projekty, spotkania i inne rzeczy. A może trzeba było inaczej, poznać się na twojej wrażliwości, odgadywać twoje myśli, wejść z butami
w twoje życie.
Życie.
Zapomniałaś kiedyś szalika u mnie w ogrodzie, ale ja go nie mogłam znaleźć. Już się nie dowiem, czy go znalazłaś. Mówiłaś, że był w paski.
Wycieczki kajakiem z Wenecji do Grecji nie zapomnę nigdy. To był mój kajakowy debiut,
a Wenecja była szczecińska, wyspa Grodzka, którą pomyłkowo nazwałam grecką i tak już zostało.
Potem były wystawy fotograficzne, w tym również moja w “Starej Rzeźni” w Szczecinie. Byłaś radosna, roześmiana, pomocna, kontaktowa. Nazajutrz obeszliśmy w czwórkę: ty Dorota, Tomek i ja Jezioro Szmaragdowe w Puszczy Bukowej, szukając na próżno szmaragdu na tafli jeziora.
Później były twoje urodziny, 5 stycznia.
Przyjechaliśmy punktualnie z Tomkiem, choć punktualność nie była wymagana. Serdeczna balustrada nas powitała. Dzwonek do twoich drzwi, ktoś nam otwiera i naprzeciwko nas stoi twoja siostra z córką, trzymają na patykach maski przed twarzami. Maski z twoją twarzą, twarzą jubilatki. Zaskoczyło mnie to, przez kilka sekund nie wiedziałam jak się zachować, nie jestem szybka w ripostach, ani słownych, ani sytuacyjnych.
Maski. Te maski nie dają mi spokoju.
Na balkonie był styczeń, nie było bobu. Paliliśmy papierosy, a potem z siostrzenicą zapaliłaś duże zimne ognie.
Jadłam pyszną zupę gulaszową, wszystko było smaczne.
Podarowałam ci książkę Manueli Gretkowskiej „Poetka i książę”, do książki włożyłam ten właściwy upominek, swoje zdjęcie, zrobione w fotobudce. Każdy z gości przyniósł swoje cztery fotki z automatu. Takie było twoje życzenie.
I potem już było mało ciebie w moim życiu.
Pamiętam jak rozmawiałśmy przez telefon. Stałam na przystanku Feuerbachstraße. Zaczęłaś nową pracę, nie mogłaś się w niej odnaleźć. Słysząc twój płacz w słuchawce, nie myślałam, że jest tak źle. Podzieliłam się z Tobą moją sprzed lat porażką w pracy, w której wytrzymałam miesiąc, bo nie chciałam tak jak ty płakać i zrezygnowałam. Ty w końcu też odpuściłaś, wyjechałaś w Tatry, myślałaś nawet o przekwalifikowaniu się. Ale trafiła ci się inna praca, w pobliżu mojej drogi do domu. Cieszyłam się, że będziemy się spotykać, znowu pójdziemy na piwo. W dniu, w którym dowiedziałam się o twoim wyborze, poszłam do Cafe Feuerbach, w której może byśmy się spotkały. Zamówiłam dwa piwa.
Nie znałyśmy się dobrze, byłyśmy tylko projektantkami jednego projektu. Projekt trwa.
Z projektu ma powstać książka. „Książka?, to jest to, co w życiu chciałam jeszcze zrobić”, powiedziałaś. To tak, jakbyś wiedziała, że twoje życie ograniczone jest w czasie i w tych czasowych ramach odhaczałaś kolejne punkty.
Nie znałyśmy się długo, ale co znaczą nudne lata wobec ciekawych chwil.
Schudłaś, wyładniałaś, w makijażu wyglądałaś jeszcze piękniej, przyszłaś na nasze projektowe spotkanie-wykład na Szczecińską. Nie pożegnałśmy się, bo i po co. Umówiłyśmy się na piwo po moim urlopie.
Sąsiad ściął śliwę, jakoś zimą lub wiosną, nie wiem czy było to przed twoimi urodzinami, czy już po. Wiosną byłam na jednym z niemieckich zapomnianych i dlatego może jeszcze istniejących cmentarzy w Wielkopolsce i tam był taki pomnik, podobno często stawiany w owym czasie na grobach: ucięte drzewo, dąb, tak jak ta śliwa, po której zostało trochę pnia od korzenia. Ale latem zaczęły wychodzić z ziemi jakby odnogi tej śliwy, albo wyrastają nowe z pestek. Nie wiem.
Kilka dni temu byłam znowu na Szczecińskiej, w kaplicy Berliner Stadtmission, tam gdzie miesiąc temu ostatni raz się widziałyśmy. Przy końcu nabożeństwa zaśpiewaliśmy piosenkę irlandzką:
„Möge die Straße uns zusammenführen
und der Wind in deinem Rücken sein
sanft falle Regen auf deine Felder
und warm auf dein Gesicht der Sonnenschein.”
Znalazłam polskie tłumaczenie, ale jest za bardzo sakralne. Wolałabym, żeby było weselej:
„Niech droga nas prowadzi
I wiatr nam w plecy wieje,
deszcz niech napoi pola,
A słońce w twarz się śmieje.”
