Lech Milewski
Rok 1983. Australia. W mojej pierwszej pracy spotkałem świeżego imigranta ze Związku Radzieckiego. Arkady wspominał czasy młodości.
Pochodzę z niedużego miasta. Żeby kupić bilet kolejowy do innej miejscowości, Moskwy czy Leningradu, trzeba było mieć zgodę komendanta milicji. Ileż to było nerwów. Na przykład pojechać na egzamin wstępny na uniwersytet. Jak komendant nie da ci zgody, to zapomnij o studiach. Na szczęście można było dać łapówkę.
– W Polsce nie było takich problemów?
– Nie było.
– Powiedz mi – czy to prawda, że w Polsce są prywatni lekarze, że można dostać paszport, że są prywatne gospodarstwa rolne?
– Prawda. Z tymi paszportami nie tak łatwo, ale można dostać.
– A poza tym normalnie – gwarantowana praca, urlopy, wczasy, emerytury?
– Normalnie.
– Lech, to co wam strzeliło do głowy żeby taki system zmieniać?
Kolejne spotkania – znowu na nartach.
Narty w Australii?
Czemu nie? Podobno powierzchnia terenów pokrytych tutaj śniegiem w zimie jest większa niż terytorium Szwajcarii. Jednak po kilku wizytach na tutejszych stokach narciarskich stwierdziłem, że niezbyt nadają się do zjazdów i odkryłem narciarstwo biegowe. I w tym momencie odżyły rosyjskie koneksje.
W dawnych czasach nie każdego w Polsce było stać na odbiornik radiowy. Komuna, realizując swoje szczytne hasło – każdemu według potrzeb – oferowała głośniki zwane popularnie kołchoźnikami, cena abonamentu 2 zł na miesiąc.
Co to był głośnik?
Jakby tu wytłumaczyć we współczesnych kategoriach? Radio kablowe!
Wkrótce po zainstalowaniu tego wynalazku w naszym mieszkaniu słuchałem transmisji radiowych z mistrzostw świata w narciarstwie – Falun 1954. Biegi narciarskie na 15 km i 30 km wygrał zawodnik radziecki Kuzin.
W tym miejscu wspomnę, że od dziecka byłem pod urokiem opowieści o wyprawach podbiegunowych. Nansen, Amundsen to byli moi bohaterowie.
Niespodziewanie dołączyli do nich bezimienni Rosjanie. Przypomnę, że Roald Amundsen zginął podczas próby ratowania rozbitków katastrofy włoskiego sterowca Italia, który rozbił się podczas propagandowego lotu do bieguna północnego.
Większość rozbitków zginęła, kilku uratowała załoga radzieckiego lodołamacza Krasin.
Nic więc dziwnego, że gdy ruszyłem na narciarskie trasy biegowe w Australii, to napotkałem tam Rosjan.
Jednak najpierw było USA, rok 1995, stan Wisconsin. Odbywa się tam co roku maraton narciarski American Birkebeiner – KLIK – naprawdę zachęcam do obejrzenia tego filmiku. Wyścig nazwany tak na pamiątkę najpopularniejszego biegu narciarskiego w Norwegii.
W 1995 roku postanowiono zorganizować ceremonię otwarcia wzorowaną na ceremonii Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer, które odbyły się rok wcześniej.
Na zawody przybyłem z grupą kilku Australijczyków. Organizatorzy ogromnie się ucieszyli – jeden kraj więcej w paradzie otwarcia.
– A dlaczego ty masz inny akcent niż twoi koledzy? – zapytała mnie podejrzliwie pani w biurze zawodów.
– Bo ja jestem z Polski.
– Doskonale, jeszcze jeden kraj w paradzie.
Mój sąsiad pochodził z Petersburga, był bardzo dobrym narciarzem, niestety Australia była dla niego zbyt daleko.
Dla innych Rosjan była jednak bliżej.
W ostatnią sobotę sierpnia odbywa się w Falls Creek maraton narciarski Kangaroo Hoppet – KLIK.
Co roku biwezw qnim udział grupka zagranicznych narciarzy. Większość przyjeżdżała tydzień wcześniej i mieszkała tak jak ja w schronisku YMCA.
Jewgenij, on przyjechał tylko z Sydney. Wyścig wygrał Czech – Vanek.
– Też dobrze – skomentował Jewgenij – nasz wygrał!
– Nasz?
– No tak, Słowianin.
Spytałem go czy zna legendę o trzech słowiańskich braciach – Lechu, Czechu i Rusie. Nie znał. Już to było dla mnie pewnym zaskoczeniem. Opowiedziałem – pokręcił głową bez przekonania, jakoś nie w smak była mu ta legenda.
Rok 1998 – Finlandia. Na tamtejszy maraton narciarski w Lahti przyjeżdża wielu Rosjan z niezbyt odległego Petersburga.
Podczas jazdy pociągiem do Helsinek miałem okazję, by porozmawiać z jednym z nich. Wspomniałem, że chętnie wziąłbym udział w jakims maratonie narciarskim w Rosji.
– Powiem ci szczerze Liech, wolałbym żebyś nie przyjeżdżał.
