Ewa Maria Slaska
Czytelnikom tego bloga tytułowe zestawienie słów jest już nieobce. Kilkakrotnie poświęcałam tu wpisy tym wierszom.
Czy znasz norweski czy nie, z książki wydanej po polsku nie dowiesz się, człowieku, więcej o tym polskim poecie, który mieszka w Stavanger, nazywa się Sylwester Gołąb, urodził się w roku 1980 w Kamiennej Górze, kiedyś wydał tomik poetycki Garda, a potem Nomadę.
Stavanger każdy Polak skądś zna, z jakiegoś filmu, norweskiego kryminału czy norweskiej książki kucharskiej, Stavanger, miejsce, gdzie na pewno jest zimno, gdzie produkowano konserwy rybne, ale miasto było tu już w XII wieku.
Zanim jednak napiszę coś o tych wierszach i tym poecie, zacytuję wiersz, który przecież nie dotyczy nas i naszej rodziny, ale…
Za Boguckim polem
wbijam palce do zgięcia w śnieg ze żwiru
albo żegnam ostatni wagon
do Wwy do Mławy na jakąś choćby pozłacaną plażę
gdzie w konkordatowym konkubinacie
dobiją wszystkie marzanny
z olejkiem do rozsmarowania z mleczem we włosach
z kalką ze skóry pod pręgierzem
niech się nam prostuje świat jak loki niech rosną dzieci
do chwili gdy pomrą w drodze do Wwy w drodze do Mławy
na jakąś choćby pozłacaną plażę gdzie odcisną dłonie
zapracują na chwałę pokoleń ugodzą grotem
ojców łuskających powietrze w dzienniki
spuszczających psa na okrążenie osi
odpowiadających polom brzytwy machnięciem
Za Boguckim polem, tak, nie, nie wiem, dlaczego Boguckim polem a nie Boguckich polem, a jeśli to przymiotnik to dlaczego Boguckim z dużej litery, skoro nawet cmentarz boże pole pisze się z małej litery, i co poecie do mnie, to mój ojciec był Bogucki, jego nazywał się (pewnie) Gołąb, i to ja pisałam wiersze o moim ojcu, a on niech pisze o swoim…
Zresztą ten ojciec jest być może i tu, albo jego ojciec lub dziadek…
Co tam Ojciec, Dziadek… Akwarium.
Zaskakuje w tych wierszach surowa jak Stavanger prostota. Chcę wierzyć, że poeta jest surowy i stąd takie a nie inne wybrał miejsce do mieszkania. Choć oczywiście być może był subtelnym wrażliwcem, a to miejsce, od którego poharatał sobie palce, sprawiło, że pisze prosto, a każda linijka jest jak ślad po pługu. A zatem nie mogę już nic z tym zrobić, muszę przypomnieć wiersz Seamusa Heaneya i od razu, zanim go przeczytacie, powiedzieć – to nie tak, to nie tu motyka ojca a tu pióro syna, to tak, że piórem orze się pole, żeby wyrośli ludzie z kamienia i spuścili ci łomot. Ojciec mu mówił, że tak będzie.
W imię ojca, i syna, i córki… Oczywiście mnie mój ojciec nie mówił nic takiego, ale w końcu byłam córką a nie synem, mnie mówił, szanuj głupców, bo oni są w większości, ale robił inaczej niż mówił, i nauczyłam się, żeby nie robić tak jak on mówi, tylko tak jak robi, ale ponieważ umiem tylko mówić, mówię tak jak on robił, nie szanując głupców, którzy są w większości. A oni są najlepsi i żaden sąd ich nie skaże.
Gusła
człowieku
w każdym miejscu w którym krzyżują się
wir z szumem
wypalony zostaniesz jak drewno
jak Aniela Mrowcowa nad głowami dzieci uniesiesz popiół
i nie powstanie więcej żadna zasada ani odczyn więc
przylgniesz do bezdroży jak do szczęścia
czekając na zmrok od czeskiej strony Karkonoszy
I mam za swoje. Łomot. I nawet wypalona jak drewno wbijesz palce w żwir biały jak śnieg, żeby wyciszać kuchnię potencjometrem radia i udawać… Na szczęście mnie już niedługo…
Już tu publikowałam ten wiersz, ale robi on na mnie nieodmiennie wrażenie i ile razy go czytam, widzę tam, po czeskiej stronie, lodowate pola, zimny ostry wiatr, białe pola we mgle i na horyzoncie stada setek saren. I nie zabijasz, bo
ponoć gdy zabijasz stworzenie w zielonym gąszczu
dotykasz źrenic Pana Pól
Lindenau
I wreszcie tytułowy Nomada, wiersz dla nas, nie śpiących po nocach ludzi z pogranicza komuny i wolności, Polski i reszty świata, tym którym na progu świat z każdej strony spuści łomot
o każdą rzecz ubiegamy się w kolejkach
i po dwa razy gubimy w życiu
jedziemy przez Opole
wieziemy piec
naszepę ziemniaków wydartych ziemi
za parę lat skończy się ojczyzna ludowa
ojciec umrze na nocnej zmianie
przyniosą nam jego skórzany pasek neseser
nadgryzioną kanapką z ogórkiem
naniosą pyłu nie domkną drzwi zaprowadzą do prosektorium
z okna obserwowaś bądę budynki
zakładu przeróbki
szyb przebijających półmrok
dwusziestą pierwszą gwiazdę nowej konstelacji
a tymczasem jedziemy przez budzące się Gliwice
dom opuszczony przez Hackmanów
dom opuszczony przez nas stoi u podnóża wulkanu
Kupcie sobie koniecznie te wiersze. Sylwester Gołąb, Nomada, Poznań 2018, Biblioteka Poezji Współczesnej tom 167, ISBN 978-83-65772-38-1. A jak w księgarni (już? w ogóle? jeszcze?) nie będzie, to napiszcie do wydawcy – może ma pod biurkiem zapakowaną w szary papier paczkę i wyjmie z niej tę książeczkę, i powie Zenkowi, żeby zapakował i skoczył na pocztę… wydawnictwo@wbp.poznan.pl
wyszywana nicią pragnień miękka poduszka planety
zatrzymuje się na orbicie
to waadza przechodzi
tym razem na amen
w rence ludu
marsjanie nie zdejmują beretów w barach mlecznych
mówią dziwnym językiem
– ruskie raz i kefir –
zwycięstwo!
konstytuuje się nowy parlament
a posłowie żegnają się trzykrotnie krzyżem
i przyrzekają
że nigdy
ale to nigdy więcej
nie będą
t.j.
z cyklu “antarktyda” (1990/91)
Dziękuję, Tiborze… dobre wiersze zawsze bolą