Lisa (tłumaczyła z niemieckiego Monika Takacs – tekst niemiecki TU: Iri DE)
Zawsze lubiłam być z Ireną.
Była dla mnie promiennie piękna. W jej towarzystwie czułam się silna i pewna. Kiedy byłyśmy razem, tak trochę, wydaje mi się, że jej piękno przechodziło na mnie. Przy niej zawsze mogłam być sobą, swobodnie, ufnie i blisko.
Traktowała mnie – jak i wszystkich innych – od początku serdecznie i życzliwie, zawsze zainteresowana, bez cienia krytyki. Moje i innych niedoskonałości i błędy, nie miały dla niej znaczenia.
Z Ireną można było zrobić z nocy dzień i z dnia noc. Na luzie płynąc z czasem, dać porwać się ideom i poznawać się na nowo.
Kochała imprezy, przyjęcia, i nasze przygotowywania i przede wszystkim potem ich dokładną analizę. To działo się najczęściej w jednym z tych trzech miejsc między Weddingiem i Prenzlauer Berg: nad kanałem Blaumilch, w lokalu Kohlenquelle albo na moście Eselsbrücke.
Ogromną radość sprawiały jej małe odkrycia. Jakiś nieznany park między rzędami domów, który odkryła podczas jej rozległych spacerów po mieście. Albo nowa kafejka, w której humanistyczna intencja właścicieli była ważniejsza niż profesjonalna – lub nieprofesjonalna – obsługa. Polowała na artystyczne pocztówki, skrajno lewicowe naklejki, świeże graffiti, czy pamiętam raz, całymi dniami na wysprzedane w mieście finger spinnery dla Joni…
Zatracała się tak samo w polskiej księgarni w Neukölln, jak w długich wyprawach rowerowych z Andreasem i dziećmi.
Skrupulatnie przygotowywała wyczerpujące wycieczki po Berlinie dla rodziców, które później zgodnie z planem i bezkompromisowo przeprowadzała. Aż do końca.
Z dbałością o szczegóły tworzyła albumy ze zdjęciami i drobne prezenty. Całej rodzinie wyszukiwała książki na Boże Narodzenie. Wysyłała listy i pocztówki na cały świat, szczodrze ozdabiając je domalowanymi serduszkami.
Jej pasją były teksty i książki, które w trzech językach po niemiecku, polsku i rosyjsku czytała i tłumaczyła. Jej ciekawość i żądza wiedzy obejmowała i książki kontrowersyjnego Sorokina, jak i wiersze miłosne Achmatowej. Cieszyły ją szczególnie udane tłumaczenia, a z pasją potrafiła się złościć na te mniej udane.
Na wieczorach autorskich i sztukach teatralnych nie była po prostu widzem. Jej obecność była ozdobą dla tej sztuki. Sumiennie studiowała felietony, obowiązkowo odwiedzała wernisaże i muzea. Zawsze była gotowa na spontaniczną wyprawę do kina.
Jednak najważniejsi dla Ireny byli ludzie. Nie było nic, co mogłoby zająć wyższe miejsce. Troszczyła się o duży, heterogeniczny krąg przyjaciół. Chętnie i o każdej porze wpadała z wizytą na kawę lub piwo. Najczęściej z drobnym upominkiem w torebce. Z małą książeczką czy pocztówką, czy z właśnie upieczonym ciastem. Dla dzieci miała naklejki, kwiaty dla gospodyni. Bezgranicznie oddana dla przyjaciół, których naprawdę nosiła w sercu.
A kto miał szczęście, to spotkał tą cierpliwą, współczującą słuchaczkę, pełną humoru, nieskomplikowaną przyjaciółkę, która wzbogacała jego życie.
Nie było nic, czym Irena dzieliła się chętniej, niż swoją radością, sukcesami i chwilami szczęścia.
Swoje lęki, ciemność, swoją przepaść zachowała dla siebie.
Irenko, jak chętnie utkałabym sieć, która pozwoliłaby mi cię złapać.
W tej chwili nic nie może nas pocieszyć. Tak bolesna i niepojęta jest jej śmierć. Ale kiedyś, miejmy nadzieję, my co pozostaliśmy, będziemy w stanie zrozumieć to niepojęte szczęście: to szczęście, że na tej ziemi w naszym życiu była Irena.
Jakiż to wielki dar!
Irena w tym pieknym usmiechu zastygla…
dla bliskich, na zawsze…
Piekny wiersz..❤
T.Ru.
Przeczytałam ten wiersz podczas spotkania przyjaciół Ireny po pogrzebie
Jestem bardzo wzruszona…
Przepiekny wiersz. Tak samo jak opowiadanie o przyjaźni pełne ciepła i dostrzegania drobnych rzeczy, spotkań, z których składa się przyjaźń, , chciałabym, żeby kiedyś ktoś o mnie tak napisał. Mimo to nigdy nie będe w stanie zrozumieć jej wyboru. Joanna Trümner
Nie chodziłam z nią na imprezy ani do kina, ale na pewno wzbogaciła moje życie, i te ” małe odkrycia i ten nieznany park między rzędami domow”, tym mnie ujęła.
byla codziennoscia, ktora robilam. ta codziennosc byla przez to najwspanialsza!Mrau