– ???
– Kultura u nas nie taka. Tutaj w Lahti, taki piękny bieg. A u nas można kijkiem po głowie dostać. Może kiedyś, ale teraz lepiej nie przyjeżdżaj.
To kiedyś, nigdy nie nastapiło. Nie chodziło o to, że bałem się, iż dostanę kijkiem w głowę, ale logistyka dojazdu z Australii na rosyjskie maratony narciarskie była zbyt skomplikowana.
Witalij – ścisła czołówka, w 1999 roku wygrał wyścig.
Mieszkał we Władywostoku, ale wspomniał, że pochodzi z Sachalina. Poprosiłem żeby opowiedział coś o tej tajemniczej wyspie.
Cóż tu opowiadać. Główną instytucją na wyspie jest ogromne więzienie. Wolni mieszkańcy wyspy są marginesem. Jednak raz wydarzyło się coś ciekawego. Z jakichś biurokratycznych powodów wystąpiły poważne zakłócenia w zaopatrzeniu, a wyspa jest całkowicie uzależniona od dostaw z kontynentu. Nieliczne warsztaty i zakłady przemysłowe wstrzymały produkcję z powodu braku materiałów, ludzie nie dostawali zarobków, brakowało jedzenia.
Tylko jedna instytucja pracowała bez problemów. Więzienie. Więźniowie pracowali w kilku zakładach produkcyjnych, materiały przychodziły bez zakłoceń, priorytet jak dla armii. Podobnie jedzenie.
Więźniowie szybko dowiedzieli się o krytycznej sytuacji w sąsiedztwie i postanowili podzielić się swoimi racjami żywnościowymi z okoliczną ludnością.
Codziennie, wieczorem, gdy więźniowie już zjedli obiad, pod więzieniem ustawiała się ogromna kolejka, więcej niż tysiąc osób. Więźniowie sprawnie podawali racje żywnościowe.
Wystarczyło dla każdego, wszak więźniów było wiele tysięcy.
Tiurma żywitiel – mówili z czułością wolni mieszkańcy.
W 2008 roku spotkałem w Falls Creek Dymitra, narciarza z Kamczatki. Przyjechał na wyścig wraz z żoną, Natalią.
– Pochodzisz z Kamczatki? – spytałem.
– Nie, z centralnej Rosji. Służyłem w wojsku. Szkoliłem się na oficera politycznego. Jak się miało szczęście, to były duże szanse, by dostać pracę w rosyjskim konsulacie. Mnie się niezbyt poszczęściło. Wylądowałem na Kamczatce.
Dymitr posiadał sporą wiedzę ogólną.
– Czy ty wiesz, Liech, że Lew Nikołajewicz (Tołstoj) nazywał wszystkich muzułmanów Tatarami? Arab czy Turek to u niego Tatar.
Sierpień 2008 – to był gorący czas – 8 sierpnia rozpoczęły się Igrzyska Olimpijskie w Pekinie, w tym samym dniu rozpoczęły się walki na granicy Gruzji i Osetii. Kilka dni później przyjechał do Gruzji prezydent Lech Kaczyński.
Wojna i olimpiada … i Gruzja – wspominał Dymitr.
– Liech, a ty wiesz, że Polska wybudowała serię statków królewskich. Batory – znasz?
– Znam, ale innych statków z tej serii nie znam.
– Sobieski. Był u was taki król?
– Oczywiście że był, pobił “Tatarów” pod Wiedniem. – Dymitr pokiwał głową z aprobatą.
– A wiesz co się z nim, znaczy statkiem, stało?
– Nie znaju – rozłożyłem bezradnie ręce.
– Związek Radziecki odkupił go od Polski i zmienił nazwę na Gruzja. I na tej Gruzji popłynęli w 1956 roku sportowcy na Olimpiadę w Melbourne.
Rok 1956, tak jak teraz – kontynuował Dymitr – Olimpiada i wojna (Kanał Sueski) i Gruzja. Na tej Gruzji płynęli nie tylko sportowcy radzieccy. Byli tam również Czesi i Węgrzy. Gdy statek był już na pełnym morzu, rozpoczęła się rewolucja na Węgrzech. Telegrafiści dostali rozkaz zachowania tego w tajemnicy, ale były przecieki. Sportowcy węgierscy byli bliscy buntu.
Następnego dnia rano wsiadaliśmy do autobusu, który miał nas podwieźć na trasy narciarskie. Dymitr szedł zrelaksowany, a za nim jego żona niosła dwie pary nart.
– Dzień dobry – pozdrowiłem go – Dymitr, a ty to chyba Tatar?
– W jaki sposób Tatar? – zdumiał się.
– Ty sobie idziesz jak król, a żona za tobą narty niesie.
– Bezsensowny żart. Przecież Tatarzy nie jeżdżą na nartach.
Na zakończenie zachęcam do obejrzenia narciarskiej migawki z Nowej Zelandii – przyjaźń amerykańsko-rosyjska w rytmie rosyjskiego rap – TUTAJ. Rosjanie w czarnych kombinezonach.